145
— NO, NARESZCIE!
Krzyk Samuela rozniósł się po parterze domu Stylesów, przebijając się przez dźwięk dziecięcego płaczu. Annie i Harry pozbyli się butów, a brunet niedbale rzucił kluczykami do auta i portfelem na szafkę w przedpokoju. Ich rodzicielskie serduszka rozpadały się na małe kawałeczki: nie widzieli dziewczynek ponad dwanaście godzin, a ich płacz działał na nich już chwili zaparkowania samochodu w garażu, bo niósł się aż do piwnicy.
W przypadku rudowłosej była to najdłuższa rozłąka z bliźniaczkami od dnia, w którym pojawiły się na świecie. Gdy już nacieszyła się mężem, a mąż nacieszył się nią, oboje zaczęli tęsknić do córeczek. Wymeldowali się z hotelu półtorej godziny szybciej, niż planowali, bo nie mogła usiedzieć w miejscu i cały czas martwiła się tym, dlaczego nikt z ekipy opiekuńczej nie daje znaku życia.
Harry wymienił krótkie spojrzenie z Anastasią przed tym, jak rudowłosa rzuciła się truchtem w stronę blondyna dzierżącego w ramionach ich młodszą córkę. Ruszył w jej ślady, aby przejąć z objęć drugiego Sama małą Dottie, która buntowała się w niebogłosy.
A potem wydarzyła się rzecz niezwykła: obie dziewczynki zamilkły, gdy zobaczyły przed sobą twarze rodziców, czując ich zapach, gdy rodziciele przytulili je do siebie.
Samuelowie wymienili ze sobą zbulwersowane spojrzenia.
— Próbowałem osiągnąć ten efekt całą pieprzoną noc — żachnął się Smith.
— Nigdy więcej nie niańczę tych pomiotów diabła — oświadczył śmiertelnie poważnym i skrajnie zmęczonym tonem Sammy, opadając na kolana swojego mężczyzny.
Harry spojrzał na twarze przyjaciół, zaciskając wargi. Tulił do piersi malutką Dorotkę, która nawet nie wierciła się w jego uścisku.
— Ojoj, wyglądacie, jakbyście nie spali w nocy — podsumował ich Styles, starając się hamować sarkastyczny chichot.
Annie, kołysząc Antosię, która zaczęła uśmiechać się na widok mamusi, parsknęła śmiechem pod nosem.
— Gdzie mama i Adele? — spytała, rozglądając się po parterze.
— Gdy już zdaliśmy sobie sprawę z tego, że te dwie pchły w ogóle nie mają zamiaru zasnąć, to podzieliliśmy się na zmiany — zakomunikował zmęczonym głosem Smith. — Mama i Adie pilnowały ich do północy, a my do czwartej rano. Potem do ósmej znowu Anne i Adie, a teraz znowu my, żeby one mogły odespać...
Harry i Annie wymienili rozbawione spojrzenia.
— Słabi jesteście — podsumował ich Styles.
— Spierdalaj, kicia. — Sammy wystawił w jego kierunku środkowy palec, wtulając się w Smitha.
— Robię kawę. Chcecie też? — beztroskim tonem zakomunikował brunet i zaśmiał się dźwięcznie, gdy Annie nie powstrzymała wariackiego chichotania na widok min chłopaków.
Ruda skinęła głową w stronę męża, prosząc o duży kubek z gorącym trunkiem, a potem przeniosła błyszczące, radosne ślepia na przyjaciela, który mierzył ją wzrokiem.
— Poruchane, to i humor się ich trzyma — podsumował patetycznie Smith, obejmując mocno Samuela siedzącego mu na kolanach.
Annie rozdziawiła szeroko usta, zszokowana tą bezpośredniością.
— I chwała Bogu, że poruchane, Sam... Może w końcu ruda przestanie się zawieszać na kilka minut, gdy zobaczy Stylesa bez koszulki... — mamrotał, jakby mówił tylko do ukochanego.
Doskonale wiedział, że Annie słyszy każde jego słowo. Podobnie, jak włączający ekspres w części kuchennej Harry.
Anastasia wydęła wargi buntowniczo, przytrzymując sobie córkę jedną ręką. Wolną dłonią chwyciła ozdobną poduszkę z fotela i z dużą siłą cisnęła nią w Samuelów tak, żeby oboje oberwali po twarzach.
— No, co?! Przecież byłaś na takim głodzie, że jak Harry zdjął z siebie jakąkolwiek część garderoby, to przez pięć minut nie było z tobą kontaktu! — wypomniał jej. — Dobrze, że chociaż rozmnażać się możecie już w normalnym trybie. Czasem pożeraliście się wzrokiem tak bardzo, że wszystkim dookoła robiło się niezręcznie. No, wszystkim, tylko nie wam...
— Ja nie wiem, jak wy będziecie uprawiać seks przy tych dwóch małych histeryczkach... — wtrącił Smith z zamkniętymi oczami.
Harry, który cały czas przysłuchiwał się tej inteligentnej wymianie zdań zza wyspy kuchennej, stłumił w sobie rechot.
— Bardzo szybko! — wtrącił się ze śmiechem.
— Byle nie skutecznie! — śmiertelnie poważnym i przejętym tonem odezwał się Sammy. — Anusia, serio... — zaczął, ale widząc ostre spojrzenie Annie i jej uniesioną brew urwał. — Albo róbcie, co chcecie. Tylko nie zostawiajcie mnie z nimi dwiema na więcej, niż osiem godzin. Po ośmiu godzinach mam ochotę rzucić się z klifu.
— Nigdy więcej nie zostaniesz ojcem chrzestnym mojego dziecka, idioto — fuknęła na niego Annie, starając się nie pokazać po sobie, jak bardzo śmieszy ją cała ta wymiana zdań.
— Nie będę musiał. Dostaniecie ode mnie dwieście prezerwatyw pod choinkę. Albo czterysta. To tak na każdy dzień roku, ale z zapasem. Bo, znając was...
Annie wycelowała w blondyna kolejną poduszką i starała się utrzymać zbulwersowaną minę, gdy ten roześmiał się histerycznie na kolanach Smitha, o mały włos nie zlatując na ziemię.
— A kto powiedział, że będę ich używał? — Do dyskusji dołączył Harry, który niósł w ich stronę wielki kubek z białą kawą, którą postawił na blacie stolika kawowego. — Jak przy miotaniu poduszkami wylejesz cokolwiek na dywan, to sama śpiewasz im dzisiaj w nocy, maleńka. — Pogroził żonie palcem.
Rudowłosa spojrzała w oczy męża i uniosła jedną brew.
— A kto spakuje ci walizki do Londynu, cwaniaku? - nawiązała do jego najbliższego wylotu służbowego, który czekał go już jutro rano.
Harry wydął wargi, zaskoczony taką odpowiedzią.
— Żartowałem. Nie krępuj się kochanie, dywan się wypierze. A ja im pośpiewam, nie martw się — zapewnił uroczo i posłał jej buziaka w powietrzu.
Smith i Sammy w tym samym momencie zawyli śmiechem, a Annie syknęła na nich, próbując ich uciszyć.
— Nie budźcie mamy i Adie... Dajcie im odespać chociaż trochę — zganiła ich.
— Nie nasza wina, że twój mąż jest takim pantoflarzem!
— Sammy, zapomniałem ci powiedzieć, że otrułem ci kawę, którą właśnie pijesz! — Beztroski głos Harry'ego zza aneksu kuchennego ponownie dobiegł ich uszy.
— Smakuje wybitnie. Będę umierał spełniony. Dzięki, Hazz, kicia! — odkrzyknął mu takim samym tonem blondyn.
Annie westchnęła ciężko i wzniosła oczy ku niebu w geście pełnym politowania.
— Nie wiem, kto jest bardziej nienormalny, Toni. Twój tatuś, czy twój wujek — mruknęła do córci, całując jej czółko i pokręciła głową z niedowierzaniem na widok Sammy'ego, który ocierał łzy śmiechu z policzków.
Kolejnego dnia miało miejsce łzawe pożegnanie. Harry nie zwykł płakać w takich sytuacjach, ale odkąd Annie była w ciąży, a on musiał zostawić ją choćby na dobę na poczet celów służbowych, ryczał w trakcie przytulania jej na pożegnanie przed rozłąką jak mały chłopczyk, mając wyrzuty do samego siebie.
Odkąd dziewczynki były świecie, było mu jeszcze trudniej zostawić je tylko pod opieką Annie: martwił się o wszystkie trzy przeraźliwie mocno, a o swoją małżonkę najmocniej. Nawet, jeśli całej trójki doglądali ich przyjaciele, którzy mieli chociaż na kilka godzin odciążyć rudowłosą, żeby ta mogła się przespać. Wyjazdy służbowe były dla niego katorgą. Nie mógł się doczekać, aż dostaną pozwolenie od pediatry na podróże międzykontynentalne. Chciał mieć je blisko. Potrzebował pewności, że wszystko z nimi w porządku. W innym przypadku wariował z niepokoju i skupiał się na swojej pracy z wielkim trudem.
Obserwował, jak jego mama ściska Anastasię. Miały zobaczyć się dosłownie za kilka dni, ale brunetka i tak miała łzy na policzkach. To rozczuliło go jeszcze mocniej.
Przejął małżonkę z rąk Anne i obiecując sobie, że to już naprawdę ostatni przytulas przed tym, jak wyjdzie z domu, wczepił się w ciało rudowłosej, szepcząc jej na ucho:
— Ja wiem, że to tylko kilka dni, ale ja nie chcę...
Poczuł jej ciepły, łaskoczący policzek oddech i uroczy chichot.
— Szybko zleci, skarbie...
Zawsze mu to powtarzała. Zawsze. Chciała go podnieść na duchu, a on za każdym razem przekonująco udawał, że naprawdę jej w to zdanie uwierzył.
— Kocham cię, śliczna... — zamruczał, unosząc dłonią jej podbródek, aby skierować jej usta na swoje własne wargi. Całował ją bez skrępowania, pomimo tego, że trzy metry od nich obserwowała ich jego własna matka.
Oparł swoje czoło o czoło Annie i westchnął ciężko.
— Dam znać, jak już wylądujemy. Dobrze?
— Dobrze — odszepnęła. — Uważaj na siebie, słońce.
— Będę. Obiecuję. — Ostatni raz ucałował jej czoło, a potem tęsknie spojrzał na schody prowadzące na piętro. — Ucałuj potwory ode mnie, jak już się obudzą.
— Daj mi cieszyć się tym, że jeszcze są nieprzytomne — zażartowała Annie i posłała mężowi szeroki uśmiech. — Uciekajcie, bo odlecą bez was. Kocham Cię, żabo.
Annie wpatrywała się w mężczyznę swojego życia, który objął mamę ramieniem i wyszedł z domu, posyłając jej buziaka w powietrzu. W chwili, w której zatrzasnęły się za nimi drzwi, rudowłosej zaszkliły się oczy. Westchnęła ciężko i naciągnęła materiał bluzy swojego męża na dłonie, obejmując się ramionami.
— Tylko tydzień czasu, Jackowski. To tylko tydzień czasu...
Miała wrażenie, ze jej głos odbił się echem od ścian salonu. Materiałem bluzy potarła twarz, ziewając. Minionej nocy nie posypała zbyt wiele: razem z Harrym wróciła do standardowego zarywania nocek. Stęsknione bliźniaczki dały im do wiwatu, zasypiając na zaledwie godzinę.
Zrobiła sobie kawę, schowała swoją komórkę do kieszeni bluzy i z wielkim kubkiem parującego napoju na bazie mleka bez laktozy, podreptała na piętro. Bezszelestnie skierowała się do własnej sypialni. Dziś w nocy Harry przeniósł łóżeczka z pokoju dziewczynek, aby doglądać córek z ich własnego łóżka. Mieli ambitny plan nie uginać się i nie wracać do schematu spania razem z bliźniaczkami w sypialni, ale oboje mieli problemy z asertywnością.
Odstawiła kubek z kawą na szafkę nocną. Ułożyła się na pościeli w miejscu męża i zamknęła oczy, czując jego zapach na pościeli. Uśmiechnęła się tęskno sama do siebie i objęła ramieniem jego wielką poduszkę, wtulając twarz w miejsce, na którym zwykł spać. Uchyliła powieki i przekręciła głowę w bok, podciągając kolana do klatki piersiowej. Dziewczynki oddychały w łóżeczkach i nic nie zapowiadało tego, aby miały się przebudzić. Pozwoliła sobie na zamknięcie oczu, nie dbając o to, że kawa, którą przyniosła ze sobą z dołu, zdąży wystygnąć. Chwila zbawiennego snu była ważniejsza, niż zimna kofeina.
— Tylko tydzień, Anastazja... Tylko tydzień... — powtórzyła ledwo słyszalnie w ojczystym języku, a potem pozwoliła sobie na płytki sen.
Piątego dnia rozłąki nie działo się nic, co mogło zwiastować, że nadchodzące godziny będą miały decydujący wpływ na to, jak będzie wyglądało ich dalsze życie.
Przez cały okres wyjazdu, po drugiej stronie kuli ziemskiej, Harry przygotowywał się do nagrań w siedzibie BBC Radio One i do drugiego występu promującego wydanie drugiej solowej płyty. Sarah i Mitch pisali do Annie błagalne smsy z prośbą o to, żeby porozmawiała z brunetem, bo cały czas cisnął swój zespół o próby, chcąc, aby wszystko wyszło idealnie. I, cóż, co by nie mówić, na nagraniach BBC wyszło im właśnie tak, jak chciał: perfekcyjnie. W dniu dzisiejszym czekał go jeszcze drugi premierowy koncert w Londynie, a potem całym zespołem mieli wrócić do domu. Na święta. Harry miał przylecieć z całą rodziną: z mamą, z Michałem i z Gemmą.
Jej mąż zwykł relacjonować jej każdą godzinę i każdą ważną czynność, która zajęła jego dzień, a w wolnych chwilach (gdy upewnił się, że nie śpi) rozmawiał z nią godzinami, jeśli miał taką możliwość, chcąc jak najlepiej zrekompensować jej swoją własną nieobecność.
Na odległość omówili kwestię prezentów świątecznych dla rodziny i zdali sobie sprawę z tego, że zupełnie zapomnieli o choince, kupieniu ozdób świątecznych czy o przygotowaniach do świątecznej kolacji i obiadu w Boże Narodzenie, a święta były tuż za rogiem. Harry skrupulatnie odnotowywał sobie wszystkie rzeczy, które wyleciały im z głowy, zapewniając małżonkę, że na pewno o nich nie zapomni.
Annie miała wsparcie Samuelów, którzy wieczorami wpadali pomóc przy pilnowaniu małych bliźniaczek. Czasem Sammy pojawiał się w towarzystwie swojego mężczyzny, gdy ten akurat nie nagrywał niczego w studio nagraniowym, albo pomagał jej bez Smitha. Raz został z nią na noc, chcąc choć odrobinę ją odciążyć.
Tej nocy jednak przyjacielowi wypadła "bardzo ważna randka". Przepraszał ją kilkanaście razy, a rudowłosa tyle samo razy zapewniała go, że sobie poradzi i, że ma się cieszyć wieczorem. Kochała Sammy'ego całym sercem. Nie mogła się nie cieszyć z jego szczęścia. Był dla niej jak rodzony brat, dlatego, gdy przytuliła go z uśmiechem na ustach i wygoniła go z domu, cieszyła się na widok mieszanki jego entuzjazmu, podenerwowania i radości. Sammy zasługiwał na prawdziwe szczęście.
Przełknęła głośno ślinę, słysząc płacz jednej z córek na piętrze.
Zapowiadała się długa noc.
Westchnęła ciężko, zamknęła drzwi za przyjacielem i uzbroiła alarm dookoła posiadłości, nie patrząc na to, czy nadusza wszystkie guziki małego urządzenia. Harry by ją za to przeklął. Osobiście uważała, że temat bezpieczeństwa w ich własnym domu jest w jego interpretacji odrobinę przesadzony, dlatego wywracała oczami za każdym razem, gdy opuszczał rolety antywłamaniowe we wszystkich oknach i drzwiach, które mógł zabezpieczyć. Nigdy jednak nie dyskutowała z nim na ten temat, wiedząc, jak ważne jest to dla jego komfortu psychicznego.
Pognała na górę, aby zajrzeć do sypialni. Dottie postanowiła zasabotować płytki sen siostry i odstawiała teatr rozpaczy, spragniona towarzystwa własnej matki. Na szczęście, Antoniette nie została wyrwana z drzemki. Annie pokręciła głową z niedowierzaniem i wzięła dziewczynkę na ręce, a potem przystawiła sobie ją do piersi. Utkwiła wzrok w zarysie dołeczka, który malował się w policzku Dorothy. Spadek po Harrym. Opuszkiem palców pogładziła nosek córki i uśmiechnęła się do siebie. Czasem nadal nie wierzyła, że dziewczynki są jej dziećmi. Spełnieniem jej marzeń.
Tuliła je naprzemiennie, śpiewając im, karmiąc je, przebierając do snu i kołysząc, żeby wyciszyć napady płaczu. Dawała córkom całą swoją czułość i wszystkie swoje siły, choć fizycznie nie czuła się najlepiej. Była mocno zmęczona i skrajnie niewyspana. Nawet kawa przestała na nią działać, a na zapach jedzenia ją mdliło. To był zły omen: jej ciało dawało jej znać, ze bardzo potrzebuje odpoczynku. Zamierzała posłuchać swojego organizmu jutrzejszego popołudnia, gdy już pojawi się u niej Samuel.
Harry również zauważył, że wygląda gorzej. Zadzwonił na moment, prosto z próby generalnej odbywającej się bardzo późnym wieczorem, żeby sprawdzić, jak się mają. Zmarszczył brwi na sam jej widok.
— Chryste, Ana... Jak się czujesz? — spytał, jak tylko odebrała połączenie i włączyła kamerę.
Nie uspokoił go ani jej uśmiech, ani zapewnienia, że mimo wszystko jest stabilnie. Nawet nie próbowała kłamać, ze czuje się dobrze, bo dobrze się nie czuła, ale nie chciała też, żeby zamartwiał się na śmierć. Była po prostu strasznie zmęczona.
— Masz się położyć od razu, jak zasną, kochanie. Nie żartuję. Co dziś jadłaś? Nie jest ci słabo?
Odpowiadała na pytania Stylesa z ogromną cierpliwością, wiedząc, ze jego samego czeka jeszcze koncert do zagrania. To na tym powinien się skupić.
— Mąż, serce moje, jesteśmy zmęczone, ale bezpieczne. Wszystko gra. Uspokój się, wyjdź na scenę jutro i daj czadu. Trzymamy kciuki za ciebie, kocie — pomachała do kamery, dzierżąc w ramionach wpatrującą się wielkimi oczami w telefon Antosię. — Nawet jeśli, będziemy spać. Ta ośmiogodzinna różnica czasu utrudnia nam kibicowanie.
Styles westchnął ciężko.
— Kocham was. Jutro po wszystkim wsiadam w samolot. Wstrzymajcie, piękne.
— Wiemy. Uciekaj.
— Uzbroiłaś alarm? — zapytał jeszcze, żegnając się z nimi.
Annie ściągnęła brwi, zaskoczona. Zachowywał się, jakby coś go tknęło. Nigdy wcześniej o to nie pytał.
— A czemu?
— Martwię się po prostu. Uzbroiłaś?
Skinęła głową do kamery.
— Wcisnęłam wszystkie guziki poza roletami chyba — przyznała się i spoglądała, jak na ekranie zaciska wargi z dezaprobatą.
— Spuść je na dół, skarbie. Zejdź na parter i sprawdź wszystko. Proszę. Będę spokojniejszy...
Jakby przeczuwał, że coś wisiało w powietrzu.
Delikatnie uśmiechnęła się do kamery i zapewniła go, że zrobi to od razu, jak się rozłączą. Posłała mu buziaka, pokazała zaciśnięte kciuki i powtórzyła, ze kocha go nad życie, a potem przerwała połączenie i westchnęła ciężko.
Annie odłożyła podsypiającą Antoniette do łóżeczka, modląc się, żeby się nie rozpłakała. Niestety, Tosia nie miała zamiaru współpracować, bo rozpłakała się, jakby materac był wyłożony gorącym węglem. Anastasia jęknęła rozpaczliwe i wzięła córkę z powrotem na ręce, kołysząc ją.
I mniej więcej tak wyglądała współpraca Annie i bliźniaczek tamtego wieczora. Dziewczynki były marudne i pochłaniały całą jej uwagę: na tyle, że zupełnie zapomniała o prośbie Harry'ego.
Zegarek na ścianie wskazywał czwartą w nocy, gdy przebudziła się z płytkiego snu. Odruchowo spojrzała w stronę łóżeczek, jednak w półmroku, jaki dawały lampki nocne nie zauważyła, żeby któraś z córeczek się obudziła. Obie oddychały spokojnie.
Annie zaklęła cicho i już-już miała zamiar przewrócić się na drugi bok i wrócić do płytkiej drzemki, gdy nagle zamarła.
Piętro niżej usłyszała huk tłuczonego szkła i głośne skomlenie Tuckera.
Adrenalina rozlała się po jej ciele w tak ekspresowym tempie, ze zapomniała o zmęczeniu i skrajnym niewyspaniu. Przez chwilę wyprostowała się jak struna, napinając wszystkie mięśnie i nasłuchując. Miała nadzieję usłyszeć cokolwiek, co potwierdzi jej, że jej się przesłyszało. Niestety, huk się powtórzył, a ona ze strachem spojrzała w stronę śpiących dziewczynek.
Zerwała się na równe nogi. Czuła walenie serca w uszach, a w ustach czuła gorzki smak żółci. Chwyciła swoją komórkę drżącymi dłońmi, a także klucz do sypialni, który Harry trzymał w szufladzie swojej szafki nocnej. Wyszła z pomieszczenia, dygocząc z nerwów i zamknęła dziewczynki od zewnętrznej strony.
Głupia, zamiast zamknąć się z nimi od środka w sypialni i zadzwonić do szefa ochrony jej męża, poszła na dół, żeby sprawdzić, co się dzieje. Drżała o Tuckera. Schowała kluczyk do tylnej kieszeni spodni i stanęła przy wejściu na schody. Kucnęła, czując, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi.
Na dole słyszała kroki.
Wiele kroków.
I co najmniej trzy różne, męskie głosy.
Resztkami przytomności, której nie przysłoniła jej panika, wyjęła swoją komórkę, wyłączyła dźwięk i wysłała smsa do Jasona z informacją, że obudził ją dźwięk (prawdopodobnie) wybitego okna. W odpowiedzi dostała twarde polecenie schowania się w sypialni i obietnicę, że za cztery minuty na miejsce dotrze ochrona.
Przez ułamek sekundy kalkulowała, czy powinna zostawiać biegnego retrievera na pastwę włamywaczy i doszła do wniosku, że nie potrafi tego zrobić. Był dla niej jak trzecie dziecko. Co, jeśli coś mu zrobili? Sprawdziła, czy drzwi od sypialni na pewno są zamknięte. Zdusiła szloch w krtani, czując, jak panika zaczyna przejmować jej mięśnie. Dziewczynki nie płakały, więc nadal spały. Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech do płuc, bosą stopą stając na pierwszym stopniu schodów.
Bezsprzecznie w tamtym momencie wygrała order za najbardziej lekkomyślne zachowanie w całym jej życiu.
Zeszła w dół kilka stopni i skuliła się na schodach, wiedząc, że jest z nich doskonale widoczna. Szklane drzwi tarasowe były roztrzaskane i otwarte na oścież. Panicznie rozejrzała się po pomieszczeniu, chcąc zlokalizować Tuckera, którego ostatni raz widziała na kanapie w salonie. Po psie nie było ani jednego śladu. Podobnie, jak po sprawcach zniszczeń. Otwarta przestrzeń parteru była pusta.
W panice przez jej głowę przemknęło kilka scenariuszy. Jeśli coś zrobili Tuckerowi, to i tak sama nie wniesie ponad czterdziestokilowego, nieprzytomnego psiska na górę. To był moment, w którym zrozumiała, że powinna chronić przede wszystkim siebie i dziewczynki, skoro na stan psa może nie mieć już wpływu. Pękło jej serce, ale zmusiła swoje mięśnie do ruchu i schowała się z powrotem na piętrze.
Oparła się plecami o ścianę, siadając na ziemi tuż przy wejściu na schody. I wtedy, gdy ponownie spoglądała na ekran komórki ze świadomością, że ochrona będzie tu lada chwila, któraś z dziewczynek rozpłakała się rozpaczliwie.
Annie zamarła, bo doskonale wiedziała, że płacz bliźniaczek słychać aż na parterze. Nawet przy zamkniętych drzwiach.
— Słyszałeś to? — Męski głos sprawił, że zapomniała, jak się oddycha. Na dole rozbrzmiały pospieszne, ciężkie kroki.
Świat wokół niej zawirował.
— Podobno w środku miała być tylko ta ruda suka... — rzucił jeden do drugiego.
Annie zakryła sobie usta dłonią. Oni się jej tu spodziewali. Samej.
— Daj mi nóż, pójdę na górę.
Zgubiła oddech.
Nóż.
Mieli ze sobą broń.
Ta informacja podziałała na nią jak kubeł zimnej wody. Poderwała się na nogi i ze łzami w oczach sięgnęła dłonią kieszeni spodni, wyjmując kawałek metalu i próbując nakierować klucz do dziurki w zamku. Cała się trzęsła. Nie mogła otworzyć drzwi. Zbyt mocno drżały jej ręce.
Niezależnie od tego, po co tu przyszli, byli przygotowani na ewentualność zrobienia jej krzywdy.
Udało jej się wsunąć klucz do otworu w chwili, w której na schodach dojrzała głowę mężczyzny w kominiarce. Zaszlochała głośno, a łzy zamazały jej obraz. Szarpnęła za klamkę. Nie była pewna, czy krzyk, który rozniósł się po domu był jej, czy napastnika.
Wpadła do sypialni, zdradzając w środku obecność dziewczynek i zamknęła za sobą drzwi, płacząc w głos. Panika zaciskała jej krtań. Nie mogła oddychać. Napastnik zaczął szarpać za klamkę od drugiej strony. Antoniette obudziła swoim płaczem siostrę, więc teraz głośno zawodziła również Dottie.
Annie ciężarem swojego ciała popchnęła komodę stojąca tuż obok wejścia, aby uniemożliwiać otwarcie drzwi z zewnątrz. Zrobiła to z głośnym jęknięciem, bo mebel był drewniany, wielki i cholernie ciężki — Harry i Sam mieli problem z ustawieniem go we dwójkę, a ona w przypływie adrenaliny zrobiła to zupełnie sama. Płakała. Kręciło jej się w głowie. Gdy udało jej się zabezpieczyć drzwi, rzuciła się ku dziewczynkom. Przytuliła je obie do siebie, siedząc na dywanie pomiędzy łóżeczkami. Łkała, obejmując dwie małe istotki, modląc się, żeby walenie do drzwi ustało.
Oddałaby wszystko, żeby Harry był tu z nią...
Na parterze rozległy się wrzaski. Annie odliczała w swojej głowie od dziesięciu do zera, przypominając sobie, ze jej mama zawsze kazała jej w ten sposób uspokajać napady paniki. Zacisnęła mocno powieki i kołysała się w przód i w tył, tuląc do piersi wiercące się bliźniaczki. Próbowała oddychać rytmicznie, ale nie potrafiła się uspokoić.
Gdzie jesteś, Harry?
Nie zarejestrowała ciężkich, pospiesznych, oddalających się w dół piętra kroków. Na dole zrobił się popłoch: męskie krzyki z parteru docierały do jej świadomości jak przez mgłę. Krzyknęła i podskoczyła w miejscu, siedząc na ziemi, napinając wszystkie mięśnie, gdy w całym domu rozległ się odgłos strzału z broni palnej. W tamtej sekundzie miała wrażenie, że naprawdę stanęło jej serce. Modliła się, żeby nikt z ochroniarzy Stylesa nie ucierpiał. Nie wybaczyłaby sobie tego.
Otworzyła oczy i przestała kołysać swoim ciałem dopiero, gdy usłyszała normalne, rytmiczne pukanie do drzwi.
— Annie, jesteś tam? Nic wam nie jest? — zza ściany rozległ się znajomy jej głos.
Jason.
Pamięta, że chwiejnie podniosła się na nogi. Pamięta, że odłożyła nadal kwilące dziewczynki do łóżeczek, a potem ostatkami sił odsunęła komodę z powrotem pod ścianę, cały czas głośno szlochając. Pamięta, że na widok znajomej twarzy rozpłakała się rozpaczliwie, w przypływie kolejnej fali napadu paniki. Pamięta, że Jason wyglądał na śmiertelnie przerażonego jej widokiem. Była w tak opłakanym stanie, że aż pozwolił sobie na nieprofesjonalne przytulenie jej. I, gdy już ją objął, przed jej oczami pojawiła się ciemność.
*
Ana kazała mi Wam powiedzieć, że betowanie tego rozdziału w jej wydaniu skończyło się na pogardliwym "DO WIDZENIA" i "NIE POZDRAWIAM" (i na kilku innych cytatach, których nie wypada mi przytoczyć, a które zapewne rzucała w moim kierunku bardzo głośno).
First reading, beta, moja miłość: this_anjakey ❤️
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top