08
— Dobra, ubrania mam, skarpetki, szczoteczkę do zębów, smycz, żarcie dla tego darmozjada mam, dokumenty w torbie, w samochodzie walizki... — wymieniał chaotycznie pod nosem Harry, krzątając się po sypialni.
— Synek, uspokój się — wymamrotała cicho Anne, podchodząc do bruneta i obejmując go. - Napraw to wszystko. Nie waż się tu wracać bez niej... — Ostatnie zdanie z ust matki Stylesa wybrzmiało na tyle poważnie, że zacisnął nerwowo wargi i podrapał się po karku.
— ... gibson w futerale w samochodzie, zapasowe struny mam, leki wziąłem, słuchawki, macbook, notes, dziennik, pierścionek w samochodzie, koc, poduszka, namiot w samochodzie... — Po krótkiej przerwie Harry powrócił do wyliczanki, przypominając sobie, czy na pewno spakował gitarę i wszystko, co było mu niezbędne.
— Namiot? — dopytała Gemma, głaskając Tuckera w ramionach.
— Namiot — nieprzytomnie potwierdził Harry, wyliczając dalej pod nosem, czy na pewno wszystko ze sobą wziął. Zignorował fakt, że jego mama i siostra wymieniły się spojrzeniami, które mówiły jednoznacznie "pojebało go, po co mu namiot". — Dobra, chyba mam wszystko. Kocham was obie, dam znać jak dolecę i oddajcie mi psa — przytulił krótko siostrę, przejmując od niej szczeniaka, a potem uściskał mamę, szepcząc jej na ucho, że dziękuje jej, że nadal w niego wierzy. Oderwał się od niej, spojrzał w zielone, identyczne jak jego własne, oczy i uśmiechnął się niemrawo do Anne.
Chwycił w dłoń kluczyki do audi i pobiegł w stronę korytarza, żeby wsunąć na stopy adidasy. Pożegnał się krótko z Zaynem i, gdy pytająco wskazał podbródkiem na pokój gościnny, w którym zamknęli się Liam i Niall, Malik tylko pokręcił głową przecząco.
— Daj im czas, Hazz — wymruczał do przyjaciela. — Powodzenia, stary.
Harry pokiwał głową i westchnął głośno. Wziął Tuckera na ręce i wyszedł z mieszkania, a potem skierował się do windy, wybierając w swoim telefonie numer do Jeffa.
W apartamencie Harry'ego jeszcze przez moment Gemma, Anne i Zayn wpatrywali się w zamknięte drzwi, za którymi przed chwilą zniknął zielonooki, stojąc obok siebie w salonie.
— Po co mu namiot? — spytała w końcu głośno i sarkastycznie Gemma, spoglądając kątem oka na mamę, wypowiadając na głos pytanie, o którym myślało każde z nich. — Jedzie w góry? Pogięło go?
— Albo będzie spał w ogrodzie przed domem, dopóki Annie go nie wpuści — wymamrotała pod nosem Anne, domyślając się, co chodziło po głowie synowi.
— Przecież w nocy, w Europie jest teraz, w marcu jakoś w okolicy minusowej temperatury... — zauważyła błyskotliwie Gemma. — A śpiwora chyba nie ma ze sobą?
— No to zmarznie mu dupa — stwierdził głośno Zayn, wzruszając ramionami. — I bardzo dobrze. Niech koczuje w namiocie. Oby wziął sobie suchy szampon do kosmetyczki, bo inaczej będzie wyglądał jak przerażający, nieumyty jaskiniowiec — parsknął. — Komu herbaty?
Annie zaparkowała toyotę na zatłoczonym parkingu, klnąc siarczyście pod nosem. Nic się nie zmieniło w tym miasteczku w temacie tego, że pod każdym z dwóch supermarketów nadal nie ma gdzie zostawić auta, bez drżenia o zarysowanie lakieru. Westchnęła głośno i zgasiła silnik, a potem wysiadła z samochodu i skierowała swoje długie kroki w kierunku sklepu.
Wyjęła z kieszonki papierową listę rzeczy, którą ustaliły razem z babcią i, pchając przed sobą metalowy koszyk, analizowała rozkład półek. Dziękowała sobie w duchu, że wybrała się na zakupy lekko po dziewiątej rano - nie było tłoku w alejkach: dzieciaki były w szkole, a normalni ludzie w pracy.
Mamrotała cicho pod nosem, wodząc wzrokiem po liście zakupów i wrzucała do koszyka coraz to kolejne pozycje z karteczki. Zapatrzyła się w swój skrawek papieru i odwróciła się gwałtownie, żeby sięgnąć po gorzkie kakao stojące na górnej półce, a potem poczuła, że w tej samej chwili wpadła na kogoś. Chociaż, będąc precyzyjnym, to ktoś wpadł na nią. Zrobiła dwa kroki w tył i w ostatniej chwili złapała równowagę, żeby nie upaść pod wpływem siły, jaka wytworzyła się przy zderzeniu.
— Przepraszam, przepraszam, nie zauważyłam, że... — Już z daleka zaczęła, a potem podniosła wzrok na osobę, z którą się zderzyła i uniosła brwi w zdziwieniu.
— Ana?
— Cyprian? — Musiała wyglądać na naprawdę zszokowaną, bo wysoki mężczyzna w okularach roześmiał się szczerze na jej widok. — Co ty tu robisz?
— Co ty tu robisz, Ana? — spytał bystro, poprawiając palcem wskazującym oprawki na nosie. — Myślałem, że aktualnie wpadnę na ciebie dopiero na drugim końcu kuli ziemskiej — zaśmiał się.
— Urlop, zatrzymałam się u babci — uśmiechnęła się do niego nieco smutno, wiedząc, że miasteczko nadal pamięta o nagłej śmierci jej rodziny. — Taranujesz mnie za każdym razem, jak tylko się widzimy, odkąd skończyłam sześć lat — wyrzuciła mu, śmiejąc się.
— Ja miałem wtedy osiem lat i za każdym razem jak się widzimy, przepraszam cię za tego ukruszonego mleczaka! — wyrzucił jej, śmiejąc się. — Boże, Anastazja, wieki cię nie widziałem... — Ciemne oczy mężczyzny - nadal zszokowane - wodziły po jej sylwetce, włosach i twarzy. — Co ty tu robisz? — spytał raz jeszcze, mało bystro.
— Zakupy, Bierzyński? Zakupy? — Uświadomiła go bystro, machając mu kartką przed twarzą. — Nie wierzę, że wpadam tutaj na ciebie...
— ... w sumie, to ja na ciebie...
— ... na jedną z niewielu osób, z którymi mogę normalnie pogadać po tym wszystkim, co wydarzyło się dwa lata temu...
Blondyn wywrócił oczami.
— Stalkuję cię, Ana. Przejrzałaś mnie. Śledziłem cię, odkąd wjechałaś na parking — zażartował blondyn, chowając nerwowo ręce do kieszeni płaszcza i patrząc na rudowłosą z góry.
— Tak myślałam...
— Pomogę ci i zabieram cię na kawę do domu — oświadczył jej. — Mama jest w szkole, brata nie ma, a tata jest w urzędzie, ale...
— Przyjechałam samochodem, a... — próbowała go uświadomić i wykręcić się od tego, ale mężczyzna przejrzał jej zamiary.
— To odwieziemy zakupy i wrócimy - postanowił. — Chodź — przejął jej załadowany wpół wózek, ucinając dyskusję. — Kiedy przyleciałaś?
Annie odpowiedziała konkretnie i pozwoliła Cyprianowi dżentelmeńsko przejąć pieczę nad jej zakupami.
Znali się od dzieciaka. Razem przeżywali szkołę, mijając się na korytarzach, okres buntu, harcerstwo, wyjazdy, podróże autostopem i lekcje fotografii. Młodszy brat blondyna był w wieku Annie, a mama chłopaków uczyła i ją, i swojego młodszego syna w szkole podstawowej od pierwszej klasy. Ich rodzice znali się dobrze. Byli dla siebie jak rodzeństwo, które częściowo wychowywało się razem. Ona i Cyprian razem poznawali świat muzyki, piękno gitar i alkohol. Z tą różnicą, że Cyprian zawsze traktował Anastazję jak siostrę, a ona bujała się w nim, jak miała dwanaście lat. Potem jej przeszło.
Chociaż, do diabła, nadal był cholernie przystojny, co by nie mówić.
— Myślałam, że siedzisz w naszym studenckim mieście — zagadała go, gdy wracali już jej samochodem od babci po tym, jak odwieźli zakupy.
— Bo tak było — przyznał. — Wróciłem rok temu. Uczę w szkole, Ana, wiesz? - Pochwalił się, na co Annie roześmiała się zza kierownicy jak szalona.
— Ty pedagogiem, Bierzyński? Ty?
— Muzyki, wiedzy o kulturze i...
— O matko, współczuję uczniom, musisz być terrorystą...
— Prowadzę chór — uśmiechnął się złowieszczo. — Musisz poznać te dzieciaki, są niesamowite, Ana...
— Czemu wróciłeś? — spytała bystro, parkując przed znajomym domkiem z ciemnej cegły. Zmarszczyła brwi, gdy nie usłyszała odpowiedzi od chłopaka. — Kobieta? — spytała hipotetycznie.
Cyprian posłał jej spojrzenie znad szkieł okrągłych, nieco hipsterskich okularów, które jednoznacznie odpowiedziało na jej pytanie. Annie westchnęła cicho.
— Życie wybiera te scenariusze, o których sam nigdy byś nie pomyślał, co? — mruknęła cicho.
— Żebyś wiedziała... — odpowiedział jej i wysiadł z toyoty, żeby otworzyć jej drzwi. — I w ten oto sposób ja, zajebiście utalentowany indywidualista, skończyłem w tej zapadłej dziurze jako, pożal się Boże, pedagog i nauczyciel w wieku lat dwudziestu sześciu, mieszkając z rodzicami i z psem mamy — sarknął, szydząc sam z siebie. — Marnuję się. Chyba potrzebuję żony — posłał Annie wymowne, rozbawione spojrzenie.
— Na mnie nie patrz, ja bym cię zabiła po tygodniu życia z tobą — zaśmiała się rudowłosa, wchodząc do domu, gdy blondyn otworzył przed nią drzwi. — Ustalaliśmy to już kiedyś.
— Może dużo się zmieniło od tamtego czasu? Może nie jestem już taki nieznośny? — zaśmiał się mężczyzna, przejmując od niej jej płaszcz i zsuwając swoje własne okrycie z ramion. — Biała, w dużym kubku i z łyżeczką cukru? — zapytał o kawę dla niej.
Annie uniosła jedną brew.
Pamiętał, a nie widzieli się w sumie dobre trzy lata, nie licząc pogrzebu jej rodziców.
— Masz twardy dysk w głowie?
— Nie, po prostu pewne rzeczy się nie zmieniają, Ana, misiu-pysiu — wywrócił oczami. — Jak to, że jesteś chujowym kierowcą. Chodź, mama przywiozła wczoraj nutellę i truskawki. Mamy milion rzeczy do nadrobienia.
— Truskawki w marcu?
— Truskawki w marcu — potwierdził, ciągnąc ją za rękę wgłąb domu. — Nadal to mnie kocha mocniej. W końcu jestem starszym, biednym synkiem, który chciał truskawki w marcu, bo dostał depresji na widok idiotycznych odpowiedzi na kartkówkach, jak...
— Z Hiszpanii?
— Co z Hiszpanii?
— Truskawki...
— Nie, z Lidla.
— Nie pyskuj, Bierzyński.
— A ty się nie zapowietrzaj, Jackowski.
— Wolałam, jak byłeś milusi, bo dawno mnie nie widziałeś.
— Już mi przeszło — wyszczerzył się znad dwóch kubków z kawą. — Zapraszam panią przodem. Po schodach na piętro, tam, gdzie zawsze. Opowiem ci, jakim jestem zajebistym nauczycielem.
— A nie powinieneś być teraz w szkole?
— Czwartki mam wolne. W czwartki szlajam się po mieście i po dyskontach, bo muszę znaleźć sobie kogoś, kogo mógłbym sterroryzować. Przez resztę dni powszednich mam od tego gimnazjalistów. W weekendy odpoczywam. Po schodach na lewo, idź za głosem serca, Ana.
— Czyli mam uciec?
— Ana, no... Ranisz moje serduszko... — wymruczał pociesznie, podążając schodami za Annie.
— Przyznaj się, tęskniłeś za tym — zaśmiała się miękko i ironicznie.
— No dobra, masz mnie. Kiedy tak urosły ci włosy? Masakra, jak ty to czeszesz?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top