132
[Tutaj powinien być GIF lub film. Zaktualizuj aplikację teraz, aby go zobaczyć]
*
Annie po kroplówce z morfiną poczuła się na tyle dobrze, że w połączeniu ze skokiem adrenaliny wywołanym perspektywą poznania córek, była bliska samodzielnego wyskoczenia z łóżka.
Harry wyhamował ją w odpowiednim momencie, robiąc przerażone oczy.
— Ana, Jezus Maria, przecież ty sama nie dojdziesz tak daleko — zganił ją, przestraszony, gdy ta już szykowała się do samodzielnej wędrówki.
— Ale już mnie nie boli — odpowiedziała mu pewnie i zrobiła niezadowoloną minkę, gdy kazał jej wrócić na łóżko. — Dam radę, mąż...
Uniósł brwi, zupełnie jej nie wierząc.
— Nic cię nie boli, bo jesteś na prochach. Albo idę po wózek, albo niosę cię tam sam. Jeszcze tylko brakuje, żebyś zemdlała mi gdzieś po drodze — postawił jej twarde ultimatum. — Wieczorem zrobimy mały spacer, a potem się wykąpiemy. Masz jak najwięcej odpoczywać i nie nadwyrężać się, nie słyszałaś? Maya mówiła po chińsku? — sarknął.
— Muszę zacząć sama chodzić, Hazz... Nie jestem niepełnosprawna, tylko...
— Wózek albo cię niosę. Wybieraj. — Przerwał jej. Skrzyżował ręce na piersi, nie przyjmując do siebie opcji negocjacji.
Annie groźnie zmrużyła powieki, spoglądając na ukochanego z niedowierzaniem.
— Jesteś wrzodem na tyłku, Styles — fuknęła na niego jak obrażona kotka.
Zacisnął wargi, próbując nie roześmiać się z jej miny.
— I kto to mówi, żona... To jak będzie? — drążył.
Prychnęła na niego buntowniczo.
— Pocałuj się w dupę... — wymamrotała niewyraźnie, mrucząc pod nosem.
Uniósł brwi, bo i tak ją zrozumiał.
— Słucham? — dopytał, udając, że nie rozszyfrował jej złośliwego szepnięcia.
— Zaniesiesz mnie? — spytała w końcu bezsilnie, widząc, że jest na przegranej pozycji.
Harry nie mógł powstrzymać uśmieszku pełnego satysfakcji, który ukazał jego dołeczki w policzkach.
— Nie mogliśmy tak od razu, Aneczka? — zapytał przesłodzonym tonem, podchodząc do niej. — Chodź tu do mnie, ty moja paskudna złośnico....
Schylił się, a Annie posłusznie zarzuciła ramię na kark bruneta. Harry bez problemu podniósł ją na ręce, trzymając ją w pasie i pod kolanami. Szarooka westchnęła bezsilnie, gdy znalazła się w powietrzu.
— Nienawidzę, gdy to robisz... — mruknęła niezadowolona.
— Lepiej, żebyś się w końcu przyzwyczaiła. Po prostu się martwię i chcę ci pomóc, kotku. Zaczynaj oswajać się z myślą, że jeśli nadal będzie cię tak boleć po powrocie do domu, to często będziesz na moich rękach, Ana... — mruczał. — Bierzesz telefon? — zapytał, wskazując podbródkiem na szafkę nocną.
— Tak, daj mi go. Nie po to niepotrzebnie wywaliłeś tyle hajsu na najnowsze iphone'y dla nas, żeby teraz nie robić nimi zdjęć. Ty masz swój przy sobie, tak? — odpowiedziała sarkastycznie, mocniej obejmując jego barki, gdy Harry sięgał po jej komórkę.
— Nie "niepotrzebnie", tylko po to, żebyś mogła szybko zrobić ładne zdjęcie naszym dzieciom, a nie biegać po aparat w tę i z powrotem — wtrącił się, teatralnie dotknięty. — Poza tym, po tym, jak Samuel zrzucił twój z szafki i zbił ci ekran, to wypadało już wymienić to straszydło...
— Nadal działał... Jeszcze był dobry... A ty go bezdusznie wymieniłeś na lepszy model... On tyle ze mną przeszedł...
— A na mnie się drzesz, jak nie chcę wywalać przetartych majtek, bo je lubię — wypomniał jej.
— To co innego, Hazz. Nie porównuj dziur na dupie i zbitej szybki w telefonie, błagam. Wiesz w ogóle, gdzie Maya na nas czeka? — spytała konkretnie, wywracając oczami na jego słowa. Nadal uważała, że nowe telefony były niepotrzebnym wydatkiem.
— Tak, musimy się przejść piętro wyżej. Wysłała mi smsa, że czeka przy drzwiach intensywnej — odpowiedział jej cicho i skradł jej całusa. — Gotowa? Idziemy?
Skinęła głową i zachichotała, gdy Harry lekko podrzucił ją w powietrze, wygodniej układając ramię pod jej nogami.
— Nie jestem workiem ziemniaków, Styles — upomniała go.
— Jesteś prześlicznym workiem ziemniaków, misia — zachichotał, idąc korytarzem.
Położne na ich widok aż wyjrzały z dyżurki i uniosły brwi ku górze.
— Mamy wózki na oddziale! — Jedna z nich krzyknęła za nimi ze śmiechem w głosie.
— Jesteśmy samowystarczalni, ale dziękujemy! — Harry odkrzyknął niewinnie, powodując falę damskiego śmiechu w pomieszczeniu nieopodal.
— Bajerant... — Annie zaśmiała się do jego ucha.
— I tak mnie kochasz — zamruczał nisko, powodując bezsilny chichot rudowłosej. — Wygodnie ci? — zapytał, gdy znaleźli się na klatce schodowej i Harry zaczął pokonywać stopnie w górę.
— Wolę moje nogi — zamarudziła. — I tak się dziwię, że jeszcze nie złamałam ci kręgosłupa.
Harry jęknął zbolałym tonem.
— Gdybyś nie była po operacji, to sprzedałbym ci teraz klapsa — oświadczył bezwstydnie, wywołując jej oburzony, zduszony okrzyk.
— Wstydu nie masz, mąż... — skarciła go z aktorskim syknięciem pełnym zgorszenia.
— Poza tym, kochanie, od ostatniego czasu, gdy miałem cię na rękach, jesteś znacząco lżejsza. To pewnie przez nasze córki, które w końcu przestały kopać cię po żebrach — dodał błyskotliwie. — A i tak przez najbliższy czas będziesz znowu naturalnie traciła na wadze. Jeszcze raz usłyszę twoje marudzenie na ten temat, to zacznę ci naliczać karniaki.
— "Karniaki"? — powtórzyła po nim ironicznie.
Spojrzała na jego twarz, po której błądził łobuzerski uśmieszek.
— Okej... Domyślam się, co ci chodzi po tej kudłatej głowie, zboczeńcu... — mruknęła mu na ucho, śmiejąc się cicho.
— Podoba ci się to, słodka — zaśmiał się cicho.
— Zboczeniec — powtórzyła wymownie.
— Kocham cię — wyszczerzył się i cmoknął jej wargi.
— Oj, mąż... Ja ciebie też...
Dopiero chrząknięcie Mayi, która czekała na nich przed drzwiami prowadzącymi na oddział, przerwało ich cichą rozmowę. Doktor Ruiz wpatrywała się w nich z uśmiechem na twarzy i kręciła głową z niedowierzaniem.
— Macie pozdrowienia od Luke'a — uśmiechnęła się do nich. — Wpadnie w odwiedziny jakoś jutro. — Wspomniała postać męża, a jednocześnie lekarza hematologa Anastasii.
— O, to super. Dziękujemy. — Annie posłała Mayi uśmiech i niepewnie spojrzała na drzwi intensywnej.
— Chodźcie, kochani — zarządziła lekarka z podekscytowaniem i otworzyła im drzwi, przykładając kartę z czytnikiem do skanera.
Annie poczuła, jak serce w piersi zabiło jej mocniej. Doskonale wiedziała, że Harry również był podekscytowany i zdenerwowany jednocześnie. Podążał za Mayą, w ciszy przemierzając korytarz. Oboje marzyli o tej chwili: o momencie, w którym po raz pierwszy zobaczą własne dzieci. Niczego bardziej nie pragnęli. Zwłaszcza po wczorajszych wydarzeniach.
Maya przystanęła nagle i otworzyła im drzwi, mówiąc:
— Dziewczynki są same na sali. Na ten moment są jeszcze w osobnych inkubatorach. Dopóki potrzebne są respiratory, musimy je rozdzielić. Załóżcie na siebie jednorazowe fartuchy, a potem umyjcie i zdezynfekujcie ręce przed wejściem do środka. Dam znać pielęgniarkom w dyżurce, że tu jesteście. Harry, gdyby Annie poczuła się słabo, to użyj dzwonka, ktoś do was podbiegnie — mówiła Maya, uśmiechając się do nich, a Styles posłusznie skinął głową, odstawiając małżonkę na ziemię. — Nie macie ograniczenia czasowego. Siedźcie z nimi, ile chcecie, tylko mam prośbę o to, żebyście schodzili na dół na jedzenie, spanie i odwiedziny rodziny. Wstęp do dzieci mają tylko rodzice. Okej?
Annie i Harry pośpiesznie pokiwali głowami, zakładając na siebie cienkie, jednorazowe, ciemnozielone fartuchy. Maya zachichotała, widząc ich pośpiech.
— Dzwońcie do mnie w razie czego, będę na ginekologii i mam telefon przy sobie — posłała im ostatni uśmiech. — Ach, no i oficjalnie: gratulacje, moi mili. Są przepiękne. Robicie cudowne dzieciaki... Pół oddziału zadeklarowało już, że kradnie je do domu — zachichotała i puściła im oczko na odchodne, a potem zniknęła im z oczu.
Rudowłosa nerwowo poprawiła koka na czubku głowy i spojrzała na Stylesa, który sumiennie i dokładnie mył ręce przy zlewie.
— Czy ty też się tak denerwujesz? — spytała cicho, zagryzając dolną wargę.
— Noo... — mruknął, wzdychając i wycierając umyte dłonie w papierowy ręcznik. — Co jak nas nie polubią? — zażartował, próbując zamaskować zdenerwowanie.
Annie pokręciła głową z niedowierzaniem i popukała się w czoło, żeby mu pokazać, że jest głupi. Harry tylko roześmiał się uroczo i posłał jej buziaka w powietrzu. Rudowłosa powtórzyła po brunecie mycie i dezynfekcję rąk, a potem wzięła głęboki oddech do płuc. Styles objął ją ramieniem od tyłu, aby cały czas podtrzymywać ciężar jej ciała. Cmoknął jej skroń i mruknął:
— Zapraszam, pani Styles. — Niski głos sprawił, że ciarki przebiegły po karku Annie. Uwielbiała, gdy mówił do niej w ten sposób.
Harry drugim ramieniem naparł na ciężkie, szklane drzwi, które oddzielały maleńkie pomieszczenie od korytarza z węzłem sanitarnym. Otworzył je przed nimi i omiótł wzrokiem jasne, brzoskwiniowe ściany. Na lewo stał przewijak, zapasowy sprzęt medyczny, a po przeciwnej stronie dwa fotele i mały stolik z lampką nocną. Przy wielkim oknie stały dwa, szklane inkubatory, wokół których znajdował się skomplikowany sprzęt pełen wykresów, kabli, pomp infuzyjnych i monitorów, które mierzyły parametry bliźniaczek. Całokształt przytłaczał i robił wrażenie.
Lokaty na ten widok mocniej ścisnął talię Annie, przepuszczając ją przodem.
Rudowłosa na drżących nogach podeszła do inkubatorów. Objęła się ramionami i ścisnęła w dłoniach pleciony materiał, który miała na sobie, a Harry przyciągnął ją bliżej siebie, obejmując ją jeszcze ciaśniej.
Po raz pierwszy oboje spojrzeli na dwie, maleńkie istotki, które spały spokojnie, podpięte do aparatury medycznej.
Harry wstrzymał oddech i przytulił Anastasię, oplatając ramionami jej talię. Stanął za nią i schował nos w materiale jej swetra na barku, wpatrując się w dwie, malutkie osóbki. Annie przytknęła dłonie do ust i nosa, starając się opanować drżenie podbródka.
Brunet spodziewał się, że się rozklei. Ale nie spodziewał się, że będzie aż tak poruszony. Patrzył na swoje dzieci. Na dwie córeczki. Na swoje dwa promyczki. Były tak drobniutkie... Wyglądały na tak kruche...
— Jejku, jakie one są maleńkie... — szepnął Harry drżącym głosem.
Przytknął usta do skroni Annie, która rozpłakała się w ciszy. Ułożył dłoń na jej głowie i przytulił ją do siebie, odwracając ją tak, aby wtuliła się w jego klatkę piersiową, policzek układając bokiem na jego torsie. Całował jej włosy, patrząc na dwa, największe cuda, jakie dane mu było zobaczyć do tej pory w swoim życiu.
Stali w ciszy, połykając swoje łzy pełne szczęścia, jakby bali się narobić hałasu. Obejmowali się kurczowo, nie mogąc oderwać oczu od dwóch, maleńkich istnień, które, podłączone pod stertę kabli i plastikowych rurek, oddychały spokojnie, w szybkim, jednostajnym rytmie.
— Kocham cię, Harry... — mruknęła w końcu Annie głosem pełnym łez.
Styles zacisnął wargi, aby nie rozpłakać się głośno.
— Och, skarbie... — mruknął, chcąc coś powiedzieć, ale krtań odmówiła mu współpracy i zaszlochał cichutko, kręcąc głową. Annie odsunęła się od niego. Tak samo zapłakana, jak on sam, wspięła się na palce, aby ująć w dłonie jego policzki i czule ucałować jego słone od łez usta.
Harry przełknął łzy i zaciskając powieki, przyciągnął ją do siebie, składając czuły pocałunek na jej czole.
— Są przepiękne... — wydusił. — Nigdy nie dam rady wystarczająco mocno ci za nie podziękować, kochanie...
Annie zachichotała przez łzy.
— Poczekaj z tym dziękowaniem, aż zacznie się okres nastoletniego buntu. Zobaczymy, czy nadal będziesz chciał mi dziękować, jak zaczną pyskować i rzucać naczyniami o ścianę... — zażartowała cicho, ponownie obejmując go w pasie i opierając policzek na jego torsie.
Harry podłapał żart i wsunął nos w loki Annie. Na jego twarzy, mimo łez, cały czas błądził czuły uśmiech.
— "Naczyniami o ścianę"? — zacytował małżonkę, mrucząc nisko.
— Tak będzie. Zobaczysz. — szeptała, ocierając łzy rękawem.
— To po matce będą miały takie destrukcyjne moce... — wymruczał zabawnie, cmokając czubek głowy Annie, która zachichotała raz jeszcze w jego ramionach. — Przecież to ty rzucasz szklankami jak opętana. To twoje geny — dodał łobuzersko. — Myślisz, że możemy podejść bliżej? — spytał niepewnie, gdy zdał sobie sprawę, że stoją metr od szklanych inkubatorów.
Annie pewnie pokiwała głową i odkleiła się od niego, chwytając jego dłoń. Zrobiła trzy kroczki w przód, by znaleźć się przy maszynach i uśmiechnęła się czule, gdy omiotła wzrokiem główki obu dziewczynek.
— Jeny, jakie kruszynki... — usłyszała nad uchem przejęty szept Harry'ego, który cały czas trzymał jedną dłoń na jej talii.
Rudowłosa nawet nie starała się hamować łez. To był zbyt magiczny moment na to, aby z nimi walczyła.
— Daj łapkę — mruknęła cicho do Harry'ego i splotła razem ich palce.
Uniosła jego dłoń do okrągłej dziury, która znajdowała się w boku inkubatora, a która stanowiła bramę do fizycznego kontaktu z noworodkami. Brunet, rozumiejąc, co zamierza zrobić, wydał z siebie zduszony, zdziwiony okrzyk.
— Mogę tak...? — spytał niepewnie.
Annie uspokoiła go uśmiechem i poleciła mu szeptem.
— Wystaw palec, żabko...
Harry przełknął głośno ślinę i posłuchał rudowłosej, biorąc powietrze do płuc. Powolutku i ostrożnie wsunął dłoń do inkubatora, serdecznym palcem delikatnie dotykając rączki brązowowłosej córeczki.
— Cześć, kropeczko... — przywitał się odrobinę głośniejszym głosem.
Annie przyłożyła sobie dłoń do twarzy, gdy na brzmienie głosu Stylesa dziewczynki poruszyły się delikatnie, jakby rozpoznały jego dźwięk.
— Widziałeś? — spytała, przejęta.
Harry pokiwał głową z niedowierzaniem.
— Po coś czytałem tę przeklętą "Małą Syrenkę" przez pół ciąży... Już znam ją prawie na pamięć... — zaśmiał się przez łzy. — Ale jak widać, opłacało się... — mruknął sam do siebie, nie mogąc oderwać wzroku od maleńkiej rączki, którą gładził jednym palcem. Tym razem jego głos był pewniejszy i głośniejszy.
Annie skradła całusa z policzka męża i powoli obeszła maszyny dookoła, aby stanąć przy drugim inkubatorze. Ostrożnie wsunęła rękę do otworu i wyciągnęła palec wskazujący, aby po raz pierwszy dotknąć rączki drugiej córeczki, nachylając się nad maszyną.
— Dzień dobry, maleńka...
Harry z naprzeciwka obserwował małżonkę i to, jak zadrżała jej dolna warga. Drugą dłonią zakryła usta, głośno przełykając ślinę. Uśmiechnęła się przez łzy, gdy na dźwięk jej łagodnego głosu dziewczynka drgnęła, a jej maleńka rączka sennie ujęła palec Annie.
Ruda uniosła zapłakane oczy, aby spojrzeć w zielone ślepia Harry'ego. Mężczyzna był tak samo rozsypany za sprawą szczęścia, jak ona sama.
— Chyba już rozumiem, co to znaczy, jak mówią ci, że gdy po raz pierwszy widzisz własne dziecko, to wszystko, co miało miejsce przed tym, przestaje mieć znaczenie... — wymamrotał, spoglądając to na Annie, to na drobniutką, maleńką dziewczynkę, której rączkę gładził jednym palcem.
Anastasia pokiwała głową twierdząco, zgadzając się ze słowami męża bez słów. Jak zaczarowana wpatrywała się w dłoń malutkiego człowieka, który delikatnie oplótł paluszki wokół jej palca. Brakowało jej słów. Lustrowała wzrokiem każdy milimetr twarzy córeczek, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów.
— Hazz, patrz... — mruknęła po chwili ciszy. — Widzisz, jakie one mają długie rzęsy...?
Harry zmrużył oczy i przypatrzył się zamkniętym powiekom dziewczynek.
— To po mnie — wyszczerzył się, wierzchem wolnej dłoni ścierając zaschnięte łzy z policzków. — A twoje mają noski. Takie zadarte do góry. Widzisz?
Annie uśmiechnęła się szeroko, rozczulona do granic możliwości.
— Sądząc po ich kolorze włosów, w życiu nie wyprzemy się rodzicielstwa — zażartował, błądząc wielkimi, błyszczącymi od jednej dziewczynki do drugiej.
Rudowłosa zabawnie zmarszczyła nosek, chichocząc. Miał rację. Już w pierwszym dniu życia w wyglądzie dziewczynek widać było geny ich obojga.
— Musimy jeszcze podjąć ważną decyzję, najdroższa... — zaczął Styles, uśmiechając się do małżonki.
Annie uniosła brwi, podnosząc na niego oczy. Najchętniej całą wieczność gapiłaby się na tę maleńką rączkę.
— Ciemna kropeczka zostaje małą Dorotką, a ruda kropeczka małą Antosią? — spytał uroczo.
Szarooka aż zagryzła dolną wargę, starając się nie rozkleić się ze szczęścia raz jeszcze. Pokiwała twierdząco głową.
Nie mogło być większego daru od losu niż to, że jej młodsza, rudowłosa córeczka będzie nosiła imię po jej świętej pamięci pyskatej, kochanej, tak samo rudej siostrze. Doskonale o tym wiedział.
— Zdecydowanie, kochanie... — przytaknęła mężowi.
Po jej policzku przetoczyła się jeszcze jedna łezka, którą Harry ujrzał z daleka. Delikatnie wysunął dłoń z inkubatora małej Dorothy, aby podejść i przytulić Annie. Objął ją ramionami i nachylił się nad drugim inkubatorem, wpatrując się małego, rudowłosego człowieka. Ucałował policzek małżonki i zachichotał, wskazując na jej dłoń:
— Teraz cię stąd nie wypuści — zaśmiał się uroczo. — Czekaj, zrobię wam zdjęcie. Trzeba mieć jakiś materiał dla mamy, Gemms, Sama, babci i reszty... Jak im nie pokażemy nic, to nas zjedzą żywcem przecież... — zachichotał, sięgając do kieszeni po swój telefon.
Młode małżeństwo siedziało w sali z córkami aż do późnego popołudnia. Zgłodnieli i przypomnieli sobie, że mieli dać znać Anne o tym, że cała ekipa może wpaść z odwiedzinami.
Annie spojrzała na zegarek i pospieszyła bruneta:
— Harry, kochanie moje... One nam nigdzie nie uciekną... Wrócimy do nich za trzy godzinki, przed snem... — zaśmiała się miękko, z rozczuleniem obserwując to, jak Styles nie mógł odkleić się od dziewczynek.
— No wiem, wiem... — mruknął, ale nie ruszył się z miejsca.
— Sammy wysłał smsa, że już wyjeżdżają — poinformowała go ze śmiechem i podeszła do bruneta od tyłu, aby objąć go w pasie.
Harry westchnął ciężko.
— No nic, moje piękne — powiedział na głos. — Tatuś kocha was strasznie mocno... — mruknął czule.
Annie miała wrażenie, że uginają jej się nogi w kolanach, gdy usłyszała to zdanie z jego ust. Przylgnęła do bruneta i przytuliła się do jego pleców, a potem złożyła całusa na jego łopatce przez materiał koszulki.
— Wrócimy do was wieczorem z mamusią... — żegnał się dalej, a Annie czuła, jak fale ciepła zalewają jej klatkę piersiową.
Przez chwilę stali tak w ciszy: Harry nad inkubatorami, a Annie przytulona do jego pleców. Styles nucił coś pod nosem, nie mogąc napatrzeć się na córeczki. W pewnej chwili rudowłosa zmrużyła powieki, rozpoznając melodię.
— Myślisz, że pamiętają moje śpiewanie? — spytał nagle, wspominając to, jak z rzetelnością pilnował wykonywania wieczornych kołysanek.
Annie zachichotała leciutko.
— Może musisz spróbować?
Harry zmrużył powieki i spiął przeponę, nabierając powietrza do płuc.
— Sweet creature, sweet creature.... Wherever I go, you bring me home... — zaśpiewał półgłosem i wydał z siebie zduszony okrzyk, gdy malutka Antoniette delikatnie zamachała nóżką.
Annie uśmiechnęła się szeroko sama do siebie. Lokaty przytulił ją i uniósł jej podbródek, aby cmoknąć jej wargi.
— Widzisz? Mówiłem, że moje wycie się na coś przyda — zaśmiał się ciepło. — Chodź, skarbie. Zdejmiemy z siebie te fartuchy i zaniosę cię na dół. Jak się czujesz? Nie kręci się w głowie? — zasypał ją toną pytań, ciągnąc ją za dłoń w stronę wyjścia.
Nic nie mógł poradzić na to, że gdy Annie tęsknie obróciła głowę w stronę dziewczynek, roześmiał się cicho.
— No przecież tu wrócimy — powtórzył jej słowa, pomagając jej rozwiązać jednorazowy fartuch.
Rozebrali się, umyli ręce, a potem Harry sprawnym ruchem wziął rudowłosą w ramiona, unosząc ją nad ziemię.
— Ale wiesz, że jak stałam tyle czasu, to dałabym radę sama zejść po schodach? — spytała bystro, śmiejąc się cicho.
— Przestań marudzić i daj się porozpieszczać — zganił ją. — I napisz Michałowi, żeby po drodze zajechali po coś dobrego do jedzenia. Jak już emocje opadły, to jestem w stanie oddać się za małą pepperoni.
— Oddać się Michałowi? — powtórzyła po nim sarkastycznie, dusząc w sobie napad śmiechu.— Za pizzę? Stoczyłeś się, Styles...
Oboje byli naćpani endorfinami.
— Za pepperoni? Mogę się oddać się każdemu — zażartował.
Roześmiał się odrobinę zbyt głośno, gdy Annie karcąco pacnęła go dłonią w tył głowy.
— No przecież ja się oddaję tylko tobie, żona! Po co ta agresja?!
— Jesteś niemożliwy, żabo.
— Takiego mnie wzięłaś — odpowiedział mnie standardowym tekstem, który często gościł w jego ustach. — Pisz do niego, bo jestem diablo głodny. Nie najem się szpitalnym obiadem dzisiaj. A jeszcze musimy mieć siłę na prysznic, zmianę opatrunku, spacer i śpiewanie dziewczynkom na "dobranoc" — zarządził, kierując ich w stronę sali piętro niżej.
Jestem w stanie stwierdzić, że ten rozdział jest jednym z moich ukochanych.
*
Betowanie, first reading and my same-husband wife: this_anjakey 🌻
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top