Found at Prayer
Bee zginęła w niedzielę. Trudno, by Dean kiedyś Winchester, po mężu Mullins uśmiechał się później na myśl o tym szczególnym dniu tygodnia, a jednak obudził się w jasnej sypialni, pewnego niedzielnego wrześniowego poranka i uśmiech wstąpił mu na wargi, Santa Monica działało cuda. Nieodcięte żadną ciemną zasłoną słońce opromieniało mu ramiona, przewrócił się w pościeli, mrucząc z zadowoleniem.
Cas spał obok niego, Dean uwielbiał ten naturalny sposób, w jaki skóra jego ukochanego pozostawała ciemniejsza od jego własnej, Cas zrobiłby karierę jako model albo aktor, gdyby pojechał do Los Angeles brać udział w sesjach i castingach, a nie nabożeństwach. Samolubna myśl, prawie okrutna, ale zmarnowałby się podle zostając księdzem, Dean nie potrafił oprzeć się tej prawdzie, śledząc wzrokiem jego wygładzone snem rysy. Jego mąż był piękny.
– Hej – szepnął do niego, z tym uśmiechem na ustach, Cas otworzył oczy, może wyczuł, śpiąc, że patrzy. – Cześć, Cas.
Ziewnięcie.
– Cześć.
– Co ty na to, żebyśmy poszli dziś do kościoła? – O ile chwilę wcześniej brunet niby już się zbudził, a jednak w jakiejś części ciągle spał, o tyle to pytanie wybudziło go do końca, drgnął, zaskoczony.
– Co? Po co?
– Pomyślałem, że moglibyśmy to zrobić – Dean wzruszył ramionami, promienie słońca wciąż tańczyły tam na jego skórze, przyjemnie go po niej łaskocząc. – Pójść na mszę, jak kiedyś. Kiedyś nie wyobrażałeś sobie niedzieli bez mszy.
Nie zawsze kojarzyła mi się z moim dzieckiem ginącym w drodze do domu, przemknęło Casowi przez głowę, choć nie powiedział tego na głos. Nie zawsze była równoznaczna z ostateczną zdradą Boga i całej w niego wiary, pamiętał, o co modlił się w czasie tamtej mszy tamtego ranka. Trwał, w skupieniu, gdy obok Dean trzymał Annabelle za rączkę i prosił, by Stwórca miał jego rodzinę w opiece. Nic nigdy nie zawiodło go bardziej. Spojrzał na Deana, przesunął wzrokiem po jego twarzy jakby szukając na niej odpowiedzi, czemu to zaproponował? Czemu przyszło mu na myśl?
Został przez Boga opuszczony, nie lubił sobie o tym przypominać. Udanie się do kościoła, kiedy właściwie nikogo w nim nie było, by powiedzieć mu od siebie parę słów – to był zły pomysł. Udanie się na niedzielną mszę pomysłem byłoby fatalnym.
– Moim zdaniem w ogóle nam to niepotrzebne – odparł, odwracając wzrok, musiałby się mu przyznać. Do tego, że mimo iż jednego demona pokonali, jego własne okazały się nie dać mu spokoju nawet po przeprowadzce, choć takie pokładał w niej nadzieje. Jak niegdyś w wierze. – Wolę spędzić przedpołudnie w łóżku, jeśli nie masz lepszych pomysłów.
– Czemu nie? – Dean podniósł się na łokieć. – Pojedźmy do kościoła, postójmy tam, posłuchajmy. Spójrz tylko, jak jest ładnie – wskazał za okno. – Tak czy inaczej spędzimy czas razem.
Dlaczego musiał odnaleźć w tym otuchę, w modlitwie, tak późno i dlaczego Cas odnajdywał ją tam zbyt wcześnie? Dean nie rozumiał, czym jest instytucja Kościoła, nie znał formułek, obrzędów, Dean kierował się sercem. Zawsze tak było. Jeśli coś dodawało mu otuchy w konkretnym momencie, trzymał się tego kurczowo. Może dlatego jego egzorcyzm podziałał, choć Cas tak w to wątpił? Bo Dean był sercem i wiarą silniejszy, niż on był kiedykolwiek, mimo iż znał na pamięć całe Pismo Święte, kalendarz liturgiczny i historię soborów? Na tym wiara powinna polegać, byłaby lepsza, gdyby polegała tylko na tym. Na samym wierzeniu, bez towarzyszącej temu wzniosłej otoczki.
– Chcesz pójść? – wyszeptał, jeśli to miało wlać w to jakże wyjątkowe, z takim trudem poskładane do kupy serce miód, nie miał własnego, by mu odmówić. Nie miał też jaj, by przyznać, że sam był w St. Monica Catholic Church, wracając jakiś czas temu z zakupów, a swoją niechęć musiałby mu jakoś uzasadnić, Dean nie dałby się zbyć tak łatwo. – To mało odpowiedzialne, kochanie. Nie byliśmy w kościele odkąd...
– Właśnie dlatego chcę pójść – uparł się. – Wiem, że ty nie. Ale ja kiedyś tam dla ciebie chodziłem, odwdzięcz mi się... i chodź tam dzisiaj dla mnie.
Spośród ludzi wypełniających świątynię nie znali absolutnie nikogo, wszystkie twarze były im obce. Nie znali nawet księdza, był to ten sam ksiądz, którego Cas widział ostatnio, wstąpiwszy tutaj – miał na nazwisko Canning, tyle wyczytał mimochodem z tablicy przed kościołem. Nigdy nie słyszał o nikim takim, choć zdążył poznać wielu duchownych, zwłaszcza w obrębie Kalifornii. Ojciec Canning. Kompletnie sobie nikogo takiego nie przypominał.
Dean miał ciepłą rękę, wyglądał jak milion dolarów w żywej gotówce, w koszuli, w ciemnych okularach. Miał też rację, dawno temu brał w mszach udział tylko dla swojego mocno uduchowionego w tamtym czasie męża, tym razem to on, jako ten właśnie mąż, przyszedł na mszę z jego powodu – patrzył na niego, gdy ojciec Canning wygłaszał kazanie, czuł w dłoni jego palce, Dean prezentował się atrakcyjnie i pachniał atrakcyjnie, w kościele było zimno i ciemno, w całkowitym kontraście do wszystkiego na zewnątrz, gdzie świeciło słońce, a jasność biła po oczach. Czy wydawało mu się, ponieważ Dean odstawał od innych zgromadzonych na liturgii osób bezdyskusyjnie, czy też rzeczywiście promieniał w niecodzienny sposób? Widział już u niego taki szczególny blask, nie pamiętał, z czym się wiązał. Z czymś na pewno.
– Strach nie może nad nami panować – powiedział ojciec Canning z ambony. – Poznajemy nasze lęki i stawiamy im czoła, nigdy nie jesteśmy w tym sami, kiedy jest z nami Bóg.
Przewrócił oczami, obejrzał się za siebie, zerkając ku wyjściu. Była cudowna pogoda, a Dean... pierwszy raz sprawiał wrażenie, jakby słuchał kazania, nawet nie odwrócił się, by podążyć za nim wzrokiem, by sprawdzić, czemu się obraca. Wiele lat wcześniej, gdy trzymając go za postawione na brylantynie włosy pozwalał, by robił mu zniewalającego loda na terenie seminarium, nie posądziłby go o to. O to, że koniec końców będzie stał w niedzielę w kościele i SŁUCHAŁ, co ksiądz ma do powiedzenia.
Nie posądziłby go.
♥
Zapach ciasta brzoskwiniowego wypełnił cały dom przy Dziesiątej Ulicy, Dean schylił się, by zajrzeć przez szybę do piekarnika; przez kuchenne okno widział wracające ze szkoły do domu dzieci, był poniedziałek, koniec września. Wykorzystane przy przygotowywaniu placka naczynia spoczywały na suszarce, umyte.
Cas znalazł pracę w fabryce zabawek, jako nadzorca produkcji. To nie było to samo, co robić zabawki własnoręcznie, ale jako wyższe stanowisko wiązało się z całkiem niezłą pensją, więc nie narzekał – ich codzienna rutyna ustabilizowała się do poziomu, w którym budzili się rano, pili razem poranną kawę, dawali sobie buzi na do widzenia i Cas wychodził, a potem wracał, do domu pachnącego obiadem i smakołykami na deser, urządzanie się dobiegło końca. Naprawdę tam mieszkali. Z każdym kolejnym dniem zostawiali w nowym miejscu coraz więcej siebie.
Dean zmiął w ręce miękki kuchenny ręcznik, sięgając do rączki piekarnika, ktoś zatrąbił przed domem. Westchnął, odrzucił ręcznik na blat, wyjrzawszy przez okno zobaczył furgonetkę rozwożącą paczki, zaparkowaną na ulicy pod ich numerem.
Wyszedł zobaczyć o co chodzi.
– Dean Mullins? – mężczyzna w nienagannym mundurku firmy kurierskiej zwrócił się do niego sponad potwierdzenia odbioru na twardej podkładce. – Przesyłka ze sklepu Rosemarie McCaffrey. Z antykami – wskazał paczkę, no tak. Dean buszował po sklepie Rosemarie w czwartek, ostatecznie kupił stary lampion, pani McCaffrey zobowiązała się przysłać go w przyszłym tygodniu, co oznaczało najwcześniej dzisiejszy dzień. Prawie o tym zapomniał. – Proszę pokwitować. Druga przesyłka bez nadawcy.
– Nie zamawiałem niczego więcej – Dean podpisał potwierdzenie, druga paczka była większa, bardziej podłużna.
– Widnieje na niej pańskie nazwisko i adres, może ktoś przysłał prezent z okazji przeprowadzki? – kurier skinął mu czapką. – Dobrego dnia, panie Mullins.
– Dobrego – odparł, zabierając pakunki, fuck, cokolwiek było w tym drugim pudełku, było ciężkie. Ledwo udało mu się wnieść je oba naraz do domu.
W kuchni dzwonił piekarnik, usłyszawszy go pozwolił, by frontowe drzwi zatrzasnęły się za nim, pomknął za dzwonkiem, paczki odstawił na blat. Wyjął ciasto, w samą porę – wierzch przyrumienił się idealnie. Cas będzie zachwycony, kiedy wróci, brzoskwinie zawsze były jego ulubionymi owocami, pod każdą postacią, a tego dnia, tego poniedziałku... Cóż, Dean miał powód, by przygotować mu coś ulubionego. Powiedział mu rano, że potrzebuje samochodu, bo planuje wizytę u starej znajomej rodziców, która mieszkała w Santa Monica, nie pojechał do niej. Tak naprawdę wcale nie planował jej odwiedzać.
Cas wrócił o tej samej porze co zwykle, aromat ciasta uderzył go po nozdrzach od samego progu; jego mąż zdążył rozpakować lampion, duży, elegancki, z czarną ramą i odrobinę zaśniedziałymi szybkami. W środku było miejsce na świeczkę. Dean ustawił go na szafce w holu pod idealnym kątem.
– Twój ostatni antyk? – Castiel spytał, zdejmując marynarkę.
– Podchwytliwe pytanie, pytasz, czy to ten antyk, który kupiłem ostatnio czy wyrażasz nadzieję, że nie kupię ich więcej? – Dean roześmiał się, podchodząc do niego. Zarzucił mu ręce na szyję. – Mmm – zamruczał, całując go na powitanie. Cmoknęło, kiedy się od niego oderwał. – Fajnie, że już jesteś – przejechał językiem po wargach. – Upiekłem ciasto.
– Czuję.
– Na obiad jajko sadzone.
– Chciałbym ci powiedzieć „uważaj, bo się zakocham", ale chyba nieco na to za późno, co? – Cas przesunął palcami po jego pośladku, mijając go w drodze do kuchni. Ciasto brzoskwiniowe stygło na parapecie.
– Powiedziałbym, że bardzo – przechodząc przez próg Dean zatrzymał dłoń na framudze, właściwie mógłby powiedzieć mu o tym już w sobotę, ale nie miał ostatecznego potwierdzenia, a chciał je mieć. Cas pochylił się nad ciastem, pachniało niebiańsko. – Nie byłem u tej znajomej rodziców, o której ci mówiłem.
– Czy to placek z brzoskwiniami? – Cas wtrącił mu się, wskazawszy jego dzieło. – Mój ulubiony.
– Wiem.
– Ostatni raz zrobiłeś coś podobnego kiedy...
Och. Umilkł, zrozumienie spłynęło po nim w dół, od skroni aż po palce u stóp. Czyżby...? Wbił w blondyna wzrok, jak poprzedniego poranka, jakby oczekując wypisanego na nim wyjaśnienia, ten blask, ta promienność. Oczywiście, że już ją u niego widział, musiał widzieć. Dean był już raz w stanie, który taki blask generował.
– Jest bardzo małe, ma mniej niż trzy tygodnie – ostatecznie to potwierdzając jego mąż skinął głową w sposób, jaki wydał mu się nieśmiały. Dean wiedział, że Cas chce drugiego dziecka, a przynajmniej chciał go, kiedy ostatnio o tym rozmawiali, to nie oznaczało jednak, że był w stanie przewidzieć jego reakcję, wręcz przeciwnie. Castiel miewał w ostatnim czasie swoje humory, a to nie gwarantowało niczego. – W piątek strasznie mnie przez cały dzień mdliło, więc zrobiłem w sobotę test. Nie chciałem mówić ci bez potwierdzenia lekarza.
– Byłeś u lekarza?
– Potrzebowałem samochodu. Wybacz, że cię okłamałem, chciałem zrobić ci niespodziankę, pewną niespodziankę. Testy dają czasem mylny wynik. Cas? – spytał, bo brunet nie odpowiedział. – Cieszysz się?
Pojedyncza łza spłynęła Casowi po policzku.
Był taki czas, że myślał – obaj myśleli – że to nie wydarzy się nigdy więcej. Że poumierają w domu na pustyni samotni, schorowani, zniszczeni tragedią, że żal po utraconej córce nie pozwoli im na żadne więcej dziecko. Był taki czas, że był przekonany, że utracił możliwość zostania ponownie rodzicem bezpowrotnie. Nie miał odwagi śnić o dniu, w którym stanie, jak tego dnia, w jasnej, napełnionej upojnym aromatem słodkiego ciasta kuchni i będzie płakał, obaj będą, w swoje objęcia, płacz ze szczęścia od dawna wydawał się czymś absurdalnie abstrakcyjnym. A jednak. Jednak.
– Cieszę się, kochanie – wyszeptał mu w ramię i pociągnął nosem zaciskając palce na jego koszuli. – Cieszę się. To cudowna wiadomość.
Jak długo przestali tak, tuląc się i łkając sobie delikatnie w ubranie, nie wiedział. Koniec końców coś przykuło jego uwagę, zaadresowana do nich paczka bez nadawcy, pozostawiona na blacie, bo jego powrót powstrzymał Deana przed jej otworzeniem.
– Co to? – zapytał, odsunęli się od siebie, choć do końca nie zdjęli z siebie rąk. Dean kompletnie zdążył o tej przesyłce zapomnieć, mogłoby się wydawać, że zajrzy do niej od razu, z ciekawości, a prawie wypadła mu z głowy. Cóż, nie można powiedzieć, że nie miał się czym rozpraszać. – Jeszcze jeden komplet filiżanek? – Cas zaśmiał się, jego mąż puścił go i pociągnął pudło w swoją stronę. – Może zakup najpierw dodatkowy kredens.
Ale Dean wiedział, że to nie filiżanki, to nie było nic, co kupił on, rozciął nożem zabezpieczające paczkę sznurki, pech chciał, że wyrzucone zbyt nieostrożnie w górę ostrze trafiło w palec jego drugiej dłoni. Zaklął, rozciąwszy się, kropla krwi spłynęła z jego opuszka... i upadła na porcelanową twarzyczkę.
Zastygli obaj. Na chwilę zapadła cisza, CAŁKOWITA CISZA, na zewnątrz nie przejechało ulicą ani jedno auto, nie usłyszeli ani jednego dziecka. Zrobiło się cicho, jakby zamilkł nagle cały świat. Jakby przestały tykać zegary.
– Dean, co ona tu robi? – Castiel odezwał się pierwszy, w paczce spoczywała, z uśmiechem na porcelanowych ustach, lalka. Ich lalka, lalka Annabelle. Cas zrobił tylko jedną taką. – Co ona tu robi, do cholery?
– Nie wiem! – Dean obruszył się, ściskając rozcięty palec. – Kurier przywiózł tę paczkę.
– Dzwonię do ojca Pereza – Cas wyminął go, wracając do przedpokoju. – To jakiś mocno nieśmieszny żart.
Krew z deanowego palca zlała się po porcelanie w brązowe włosy lalki, została po niej na jej policzku krwawa, czerwona smuga. Zakładając plaster Dean przesunął po zabawce wzrokiem, poza tą jedną smugą Annabelle wciąż była czysta, jak wtedy, gdy ojciec Perez wrzucał ją do bagażnika volkswagena. Oznaki obecności demona nie powróciły. Żadnej sadzy na jej buzi czy ubranku, żadnej upiorności.
– Powtarzam, ona jest u nas w domu – Castiel wycedził do słuchawki, Dean przystanął w przejściu pomiędzy kuchnią a przedpokojem. – Miał ją ojciec zabrać, przyszła do nas w paczce. To naprawdę nie jest-
Dłoń Deana złapała za telefon przy jego uchu.
– Cas, rozłącz się. Przeproś i rozłącz się, słyszysz? Pogadajmy.
Spojrzał na niego, ze zdumieniem, wzrok jego męża sprawiał wrażenie, jakby jego właściciel wiedział, czego chce, więc ustąpił.
– Ojcze, oddzwonię – powiedział, posłusznie przerywając połączenie. Odłożył słuchawkę do stacyjki stacjonarnego telefonu znajdującego się na tej samej szafce, co nowy lampion i stłuczone zdjęcie przedstawiające ich stojących przed ich dawnym domem na pustynnym wzgórzu. – Dean? – no dobrze, uniósł wyczekująco brew. – No słucham.
Głęboki wdech. Dean odetchnął, ramiona uniosły mu się i na powrót opadły.
– Słuchałeś wczorajszego kazania?
– Co proszę? – Cas wytrzeszczył na niego oczy.
– Kazania. W kościele. Ojciec Canning mówił, że nie można ulegać lękom, że trzeba z nimi walczyć. Może ojciec Perez miał rację, może ona rzeczywiście nie jest już niebezpieczna? Ty ją zrobiłeś, Cas – zabrzmiało to dziwnie smutno. – Poza paroma pamiątkami niewiele zabraliśmy ze starego domu ze sobą, owszem, są rzeczy, o których wolałbym zapomnieć. Ale nie o wszystkim.
– Nie rozumiem, powiedziałeś, że nie chcesz jej więcej widzieć, co w tej chwili sugerujesz? Że powinniśmy ją sobie tutaj zostawić??
– To tylko lalka. Cas – potrząśnięcie głową. – To ja przez te trzy lata wciąż wyczuwałem w domu jego obecność, ja, Castiel, JA. Wiedziałbym, że jest w pobliżu, z drugiego końca miasta, uwierz mi. Tym razem – mimowolnie zerknął za siebie, ku pozostawionej na blacie otwartej paczce – nie czuję nic. Tym razem go z nią nie ma.
Cas przyglądał mu się przez chwilę, nie odezwał się od razu. Przyglądał mu się, analizując jego słowa, to wszystko wydawało się absurdalne do granic możliwości, ojciec Perez powiedział mu przez telefon, że lalkę oddał do antykwariatu. Cas nie był pewien, czego się spodziewał, ale na pewno nie pomyślałby, że ich zaprzyjaźniony ksiądz tak po prostu odda tę zabawkę ludziom, którzy puszczą ją w obieg, skoro to zrobił – widać naprawdę uważał, że nie stanowi już zagrożenia. Słowa Deana nie były sensu pozbawione, dlaczego go więc nie przekonywały?
– Nie możesz na poważnie chcieć, żeby została z nami w tym domu – wyraził swoje powątpiewanie na głos. – Zaśniesz spokojnie z nią w sąsiednim pokoju? Bo ja raczej nie. O Boże – jęknął, miał ochotę sięgnąć do włosów i począć rwać je sobie z głowy. – Czy my nie zasługujemy na wytchnienie? Nie zasługujemy na nie?
– A nie pomyślałeś, że to może być... – Dean zawahał się.
– Jeśli powiesz Znak Boży, złamię ci rękę. Jak bardzo cię kocham, słońce, przysięgam, złamię ci ją bez litości.
– Paczka przyszła bez danych nadawcy, nie wiadomo, kto ją przysłał. Jakimś cudem ta zabawka odnalazła nas w zupełnie nowym miejscu, mieliśmy zacząć nowe życie, Cas. Nie chcę się znowu bać, chcę stawić temu czoła. Nie chcę się bać – powtórzył, tak, był w tym smutek. Było w tym coś, co zabolało Casa w samo serce. – Zatrzymajmy ją. Posadzę ją na półce w pokoju gościnnym.
Castiel skapitulował, unosząc ręce, nie miał solidnych argumentów przeciw, nie chciał się z nim kłócić. Szkoda, że ta sprawa przeszkodziła im w świętowaniu, teraz nie czuł się już w nastroju do pławienia się w cudzie poczęcia, nie czuł się w nim ani trochę.
Patrzył, jak Dean sadza Annabelle na półce, jak odsuwa się, by sprawdzić, jak się prezentuje i nie potrafił opędzić się od sceptycyzmu. Myśl, że jego mąż popełnia błąd, nie dawała mu spokoju, którego tak pragnął, Chryste, pragnął spokoju ponad wszystko. Miał wrażenie, że Dean boi się czego innego – że zdając sobie z tego sprawę bądź nie boi się, że zapomni o Bee. Zawsze powtarzał, że nie chce o niej zapomnieć, to dlatego tak długo wzbraniał się przed przeprowadzką i pozostawieniem starego życia za plecami. On sam, Cas, nie wyobrażał sobie, by coś mogło przypominać im o ich zmarłej córeczce skuteczniej niż ta porcelanowa lala, to musiał Deanowi przyznać. Mimo to tego nie pochwalał. Jego instynkt samozachowawczy wył w jego wnętrzu niczym ostrzegawcza syrena, diody w mózgu płonęły czerwienią.
To zapewne trauma.
– Mieści się tu idealnie – Dean stwierdził, Annabelle spoglądała przed siebie niewidzącym wzrokiem, z porcelanowymi rączkami złożonymi na podołku. – Prawda? – Cas przewrócił oczami. – Cas, słuchaj, cokolwiek to jest – blondyn wskazał zabawkę – mam zamiar się z tym zmierzyć. Strach i bezsilność odebrały mi kawał życia, tkwiłbym w tym bezwładzie dalej, gdybym w końcu nie zdecydował się go zwalczyć. Ty mnie do tego zmotywowałeś! Nie dam się zastraszyć, nie teraz. Nie tutaj. Nie z nią w środku – wskazał dla odmiany swój brzuch, cóż, widać już przekonany był, że to dziewczynka, jak pragnął. Wyszli z pokoju, Dean zamknął za nimi drzwi. – Mam dość przyglądania się biernie, jak życie kopie nas po dupach, dość, rozumiesz? Biorę to we własne ręce. Nie schowam się pod łóżkiem, potraktuję ją jak prezent. Kiedy coś się zmieni – spojrzał mu w oczy. – Dam ci znać.
Cas słuchał, jak odchodzi, jak jego kroki wyraźnie wiodą go do kuchni, jak otwiera szufladę i wyjmuje inny kuchenny nóż, a potem po blacie przysuwa do siebie ciasto, żeby go pokroić. Jego dłoń sama powędrowała do gałki, przekręcił ją, uchylił drzwi. Annabelle nie poruszyła się na półce, siedziała na niej dokładnie tak, jak ją tam zostawili.
Westchnął, zamknął drzwi. Dean miał rację. Panikował. Gotów był pozwolić, by obłęd, który trzymał ich w swych szponach przez tak długi czas znów wkradł się do ich życia, tu potrzebny był zdrowy rozsądek, z nich dwóch tylko jego mąż się nim tym razem wykazał. Chyba nie świadczyło to o nim najlepiej, ale zaczynał mu zazdrościć, naprawdę zaczynał mu zazdrościć. Zaczynał zazdrościć mu, że poszedł dalej.
On? Choć myślał że tak jest, najwyraźniej nie potrafił.
Przeliczył się. Nie potrafił.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top