Your Soul

Ambulans zabrał Thomasa do szpitala, Eileen wsiadła za nim, z ratownikami. Sam porwał klucze do białego lincolna, zbiegł z werandy, lampy na zewnątrz i światła wewnątrz budynku rzucały na podjazd sporo blasku.

– Jedź z nim.

Castiel obejrzał się na Deana, Winchester stał na ganku z założonymi rękami. Kiwnął na samochód brata, wizualnie powtarzając co powiedział.

– Dean, nie – brunet potrząsnął głową. Przysunął się do niego, ściszając głos do szeptu. – Spadł ze schodów, nie wiemy, co się stało. Nie zostawię cię tu samego.

Dean wiedział. Wiedział, co się stało, ale dostrzegłszy na piętrze demona pod bluźnierczą postacią ich córki, z lalką w rękach, pobiegł wezwać karetkę, nie powiedziawszy o tym nikomu. Nawet Casowi. Cas ignorował jego ostrzeżenia, zaprzeczał powrotowi jakiejkolwiek złej mocy ostatnio ilekroć mu o tym wspominał, czemu tym razem miałoby być inaczej? Może dlatego, że Thomasowi stała się krzywda. Czemu teraz, czemu po trzech latach?

Ojciec Perez, mentor Casa z seminarium w Los Angeles, jako jedyny odpowiedział na ich wezwanie, kiedy poprosili trzy lata wcześniej o pomoc – ba, „poprosili" to mało powiedziane, Cas BŁAGAŁ do telefonu by ktoś przyjechał im na ratunek. Każdy inny ksiądz odwrócił tylko oczy, bo Castiel odszedł z seminarium dla mężczyzny. To nie było zabronione, zważywszy iż mogli mieć ze sobą dziecko, ale w kręgach katolickich wciąż uważane za deprawujące. Ojciec Perez powiedział im po wszystkim, że demona nakarmiły ich emocje, początkowa radość z odzyskania „Bee", w następnej kolejności strach, gdy zorientowali się już, że popełnili błąd. Od tamtej pory niewiele emocji gościło w ich życiu, niewiele chęci, niewiele energii, siedząc tu z nimi demon karmić się nie miał czym.

Aż do przyjazdu Sama i Eileen. Thomasa. Dziecka, które witalności i siły życiowej miało w sobie więcej niż oni wszyscy razem wzięci.

Obecność dziecka w tym domu podładowała demonicznej istocie baterie.

– Wciąż powtarzasz mi, że to nie on. – No proszę, as w rękawie. – Jedź. Poradzę sobie. Zadzwoń, jak będziecie coś wiedzieć.

Cas widocznie zacisnął szczęki. Zerknął ku schodom, ledwo zauważalnie – nie do wiary, jak bardzo starał się utrzymać dla samego siebie to zapewniające mu względny spokój ducha uparte przeświadczenie, że historia nie może się powtórzyć, że uporali się ze złem na dobre, gdy jednocześnie coś w nim rozumiało, iż to nie mógł być kolejny zwyczajny przypadek, jak mrugające światła.

– W porządku – westchnął w końcu. – Ale zostaniesz na dole. Dean, słyszysz? Masz zostać na dole, nie wchodź na piętro. Czekaj aż wrócę. Czekaj aż wrócę, żebyśmy... żebyśmy mogli sprawdzić to razem. Obiecaj mi.

Silnik lincolna zawył, uruchomiony, karetka odjechała.

– Obiecuję.

Cmoknęli się, na pożegnanie, Cas machnął na Sama, wsiadł lincolnowi na miejsce pasażera. Ruszyli, opuszczając podjazd, Dean dostrzegł wzrok męża w bocznym lusterku; Cas patrzył na niego, z lękiem i niepewnością. Zostawiał go tu, zostawiał go w domu, gdzie właśnie wydarzyła się tragedia i mogli mieć jedynie nadzieję, że Thomas Winchester wyjdzie z tego we w miarę jednym kawałku.

To nie Thomasa Winchestera pragnął demon. Dean wiedział, że nie jego.

wieczór halloweenowy, ostatni października 1952

Z dziecięcego pokoiku na końcu korytarza dobiegało szczękanie plastikowej zastawy – i nucenie. Głos, który przypominał głos Annabelle Mullins do złudzenia, w rzeczywistości wcale jej głosem nie będąc, nucił „You Are My Sunshine" i stojąc za ścianą Dean przełknął ślinę, z zaciśniętymi powiekami ścisnął mocniej trzymany tuż przy piersi drewniany różaniec Casa. Tak. Dean, który nie wierzył w Boga, respektował wiarę ukochanego i chodził dla niego na msze ale NIE WIERZYŁ, trzymał się teraz tych świętych paciorków jak gdyby były ratunkowym kołem. Może były. Może były wszystkim i jedynym co im w tej sytuacji pozostało.

Wychyliwszy się zza rogu zajrzał do pokoju, zobaczył to coś, siedzące przy stoliku, zobaczył Annabelle, w tej samej sukience, w której wyszła do kościoła tamtego dnia, teraz wiedział już jednak, że to nie była ona. Demon, którego oszustka z Tijuany nieodwracalnie związała z tą okropną lalką przybierał taką a nie inną postać, postać ich dziewczynki, jakby było to dla niego niesamowicie śmieszne, bawić się nimi i ich żalem w taki sposób. Paskudne szkaradztwo o koźlich rogach OŚMIELAŁO się wcielać w ich słodką córeczkę, Boże, nic nigdy wcześniej, nawet jej odejście, jej pochowanie, nie sprawiło Deanowi takiego bólu jak ta świadomość. Zaprosili to tutaj. Zaprosili to, by dotykało jak w tej chwili jej zabawek, by przebywało w jej sypialni.

Ostrożnie przekroczył próg, nogi miał jak z galarety, trzęsły się pod nim, ręka zadrżała mu, gdy uniósł różaniec. Uniósł go. A demon przy stoliku, siedzący do niego tyłem, przerwał zabawę, i przerwał nucenie. Zrobiło się cicho.

Exorcizamus te, omnis immundus spiritus – zaczął, uczył się tych słów całą noc. – Omnis satanica potestas, omnis incursio-

Demon drgnął. Obrzydliwe, niesmaczne strzyknięcia przeskoczyły mu w karku, kiedy poruszył głową, w lewo, w prawo, odsunął się na miniaturowym krzesełku do tyłu i wstał z gwałtownością, jaka wybiła Deana z rytmu. Zaraz, incursio...

Omnis incursio – powtórzył, poczynając się cofać, Annabelle urosła przed nim, nogi i ręce wydłużyły jej się, cały jej tułów się wydłużył, nagle wyglądała już nie na siedem, a na dziesięć, dwanaście lat. Na szesnaście, jakby była nastolatką. – Omnis incursio infernalis adversarii. Omnis legio, o-omnis congregatio!

Potworna, pokraczna maszkara odwróciła się do niego i ugięły się pod nim kolana. Rzucił się do ucieczki.

Słomiany strach na wróble w rzeczy samej nie dał wiele, wrony wciąż zbierały się wokół ich domu, krakały na zewnątrz przez cały dzień, kilka przysiadło na studni w dole wzgórza. Stojąc o zmroku na werandzie Cas pił piwo i patrzył, w dół na pustynię, na góry, które ich otaczały, oddzielały od ludzi, od, można by powiedzieć, reszty świata; byli tu sami. Całkiem sami.

Trzasnęło, wzdrygnął się, coś poruszyło się za nim – spojrzał za siebie, ale zobaczył tylko opartego o ścianę domu stracha. Ta słomiana kukła miała na sobie dżinsowe spodnie na szelkach i starą flanelę dziadka Mullinsa, w miejsce głowy worek i oczy z guzików. Hm. Patrzył na nią przez chwilę, ale nic dziwnego nie wydarzyło się już więcej, bądź poważny, Cas. Słomiane kukły nie ożywają tak po prostu, zaczynasz świrować. NIE OŻYWAJĄ.

Trzasnęło ponownie i tym razem prawie spadł z werandy, kiedy spojrzał na stracha jego głowa spoczywała na słomianym karku inaczej, przekrzywiona na jedno ramię. Ze zgrozą uświadomił sobie... że strach na wróble to tak samo jak porcelanowe zabawki lalka. Duża, ludzkich rozmiarów lalka.

Coś śmignęło za nim, tak szybko, że choć odwrócił się w mgnieniu oka, nie dostrzegł już, co to było, zobaczył karteczkę, leżący na ziemi kawałek papieru. Serce podeszło mu do gardła, takie karteczki zostawiała mu Bee.

Drżącą dłonią sięgnął po nią, obrócił ją, w palcach, upadła bądź celowo została tam zostawiona tekstem w dół.

Znalazłam go."

Ciemna butelka z resztką piwa wypadła mu z ręki, uderzyła o kant ostatniego prowadzącego z werandy na podjazd drewnianego stopnia i rozbiła się, z trzaskiem. Szkła rozsypały się po pustynnym piasku.

Dean – wyrwało mu się tylko, nim wpadł z ganku do domu.

Dotarłszy na piętro w pierwszej chwili omal nie zszedł na widok, jaki tam zastał, Dean pluł krwią, czołgając się z sypialni Bee na korytarz. Cała jego koszula przesiąkła, PRZEMOKŁA szkarłatem, Castiel wyciągnął go z tego przeklętego pokoju za ramiona, dom zadrżał... I nagle wszystko zaczęło się trząść, obrazy na ścianach, fotografie w ramkach, wszystko co stało na szafkach i komodach, talerze na dole w kuchni, podskakiwało, jakby Kalifornią wstrząsnęło trzęsienie ziemi, światła rozmigały się, jak nigdy do tej pory. „You Are My Sunshine" zazgrzytało w starym gramofonie.

Dean! – Huk, jaki wypełnił powietrze, odgłosy tych wszystkich trzeszczących, spadających, tłukących się i przemieszczających przedmiotów, prawie nie do przekrzyczenia. – Co się dzieje?!

Cas – mąż szarpnął go za ubranie. Charknął, krew z jego ust obryzgała Casa po szyi i twarzy. – To nie jest nasza córka.

Tamtego wieczoru uratowały ich tylko Casa modlitwy, Cas porwał różaniec i zasłonił go, wykrwawiającego się na podłodze korytarza, własnym ciałem. Zaczął szeptać, odmawiać wersy modlitw jakich Dean w życiu nie słyszał, to podziałało. Cas był byłym kandydatem na księdza, miał do czynienia z Kościołem, jego wiara i niedoszły uświęcony stan chroniły go, to dlatego demon nigdy nie próbował dobrać się do niego.

Próbował dobrać się do Deana. Deana męczył paskudnymi przywidzeniami i przesłyszeniami najdłużej i najintensywniej.

Stanąwszy przed lustrem w holu, zostawszy w tym wielkim domu na pustynnym pustkowiu zupełnie samemu, blondyn odwrócił się do szkła tyłem – i uniósł koszulkę, odsłaniając plecy. Po trzech latach blizny wciąż były doskonale widoczne, czarne, potężne szpony rozharatały mu skórę, rozharatały mięśnie, aż nie polała się krew. Demon zostawił mu na plecach jeszcze jedną wiadomość dla Casa, dwa słowa wyryte okrutnie w jego cielesnej powłoce.

Jego dusza.

Dusza Deana.

Trudno rozstrzygnąć, czemu właśnie ona, właśnie od niego. Być może miało to jakiś związek z Bee, to Dean nosił ją z nich dwóch pod sercem, poczęli ją razem, ale to on donosił ją do gotowości pojawienia się na tym złym świecie. Po drugie, no właśnie, kwestia Casa i jego niedoszłego kapłaństwa, Dean pochodził z domu, gdzie wiary nie miało się na szczególnym względzie, jego ojciec nie wierzył w ogóle. Mama wychowała się w rodzinie protestanckiej.

On, Dean, tęsknił bardziej. Może nie odważyłby się wygłosić na głos stwierdzenia iż KOCHAŁ Bee bardziej, ale tęsknił i nie potrafił sobie z tym poradzić na pewno. Przez brak wiary w Niebo i Raj po ziemskiej niedoli uchwycić się nie miał czego, Cas miał swoje katolickie ułudy, on, niechroniony żadnym wierzeniem, pozostał sam, sam ze świadomością iż Annabelle nie ma już nigdzie. Ani tu, na Ziemi, ani gdzieś tam, kiedy w żadne „gdzieś" nigdy go wierzyć nie nauczono.

Ciekawe, iż po tym całym koszmarze praktycznie zostało to wywrócone do góry nogami, bo to on wciąż doświadczał nadprzyrodzonych rzeczy, wciąż był na nie wyczulony niczym radar. Mieszkał w jednym domu z demonem, do cholery, uwierzył jak nigdy! Cas natomiast... Cas nie pomodlił się od tamtego halloweenowego wieczoru ani razu. Modlitwa, wiara, Kościół – wszystko, w czym tak olbrzymie miał niegdyś oparcie, nagle, z dnia na dzień, przestało mieć dla niego znaczenie.

Na piętrze zastał jedynie ciemność i ciszę, „zostanie na dole", taa, jasne. Jeśli Cas faktycznie mu w to uwierzył to był idiotą. Szafka zwykle mająca swoje miejsce przy ścianie koło drzwi do pokoju Bee przesunęła się, teraz te drzwi były nią przystawione, nie całkiem, jedynie ich część. Stojące na meblu oprawione w ramkę zdjęcie przedstawiało ich, jego i Casa, stali na nim przed domem, zrobili je sobie krótko po ślubie, dopiero zaczynali tutaj razem mieszkać: przewróciło się i zbiło, ramka pękła. Z bolącym sercem poprawił je, przetarł i z powrotem postawił, choć pęknięcie zabierało sporo miejsca i niewiele było przez nie widać.

Odsunął szafkę na bok.

Ktoś otworzył szafę, wszedłszy do sypialni Annabelle zastał ją otwartą – nie żeby go to zaskoczyło, zrozumiał to w momencie w którym zobaczył demona na schodach. Siedział w tej szafie przez całe trzy ostatnie lata, zamknięty wraz z lalką, z którą został przez wiedźmę związany, mógł płatać im figle, otaczające go stronice z Pisma Świętego osłabiały go, nie pozwalając mu na nic więcej. Mógł bujać fotelem, sprawiać, że słyszeli kroki, ale nie mógł już jak kiedyś ukazać się i fizycznie wyrządzić żadnemu z nich krzywdy. Dopóki siedział zamknięty. Nikt inny by tego nie zrobił, to Thomas go wypuścił, a skurwiel zrzucił go w podzięce z piętra.

– Zostaw chłopaka w spokoju – rzucił, oglądając się za siebie. – Nie jest niczemu winien.

Demon może człowieka opętać, zmusić go do różnych rzeczy, ale duszę człowiek musi demonicznemu bytowi ofiarować sam, dobrowolnie. Jest to nieodwracalne. Małe dziecko w wieku Thomasa (przymykając oko na jego intelekt) nie rozumie, na czym polega takie poświęcenie, gdyby to coś miało zamiar go krzywdzić – to tylko po to, by ofiarował się za niego ktoś dorosły. Demony omamiają. Łudzą, zapewniając, że nie ma innego wyjścia. To kłamcy, łgarze.

– Nie oddam ci duszy, nie dostaniesz jej – warknął, w ciemność, lalka znalazła się jakoś na łóżku Bee, siedziała na jego brzegu, straszna, uśmiechnięta. Ruszył wokół tego łóżka, obszedł je dookoła. – Rozumiesz to, ty kurwiu? Nie boję się ciebie, i nie pozwolę ci krzywdzić mojej rodziny.

Wskazówki wiszącego na ścianie różowego zegara z wahadłem stanęły. A potem, niczym puszczony w bieg nakręcony bączek śmignęły z powrotem, zawracając po tarczy nienormalnym torem, obracając się do tyłu z nienaturalną prędkością.

Spojrzał na lalkę. Patrzyła na niego, patrzyła przez ramię, jakby się za nim obróciła, choć gdy stał po drugiej stronie, jej głowa skierowana była w zupełnie innym kierunku.

– Na co się gapisz? – zaczepił, igrając z ogniem. W tym pokoju aktywność demona sięgała rozmiarów, o jakich nie było mowy nigdzie indziej w zasięgu kilometrów, ta sypialnia stanowiła absolutne centrum.

Powinien był o tym pomyśleć.

Padł na podłogę, chwycony nagłym skurczem na wysokości gardła, jak gdyby ktoś objął go obiema rękami za szyję i ścisnął niewyobrażalnie mocno. Zakrztusił się, niewidzialne dłonie odcięły mu dopływ powietrza do płuc, dusząc go bez litości, pokurczył się, a lalka na łóżku podążyła za nim wzrokiem, serio, zdawała się z tego łóżka na niego patrzyć. Jakby podziwiała widowisko.

Sancte Michael Archangele", pomyślał w głowie, to była jedna z modlitw, jakie Cas wtedy powtarzał, wtedy kiedy trzymał go w ramionach, zakrwawionego, omdlewającego. Modlitwa do archanioła Michała, prośba o ochronę. „Defende nos in proelio. Contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium..."

Czasami mieć za męża byłego rezydenta seminarium daje profit.

Modlitwa sprawiła, że dłonie popuściły, ucisk na gardle zelżał. To dało mu wystarczająco sił by wstać, ciężko, ale owszem, wstać i na chwiejnych nogach rzucić się ku łóżku, pochwycić lalkę w ręce. Wybiegł z nią z pokoju, na korytarz, popędził ku schodom, nimi w dół do holu i stamtąd ku drzwiom, wprost w noc. Demoniczna siła ściągnęła go w bok, przywalił głową w róg, przed oczami mu zawirowało, ale nie zatrzymał się, zatoczył tylko i pobiegł dalej, wypadł na werandę.

Starą studnię ledwo udało mu się w mroku wypatrzyć, dotarł do niej, przełożył lalkę nad murkiem, spojrzał jej w oczy ostatni raz.

– Adios, bitch – szepnął, puszczając ją. Poleciała, znikając, zanurzając się w ciemnej otchłani.

W dół ze wzgórza przyniosła tu Deana adrenalina, teraz, kiedy jej działanie minęło, poczuł ból w skroni, i zmęczenie, wszystko oddałby za jedną pierdoloną w pełni przespaną noc, nie spał spokojnie od wieków, Chryste, NIE PAMIĘTAŁ JUŻ, co to znaczy spokojnie spać. Nie pamiętał.

Wolniutko opadł u krawędzi studni na kolana, nogi złożyły się pod nim jak pod drewnianym pajacykiem. Oparł na kamiennym murku przedramiona, na nich głowę – i zapłakał, jak dziecko, jak bezsilne, niczemu niewinne dziecko, które spotkało w życiu tak wiele niezasłużonych krzywd. Kochał Casa. Chciał tylko mieć z nim rodzinę, chciał mieć dom, dlaczego przytrafiło mu się to, co się mu przytrafiło, za co? Bo wyciągnął Casa z seminarium, to była jego wina? To za to dobry i miłosierny Bóg jego ukochanego pokarał go tak surowo, bo Cas wybrał miłość, a nie służbę Kościołowi? Uwiódł go, to fakt. Ale też Castiel nigdy się temu nie opierał, Boże Jedyny, nie zaciągnął go do łóżka na siłę.

Jak długo siedział tam, przy pustej studni, i łkał, nie wiedział, może minęło piętnaście minut, a może godzina, dwie. Do domu wracał otulony ramionami, nad pustynią zrobiło się chłodno, krew z rozwalonej głowy zaschnęła mu na twarzy. Telefon w kuchni zadzwonił w tej samej sekundzie, w której wszedł do holu i zamknął za sobą drzwi.

Ma złamaną nogę – powiedział mu za pośrednictwem linii Cas, dzwoniąc ze szpitalnego aparatu. – Poza tym wszystko w porządku, jest potłuczony. Porobią mu prześwietlenia, założą gips i wrócimy do domu, to może potrwać do rana.

W głowie mu się zakręciło, może dostał wstrząsu mózgu. Przewróciłby się, gdyby się nie przytrzymał.

– To dobrze – odparł, siląc się na ton pewniejszy i mocniejszy, niż byłby gdyby dał po sobie poznać, co zdążyło się wydarzyć.

Dean? – No tak, jego nie oszuka, żadnymi sztuczkami. Od razu zorientował się, że coś nie gra. – Kochanie, wszystko okej? Czekasz na dole, jak prosiłem?

– Tak, ja... – Kurwa, przewróci się. Zrobiło mu się słabo, ciepło i zimno równocześnie. – Cas, pomódl się za niego. Ode mnie.

Chwila przerwy, cisza w słuchawce.

Nie.

Nie", tak po prostu, i koniec tematu. Gdyby jeszcze starał się mu to jakoś wytłumaczyć, jakoś się usprawiedliwić, ale nie, Cas sprawiał wrażenie kogoś, kto był na Boga obrażony. Nie i tyle, nie rozmawiamy o nim, nie chcę o nim rozmawiać. I co z tego, że klepanie pacierza uratowało ich, gdy dom trząsł się, jakby miał się zaraz zawalić, pewnie, uratował ich, taki jego pieprzony OBOWIĄZEK, po cierpieniu, jakie na nich zesłał. Ratował ich wybiórczo, jakby robił to tylko wtedy kiedy miał ochotę, co dowodziło, iż modlitwy nijaki miały z tym związek. Pomagał jeśli akurat chciał.

Zadzwonię za godzinę, bądź pod telefonem, proszę. To ważne. Wyjdę ze skóry, jak nie odbierzesz.

Zamarł, wyglądając z kuchni do salonu.

Dean? – głos Casa zadźwięczał mu w uchu i choć słuchawkę miał od niego o milimetry, zabrzmiało to dla niego jakby jego imię z ust męża dobyło się nie z telefonu, a ze... studni. Tak wydało mu się odległe i przytłumione. – Dean, jesteś tam? Dean!

W fotelu w salonie siedziała lalka. Ta sama, którą właśnie wyrzucił.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top