Our Beloved Bee

Nie było nawet mowy, że Cas nie zauważy rozcięcia, w miejscu gdzie jego mąż wybiegając z domu blisko spotkał się łbem ze ścianą – Dean wyczyścił ranę, przemył ją, zdezynfekował, i tak wyglądała w dalszym ciągu paskudnie. Cas dostrzeże ją jak tylko rzuci na niego okiem. W łazience przepił kranówą przeciwbólowca, przy okazji jego wzrok padł na tabletki antykoncepcyjne.

Zagryzł wargę.

Nieraz przychodziło mu do głowy, by ni stąd ni zowąd przestać je zażywać, i któregoś dnia oznajmić Casowi, że będą mieć drugie dziecko. Że jest w drodze, mały szkrab, idealna mieszanka ich obu, może tym razem chłopiec, śliczny chłopczyk o błękitnych oczach Casa i jego jasnych włosach (Bee odziedziczyła po nich cechy na odwrót). Chłopczyk, z którym, jak z Thomasem, mógłby porzucać w pewien słoneczny weekend piłką, a któregoś wtorkowego popołudnia pokazać mu, jak wymienić w aucie przepaloną żarówkę. Chłopczyk, który pewnego wrześniowego poranka udałby się z tornistrem do szkoły, by po powrocie z zaczerwienionymi ze wstydu uszami przyznać im nieśmiało, że spodobała mu się koleżanka z klasy. Chłopczyk, który po latach grałby w szkolnej drużynie, chodził do kina i umawiał się na randki, chłopiec, dzięki któremu ich życie, jego życie, znowu miałoby sens.

Myślał o tym – a potem przypominał sobie lejący się z nieba żar, oślepiającą biel odświętnej casowej koszuli, pustynny pył i huk rozpędzonego samochodu, trafiającego w małe, ubrane w niedzielną sukienkę do kościoła ciałko. Przypominał sobie Annabelle i nie potrafił, nie umiał już zdecydować się na to po raz drugi, na rodzicielstwo. Bał się, tak bardzo bał się, że to się powtórzy, gdyby miał przejść przez to ponownie, umarłby razem z tym dzieckiem. Miał już dziecko, miał je raz, wystarczy. Nic nie przyniosło mu nigdy więcej bólu i łez.

Cas wiedział, że zażywa antykoncepcję, niby tego nie negował, choć do zrozumienia dał, nie raz i nie dwa, że gdyby zależało to tylko od niego, mieliby jeszcze dzieci. Tak, łatwo powiedzieć komuś kto nie nosi tego dziecka pod sercem, Cas tylko by mu je zrobił, nosić by mu go nie pomógł. Bez przesady oczywiście, ilekroć wspominał okres, gdy miał w sobie Bee, jego mąż był w nim zawsze bardzo opiekuńczy, kochający, dbał o niego od samego początku do samego końca. Nosić dziecko a robić herbatę komuś kto nosi dziecko to jednak wciąż nie to samo.

Pył niósł się za białym lincolnem wracającym do domku na pustynnym wzgórzu krótko po piątej nad ranem, rozwidniało się. Dean patrzył na zbliżające się auto zza zasłony w salonie, nim wjechało na podjazd odwrócił głowę, zerknął na siedzącą w fotelu lalkę; nie dotknął jej, odkąd niewytłumaczalnym sposobem powróciła z otchłani dokąd cisnął ją w dole wzgórza. Na kanapie leżał pozostawiony w nieładzie koc, szybko zgarnął go i kiedy lincoln zaparkował na podjeździe rzucił go na nią, przykrył tę koszmarną zabawkę. Na zewnątrz powysiadano z wozu, dało się słyszeć trzaśnięcia drzwiczkami i głosy.

Sam wniósł Thomasa do środka na rękach, skierował się z nim na schody. Eileen poszła za nimi, wspięli się po stopniach na piętro, wolno – tak jak Cas powiedział Deanowi przez telefon, jedna noga chłopca spoczywała unieruchomiona w gipsie.

– Nie powiedział, co się wydarzyło – Cas pokręcił głową, Sam i Eileen zniknęli z synkiem na górze. – Odkąd odzyskał przytomność nie odezwał się ani słowem. – Zobaczył szramę na skroni blondyna i zmarszczył brwi. – Co ci się stało? – zagestykulował, wskazując analogicznie na swoją głowę. – Masz ranę.

Dean przewrócił oczami.

– Uderzyłem się.

– Jak to uderzyłeś, czemu? Co robiłeś?

Bez słowa okrążył fotel. Narzucony na mebel koc ułożył się tak, że nie było widać, co przykrywa, dopóki nie pochwycił go w garść i nie pociągnął – ściągnął go, a Cas drgnął, jakby przeszedł go prąd. Cofnął się, gwałtownie, twarz zbladła mu, Dean w życiu nie widział, żeby ktoś zbladł równie błyskawicznie. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Natychmiastowe blednięcie było w tym przypadku całkowicie uzasadnione.

– Co ona... Dean, co do-

– To Thomas. Otworzył szafę, wypuścił go, on go tam zwabił. Zobaczyłem go, Cas, chwilę po tym jak Thomas spadł z piętra – ramiona, wciąż trzymające koc, opadły mu bezsilnie, wyjaśnianie tego było ponad jego siły. Lalka uśmiechała się złowieszczo pomiędzy nimi dwoma. – Poszedłem na górę. Próbowałem wyrzucić ją do studni, ale wróciła.

Cas wywalił na niego gały.

– Poszedłeś gdzie? Miałeś zostać na dole, obiecałeś mi!

– Cas, zadzwoń do tego księdza, który pomógł nam ostatnio – Winchester zignorował go, nie było na takie pierdoły czasu. – Do ojca Pereza, tak się nazywał, prawda? Zadzwoń do niego, poproś niech przyjedzie, niech ją jeszcze raz poświęci!

– Nie! – Czemu odniósł dziwne wrażenie, że Cas najchętniej zasłoniłby sobie uszy rękami? – Nie przyjechałby, gdyby nie fakt, że to on załatwił mi miejsce w seminarium, znał się z moim ojcem! Kościół nie pomógłby nam gdyby nie ten kontakt, Dean – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego.

– To coś prawie zabiło mojego bratanka, Thomas, Sam, Eileen – Dean odrzucił koc na kanapę. – Są tu w niebezpieczeństwie! Mówiłem ci, próbowałem ci udowodnić, że jego moc nigdy nie wygasła do zera, nie słuchałeś, zapewnij teraz mojemu bratu i jego rodzinie ochronę. Pomódl się, Cas, proszę – przycisnął, bezradnie. – Zadzwoń do Los Angeles, po księdza i pomódl się o ochronę.

Chwila ciszy, napięcie w dusznym powietrzu wypełniającym cały dom zdawało się gęste niczym śmietana. Zdawało się dzwonić.

– Nie – powtórzył, szeptem.

Sam przykrył Thomasa kołderką, po podbródek. Posłał mu uśmiech, chłopiec patrzył na niego wielkimi oczami; wstał, podszedł do okna i zaciągnął zasłony, na zewnątrz budził się dzień, ale oni zarwali noc, więc było to bez znaczenia. Odciął światłu dopływ do wnętrza ciasnej, starej już sypialenki, dawno temu służącej babci Casa jako szwalnia.

– Ten dom jest zły – usłyszał i odwrócił się, Thomas leżał, wwiercając w niego wzrok. – Nie chcę tu być.

– Co? – zdziwił się, łagodnie, wracając do niego. Przysiadł na brzegu łóżka. – Czemu tak mówisz? Przytrafił ci się wypadek, wyzdrowiejesz. Parę tygodni i nie zostanie po tym ślad.

Moment minął w milczeniu, na ciemnym piętrze nawiedzonego domu na pustyni.

– To nie był wypadek. Annabelle mi to zrobiła.

Trudno określić, co właściwie wyraziła mina Sama, młodszy z braci Winchester zamrugał, wpatrując się w swojego syna.

– Annabelle... Annabelle? Córka Deana i Casa?

– Ona tu jest. W tym domu. Zepchnęła mnie.

– Thomas – Sam westchnął ciężko, w jego głosie zabrzmiało zmęczenie tym tematem. Przerabiali to dziesiątki razy, Tom był jego dzieckiem a zachowywał się jak Dean, uparty, nie do przegadania, jak coś sobie umyśli to koniec. – To nie jest śmieszne, rozumiesz? Naprawdę nie jest. Annabelle nie żyje, umarła! – Istotnie, jakby tłumaczył to Deanowi. Umarła. Nic nie sprawi już, że wróci, kurczowe trzymanie się tej sprawy zaczynało stawać się doprawdy nie do wytrzymania, przynajmniej dla niego, minęły trzy lata i wciąż go o to pytano, pytano jak jego brat sobie radzi, JAK DŁUGO zamierzano go o to pytać? Stało się, było, minęło. Trzeba iść dalej. – Myślałem, że jesteś mądrym chłopcem. Jesteś czy nie? – Nie chciał o tym słyszeć, ale chyba zaczynało go ponosić. Thomas zacisnął usteczka w cienką linię. – To nie wymyślaj głupot! I niech Bóg broni cię przed powiedzeniem czegoś takiego przy Deanie.

Obszedł łóżko, prawie opuścił pokój.

– Chce jego duszy. Powiedziała, że jeśli mnie skrzywdzi, on odda duszę.

Zatrzymał się, z ręką na gałce.

– Masz szlaban na telewizję. Ani słowa więcej! – uniósł dłoń, pogroził mu palcem, żarty się skończyły. To nie była zabawa, naoglądał się nie wiadomo czego i teraz opowiadał bajki, ani trochę nie zabawne bajki całkowicie nie na miejscu. – Śpij, odpoczywaj – wysilił się na złagodzenie tonu, bądź co bądź jego syn dopiero co uległ całkiem poważnemu wypadkowi. Stres, noc na ostrym dyżurze, brak snu, wszystko to złożyło się nieprzyjemnie na jego aktualne nie najlepsze samopoczucie. – Zajrzę do ciebie później.

Wyszedł na korytarz.

Jego dziecko przeżyło wypadek – deanowe nie miało tyle szczęścia. Poczuł się okropnie z myślą, że na niego nakrzyczał, na Thomasa, Dean pewnie pragnąłby z całego serca, by Bee uparła się przy czymś choć jeszcze jeden, ostatni raz. Oparł czoło o drzwi, z przymkniętymi oczami odetchnął. Nakrzyczał na niego niepotrzebnie, dzieci miały wyobraźnię, nawet jeśli zwykle do tej pory raczej wydawało mu się, że Tom należy do sceptyków.

Dziwne. Tom nigdy się tak wcześniej nie zachowywał, nie opowiadał bzdur. Popularne straszne historie jak Frankenstein czy Drakula nigdy go nie pociągały, to nie należało do jego sfery zainteresowań. Sam nie miał nic przeciwko, wręcz przeciwnie, był zadowolony, że jego syn – JEGO SYN – wyrośnie na inteligentnego, rezolutnego człowieka któremu nie w głowie farmazony, w Santa Monica widywał dzieciaki wychodzące z kin po piątkowych seansach Wilkołaka i nie marzył, by Thomas był kiedyś jednym z nich. Marzył, by miał dobrą pożyteczną pracę i rodzinę, o którą by dbał.

A jednak, z jakiegoś powodu, chłopiec zasugerował mu właśnie, że spadł z piętra w domu wujków wypchnięty poza balustradę przez ich zmarłą córkę.

Zmęczenie, wyjaśnił sam sobie, racjonalnie jak zawsze. Zmęczenie udzieliło się im wszystkim.

Ledwo to pomyślał odwrócił się od drzwi, a wtedy stanął oko w oko z dziewczynką, małą dziewczynką o ciemnych włoskach zaplecionych w dwa warkoczyki z kokardkami.

– Widziałeś Annabelle? – spytała.

Zastygł, w miejscu, nie mogąc się ruszyć. Annabelle cofnęła się w mrok korytarza, w gęstej czerni zarys jej sylwetki zlał się z tłem – poza oczami. Te pozostały wyraźnie widocznymi dwoma jasnymi punktami.

Na stole w salonie stała filiżanka, pusta, ręcznie malowana porcelanowa filiżanka na pasującym do niej talerzyku, kwiecisty wzór. Dean i Cas kupili zestaw takich w Alhambrze, jeszcze przed ślubem – i kiedy tak kłócili się ze sobą ponad demoniczną lalką, filiżanka ni stąd ni zowąd poczęła się na talerzyku obracać. Razem z nim.

Dean pierwszy zwrócił na to uwagę, spuścił na obracającą się filiżankę wzrok, Cas podążył wzrokiem za nim, spostrzegł ją również. Umilkli, przyglądając się jej w całkowitej ciszy, tak minęło całe dziesięć sekund.

A potem Dean otworzył usta.

Sancte Michael Archangele – wydobyło się spomiędzy jego warg, Castiel podniósł głowę po prostu błyskawicznie, jakby to on był diabłem, na którego modlitwa działa niczym woda święcona. W jego pięknych niebieskich oczach, dziwnie nagle pociemniałych, zalśniło niedowierzanie. – Defende nos in proelio.

– Przestań – rozkazał mu, nie wierząc własnym uszom. – Dean, przestań natychmiast!

Contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium! – nie zamierzał przestać i nie zrobiłby tego, gdyby talerzyk nie wystrzelił spod filiżanki, gwałtownie i niespodziewanie, i nie poszybował w jego stronę jak pocisk: uniknął oberwania w łeb tylko dzięki Casowi, który na czas doskoczył do niego i pchnął jego głowę w dół, porcelanowy talerz śmignął ponad nią, z przeraźliwym trzaskiem trafiając w ścianę koło okna.

– Kurwa mać! – Cas zaklął głośno, popychając go, tak, pchnął Deana po klatce piersiowej, odpychając go od siebie, pretensjonalnie. – Ty się modlisz, ty? W życiu nie byłeś w kościele z własnej woli! Zrezygnowałem z niego dla ciebie! Oczekujesz, że cię ochroni, taka z ciebie niewinna owieczka? Sypiam z tobą, wiem doskonale, jaki potrafisz być! Nigdy nie wierzyłeś w Boga, nigdy nie wierzyłeś w Kościół – przed oczami stanęło mu wspomnienie, Dean uśmiechający się do niego, lubieżnie, Dean patrzący mu na wargi, z własną zagryzioną, rozpinający mu sutannę, jego ciepłe dłonie wpełzające pod czarny materiał. Och, rzeczy jakie wtedy ze sobą zrobili. – Jeszcze raz usłyszę, że się modlisz – zgromadzone przez nich i przez rodzinę Casa przez lata pamiątki, złoty świecznik, wazon, wszystko to poustawiane wokół nich na kominku, na szafkach, na stole, na parapetach, zadrżało – zaknebluję cię. Rozumiesz? – drżenie przybrało na sile. Świecznik przesunął się ku krawędzi kominka, lampy rozjarzyły, towarzyszący temu pisk o bardzo wysokiej częstotliwości wypełnił powietrze, nabierając i nabierając mocy, w miarę jak energia zdawała się wokoło kumulować. – Rozumiesz mnie?!

Ktoś zbiegł po schodach. Sam.

Wszystko ustało, światła na powrót pogasły, przedmioty uspokoiły się na swoich miejscach. Sam przystanął w progu, z ręką na futrynie, niepewnie oglądając się sobie przez ramię.

– Czy tutaj dzieje się coś, o czym powinienem wiedzieć? – wypalił, bez zbędnych wstępów. Cas spojrzał na Deana... Wyrzuty sumienia nie były dla niego niczym obcym, ale rzadko doznawał ich równie prędko co w tamtej chwili, spojrzał na niego i momentalnie poczuł się źle. Jego złość, złość jakiej nie czuł dawno, ładowała demona jak akumulator.

Jego żal karmił tę istotę z piekła rodem, ona w zamian napełniała go jeszcze większym żalem. Błędne koło bez końca.

– Dean – wyszeptał, złość minęła. Wstawał jasny świt, nawet jego oczy z powrotem pojaśniały. – Przepraszam.

♥♥♥

Ojciec Perez zgodził się przyjechać, po długiej rozmowie z Casem zapowiedział iż pojawi się następnego dnia rano, na wcześniejszą wizytę nie pozwalały mu obowiązki – to wciąż oznaczało, że będą musieli przetrwać z aktywnym demonem pod jednym dachem praktycznie całą kolejną dobę, lepsze było to jednak niż nic, mieli czego wyczekiwać, nadejścia pomocy. Eileen i Thomas spali na górze, Dean zasnął parę minut po siódmej, na kanapie w salonie, Castiel otulił go kocem. Pogłaskał go, po policzku, delikatnie, wierzchem dłoni, blondyn poruszył się lekko przez sen, przełknął i spał dalej, kompletnie wyczerpany. Moc demona zawsze przybierała na sile pod wieczór, nad ranem słabła, o poranku takim jak ten, po nocy takiej jak ta miniona, mądrze było stracone godziny wypoczynku nadrobić, nie wiedzieli, co się szykuje. Lepiej było być na to wypoczętym i przygotowanym.

Cas kucał przy nim przez chwilę, głaszcząc go tak, gładząc palcami jego śliczną twarz, wyraźnie dotkniętą przemęczeniem, nadmiarem stresu i smutku. Dean miał pod oczami głębokie cienie, nie promieniał już jak kiedyś, dawno temu, w lepszych czasach; poznał go jako roześmianego, niepoprawnego flirciarza, roztaczającego jasny blask radości wszędzie gdzie się pojawiał. Szkoda, że jedno wydarzenie zabiło w nim tę lekkość, zgasiło te iskierki w jego oczach, które tak wtedy Castiela Mullinsa zafascynowały. Tęsknił za tym. Za patrzeniem na niego i doznawaniem przekonania, że wszystko będzie w porządku, bo on tak wyglądał, jakby całe zło tego świata nie miało prawa bytu, jakby Bóg faktycznie mógł dokonać czegokolwiek, skoro był zdolny stworzyć takie cudo. Tęsknił. Mimo to kochał go tak czy inaczej, wesołego czy nie, w szczęściu i nieszczęściu. W zdrowiu i w chorobie. Przysięgał mu to.

Z westchnieniem podniósł się na nogi, zostawił go, by odpoczywał, przeszedł do pełnej porannego słońca kuchni. Sam zaparzył kawę, czarną, niesłodzoną kawę dla nich obu, właśnie przenosił ją na stół.

– Dzięki – Cas mruknął, siadając, biorąc od niego swój kubek. – Tak samo było tuż po jej śmierci – uśmiechnął się do szwagra, krzywo. Sam usiadł naprzeciw niego. – Spał dniami, noce przepłakiwał. Teraz rozumiem, czemu dopiero teraz? Powinienem był pozwolić temu wybrzmieć, przeszedłby żałobę i życie toczyłoby się dalej. Zaingerowałem. Przez to ten koszmar trwa nadal.

– Cas – Sam wbił w niego wzrok, ponad stołem. – Co się stało?

– Annabelle umarła – odpowiedział mu, to od tego zaczęła się ta historia. – Odeszła i bałem się, że on pójdzie za nią. Miała jego oczy – ból zabrzmiał w jego głosie, ból straty nie mający zniknąć już nigdy, śmierć dziecka wyrwała w jego sercu dziurę, śmierć dziecka, a w pewnym sensie i częściowa śmierć Deana, bo tamten stary Dean z całą pewnością również w tamtą niedzielę umarł. – Miała jego oczy, Sam. Umierając zabrała ze sobą ich blask, nigdy więcej nie zobaczyłem w nim chłopaka, w którym się zakochałem, nie potrafiłem tego znieść. Chciałem mu pomóc, byłem gotów zrobić co będzie konieczne, byle jeszcze raz uśmiechnął się jak dawniej.

Palce prześlizgnęły mu się po kubku, nie biorąc z niego ani łyka.

– Mówiono o niej, że porozumiewa się ze zmarłymi. Carlota. Nie wiem nawet, czy było to jej prawdziwe imię, przepadła po wszystkim jak kamień w wodę. Poprosiliśmy ją o pomoc, myślałem, że jeśli Dean dostanie szansę porozmawiać z Bee, choć na chwilę... Myślałem, że będzie mu łatwiej. Chciałem żeby zrozumiał, że śmierć nie oznacza końca, według mojej wiary nie oznaczała, on swojej nie miał. Mieliśmy przygotować coś materialnego, coś co ściągnie ducha i da mu zaczepienie w materialnym świecie, wtedy zdecydowałem, że to będzie ona – obrócił głowę, zerknął ku siedzącej na krześle na końcu stołu lalce. Siedziała razem z nimi. Słuchała. – W pierwszych dniach wydawało się, że to podziałało. Było prawie tak, jakby znowu z nami mieszkała. Tej zmiany, w Deanie... – westchnął, potarł ręką kark. – Nie da się opisać. Po części go odzyskałem, nie w całości, ale wystarczało mi to. Znów jadł, znów chciał się kochać, jeśli kiedykolwiek mieliśmy realną szansę mieć drugie dziecko, to było to wtedy. A potem zrozumieliśmy... że to nie ona.

Z dwojga złego lepiej było mieć tę zabawkę na oku, niż nie, chyba wolał, kiedy siedziała przy nich i mógł ją obserwować.

– Carlota ściągnęła demona. Później dowiedzieliśmy się, że nazywają go Malthus, a jego wyznawcy to „Uczniowie Barana", ta oszustka musiała być jedną z nich. Związała go z tą lalką, trzyma go przy nas jak kotwica. Nie potrafiliśmy się jej pozbyć, kiedy demon zaatakował Deana – potrząsnął głową, tak bardzo pragnąc tego nie pamiętać. – Upatrzył go sobie, dziś wiem, że doprowadziłby nas do szaleństwa, a Dean zabiłby się, bo nie potrafiłby tego wytrzymać. Zgodziłby się na wszystko, byle ten obłęd ustąpił. Zadzwoniłem po znajomego księdza, poświęcił lalkę, zamknęliśmy ją w garderobie w pokoju małej, wytapetowaliśmy środek stronami z Pisma. Miało go to zatrzymać.

Miało.

– Thomas – Sam zrozumiał, że gdyby wysłuchał syna w porę, wiedziałby o tym wcześniej. – Przyznał mi się, że tam był. Że ją widział.

– Nie można do końca go za to winić, tamtej nocy drzwi były otwarte, choć zawsze je zamykamy. Zawsze. Coś nieludzkiego przyczyniło się do tego, że się tam znalazł, nie winię go – Cas powtórzył, pragnąc postawić tę kwestię jasno. – Nie powinniśmy byli was tu zapraszać. Dean powtarzał, że ochrona ze świętości to nie wszystko, powtarzał, że go słyszy, nie wierzyłem mu, nie chciałem mu wierzyć. Dlaczego to zawsze ja muszę być wszystkiemu winien, jestem tak naiwny! – ukrył twarz w dłoniach. – Nie wiem co robić, Sam – poskarżył się cicho, nagła bezsilność ogarnęła go, owinęła swymi paskudnymi ramionami. – Naprawdę nie wiem.

Kiedyś miał wiarę. Kiedyś wierzył, że tak czy inaczej, Bóg jest odpowiedzią na wszystkie pytania. Że nie musi mieć planu, bo On go ma, ma sprawy w swoich rękach – stracił wiarę i został sam. A sam walczyć był zdolny coraz mniej i zaczynało brakować mu na to pomysłów.

– Demon chciał jego duszy – wyszeptał, czując, że jeśli tego nie doda, jeśli tego komuś nie powie... zadławi go to od środka na śmierć. – Coś, co zaprosiłem do naszego domu, żeby go ratować, prawie mi go odebrało! On na to nie zasłużył, Sam. Powinienem był się nimi opiekować, nim i Bee, Bee nie żyje. Jeśli stracę i jego, niech ten skurwiel bierze co chce, bo moje życie nie będzie miało żadnego więcej znaczenia.

– Czyś ty zmysły postradał? – Sam wytrzeszczył na niego oczy. – O czym ty mówisz? Cas, nie ma nawet o czym dyskutować, zaczekamy na tego księdza, zamkniemy co trzeba gdzie trzeba, pakujecie się i wyjeżdżamy! Nie będę czekał, aż zadzwonisz zaprosić mnie na kolejny pogrzeb, nie ma mowy. Możecie mieszkać u nas, dopóki nie kupicie niczego swojego – przechylił się ponad stołem, oparł się na nim, patrząc wprost na bruneta. – Chcesz wiedzieć, co robić? Kup mu dom, Cas. Zrób mu drugie dziecko. Uciekajcie stąd, błagam was.

Coś przypomniało mu się, nad kubkiem parującej kawy.

– Thomas wspomniał, że to coś powiedziało mu, że spycha go z piętra żeby Dean oddał duszę.

– Dean oddałby duszę za kogokolwiek – Cas wzruszył ramionami. – Byleby nie cierpiał nikt kogo kocha, to jego słabość. Thomasa tyczy się to na pewno tak samo.

– Zapytała mnie, czy widziałem Annabelle?

– Lalkę – znów na nią spojrzeli. – Nie bawiła się nią, kiedy żyła, skończyłem ją w dzień wypadku, nigdy do niej nie należała, nie dopóki nie oddaliśmy jej jemu. Przybierał jej postać. Widywaliśmy go z nią. Lalka należąca do Annabelle. Lalka Annabelle.

Ten upiorny, porcelanowy uśmiech.

– Wszystko mu oddaliśmy. Nawet jej imię.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top