Demonquake (part 2)
Światło zgasło na dobre w tej samej chwili, w której Dean postawił stopę na ostatnim prowadzącym na piętro stopniu. Usłyszał, jak Cas i Eileen wybiegają i jak zatrzaskują się za nimi frontowe drzwi; jeden dodający odwagi wdech i ruszył prosto ku pokojowi Bee, cokolwiek miało go tam spotkać, skonfrontuje się z tym z podniesioną głową. To zaszło za daleko. Nie miał dość siły, by rozprawić się z tym raz na zawsze wcześniej, ucierpieli na tym jego najbliżsi, jego rodzina. Naprawdę miał zamiar na to pozwalać? Nie. Miał zamiar sprawić, by zło, które go nękało, odpowiedziało za wszystkie wyrządzone mu krzywdy. Zakończy to. Wyjedzie z Casem do Santa Monica i zaczną od nowa. Wreszcie, po tak długim czasie, wierzył, że to możliwe. Że jeszcze się im to uda.
Minął próg, drewnianą ramę drzwi na której wciąż widniał zapis postępu wzrostu Annabelle Mullins. Pokój był pusty.
Przesunął po ciemnym wnętrzu wzrokiem.
Coś zaszeleściło po jego prawej, krew w jego żyłach zawrzała, stawiając go w stan pełnej gotowości – postąpił do przodu, okrążając kąt sypialni, z którego ów szelest dobiegał. Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia na widok... samoistnie poruszających się pacynek w zabawkowym teatrzyku.
Bee miała kilka pacynek, czarodzieja w pelerynie, króla w pięknym płaszczu obszytym futrem i księżniczkę w wąskiej, wysokiej koronie na złotych włosach. Wymalowane tło za drewnianą sceną przedstawiało pełne fioletowo-różowych chmur niebo i wysoką wieżę. Dean zbliżył się do teatrzyku, Księżniczka leżała u stóp wieży bez ruchu, Król trzymał ją w ramionach. Tuląc ją do siebie łkał, tak, zwykła szmaciana pacynka trzęsła się i łkała.
Zmarszczył czoło. Jednym zamaszystym, zdecydowanym ruchem pochwycił za Króla i wyciągnął go zza sceny, Księżniczka spadła z niej za teatr, w ciemność. Odsunął pudło od ściany, nikogo, kto mógłby tymi lalkami poruszać oczywiście tam nie znajdując. Podniósł Księżniczkę z ziemi, odstawiwszy teatr na swoje miejsce odłożył ją na scenę tak jak zastał, odłożył ją i Króla, odtworzywszy zastane przedstawienie zorientował się, o czym opowiadało. Księżniczka wypadła z okna wieży. Król dzierżył jej martwe ciało i rozpaczał.
Głuche łupnięcie ponad jego głową przypomniało mu, że powinien szukać brata i bratanka, nie zastanawiać się nad sensem czegoś, co nie powinno mieć nawet prawa bytu. Głuche łupnięcie oznaczało, że Sam pobiegł za Malthusem w ciele Thomasa na strych. Nie zaglądali tam z Casem od wieków.
Strych w rodzinnym domu ukochanego od zawsze napawał go pewnym lękiem, niewyjaśnionym, bo w gruncie rzeczy było to zwyczajne zagracone poddasze, gdzie składowali rzeczy niepotrzebne, takie które „kiedyś miały się przydać", jak to zwykle ze strychami bywa. Magazyn przydasiów. W tym strychu było jednak coś niepokojącego, nie lubił tu przebywać. Którejś wiosny wynosili drewniane łóżeczko Annabelle, wyrosła z niego. Skończyła trzy latka i nadeszła pora, by nauczyć ją spać w dużym łóżku w jej ślicznym, pełnym zabawek pokoiku.
Odstawili łóżeczko w kąt, w mdłym świetle rzucanym przez pojedynczą zwisającą z dachu zaśniedziałą żarówkę.
– No dobrze – Cas otrzepał ręce. – Przykryjmy go, niech się nie kurzy. Przyda się jeszcze.
– Komu? – Dean prychnął. – Do czasu aż będziemy mieć wnuki wymyślą lepsze kołyski. Świat pędzi do przodu jak oszalały.
– Wnuki? – Castiel roześmiał się, znajdując jasną płachtę. Zarzucił nią na łóżeczko, szczelnie je nią okrywając. – Raczej miałem na myśli nas, kotku. NAM może się jeszcze przydać. Chyba nie uważasz Bee za nasze ostatnie dziecko? – spytał, krzyżując z nim wzrok. Nie rozmawiali o tym, od narodzin ich córki minęło już trochę czasu, ale nie przedyskutowali kwestii ewentualnego drugiego dziecka. – Myślisz, że nie będziemy ich więcej mieć?
– Nie wiem – lekki dreszcz przeszedł go na samą myśl, trudno powiedzieć, z czym związany. Może był to dreszcz ekscytacji. – Nie zastanawiałem się nad tym.
– Ja myślę, że łóżeczko nie powinno się kurzyć – Cas posłał mu uśmiech. Poprawił płachtę.
Pociągnął za sznurek od żarówki, ale nie zapaliła się. Dziecięce łóżeczko wciąż stało w tym samym miejscu, w którym je wtedy zostawili, przykryte tym samym białym (pożółkłym) materiałem, którym przykrył je wtedy jego mąż, nigdy nie zrobili sobie drugiego dziecka, dziecka które mogliby w nim położyć. Dużą powierzchnię całego poddasza zajmowały pudła i kartony wypełnione różnymi rzeczami, tylko kilka z nich spakował sam, były w nich śpioszki i tym podobne ubranka, z których Bee szybko wyrosła. Odstawione na strych dla ewentualnej drugiej córeczki. Albo pierwszego synka. Pod ścianą po drugiej stronie stało stare krzesło, przysiadła na nim stara sflaczała piłka. Rakietki do badmintona. Nakręcany bączek. Wiadro z nie do końca zużytą farbą i drugie, pełne brudnych pędzli. Zabawka z kolorowych gumowych kółek ułożonych jedno na drugim w zmniejszający się stosik. Stara tarcza do rzutków. Osnuta pajęczynami lokomotywa, wielki rower z wielkim przednim kołem, skrzynia, brudny materac. Parę starych szmat przerzuconych przez rozwieszony wzdłuż całego ciemnego pomieszczenia sznur. Przełknąwszy ślinę odrzucił jedną z nich w bok, zobaczył skulonego za niedziałającym telewizorem Sama.
– Dean! – brat syknął na niego, ostrzegawczo, za późno. Thomas wyłonił się z ciemnego kąta z przeraźliwym wrzaskiem pędząc w jego kierunku jak taran. Dean padł, powalony jego ciężarem, demon w ciele chłopca skoczył na niego, posyłając go na brudne deski, upadli, przetoczyli się, wpadli na stos kartonów. Posypały się na nich.
– Oddasz mi swoją parszywą duszę – niski, bulgocący, PIEKIELNY głos rodem z najstraszniejszych horrorów wypluł mu te słowa prosto w twarz, demon pochwycił go za ubranie, siedząc na nim, wgniatając go w ziemię. – Rozpustniku. Zawlekę ją do piekła, zgwałcę, zerżnę, posiekam cię na kawałeczki, rozbiorę kawałek po kawałku. Zacznę od oczu – wymierzył scyzorykiem w jego lewą gałkę oczną, zatrzymując ostrze tak niebezpiecznie blisko. – Wydłubię ci je z oczodołów. A potem wyrwę język. Odetnę palce! Na koniec poskładam cię na nowo, by móc zrobić ci to wszystko jeszcze raz. A jeśli nie – kropelki śliny obryzgały Deana po brodzie. – Zrobię to z twoją rodziną. Spalę twojego męża. Utopię bratową. Oddaj... duszę! – wycedził, siłując się z nim, scyzoryk blondyn utrzymywał w odległości kilku centymetrów od twarzy ostatkiem sił. – Albo pozabijam ich wszystkich.
Coś z impetem uderzyło w niego, to Sam, w akcie desperacji, ściągnął z brata własne, kontrolowane przez piekielny byt dziecko, pociągnął je za sobą, na ścianę, Dean dźwignął się z podłogi błyskawicznie. Jego wzrok mimochodem zarejestrował coś wystającego spomiędzy kartonów, rozpoznał to, plansza ouija, kiedyś bawił się podobną ze znajomymi. W liceum. Casa jeszcze wtedy nie znał. Nic się nie wydarzyło, przedmioty nie zaczęły latać po pokoju, a dom nie zaczął się trząść, ale wszystkich, którzy brali w tamtej zabawie udział, rozbolała tamtego wieczoru głowa. Nie wierzył w takie brednie. Nie miał okazji sięgnąć po diabelską tablicę nigdy później. Skąd wzięła się w domu męża, tego nie wiedział. O ile się orientował rodzina Mullins była bardzo religijna.
Jeżeli znajdowała się tu przez cały czas to nic dziwnego, że nie czuł się dobrze, kiedy tu wychodził.
– Przegryzę twojej kobiecie gardło – demon wysyczał, teraz walcząc z Samem. – Sprawię, że twojemu bachorowi eksploduje bebech! – Dean pochwycił go za ubranie, Thomasa, nazwijmy to, zarzucił dzieckiem, cisnął nim na wiadro farby. Skurwiel w jego ciele prawie do niego wpadł, podparłszy się na nim wściekle wyszczerzył do nich kły. – Skręcę mężczyźnie, którego tak idiotycznie kochasz, kark!
– Szybko, w nogi – Dean popchnął Sama ku zejściu na dół. – Teraz! Tu nie mamy z nim szans!
Rzucając się za bratem do ucieczki w ostatniej chwili złapał za nawiedzoną tabliczkę. Zbiegli po schodkach na korytarz na piętrze, za oknami zrobiło się jasno, ale nie z powodu słońca, księżyca czy w ogóle czegokolwiek podobnego; zerknąwszy do okna w korytarzu poczuł, jak włoski na rękach stają mu dęba. Szopa na zewnątrz stanęła w płomieniach. Od pożaru biła jasna łuna.
– Eileen – Sam zbladł podobnie jak on, chyba nawet bardziej.
– Nic jej nie będzie, Cas z nią jest – spróbował zapewnić, żałując, że jego samego pocieszyć nie ma kto. – Poradzą sobie. Chodź – pociągnął go za sobą. Przebiegli przez piętro z powrotem do pokoiku Bee.
– Dean – brat zatrzymał go, zmusił, żeby na niego spojrzał, przy wielkim domku dla lalek. – Musimy go z niego wyciągnąć. Słyszysz? Musimy pozbyć się go z mojego dziecka!
– Pozbędziemy się – Dean kiwnął głową. – Znam tekst egzorcyzmu.
Sam wytrzeszczył na niego oczy.
– A odprawiałeś go kiedyś??
– Sam – uciszył go, stanowczo. – Wiem, jak to jest stracić dziecko. Rozumiesz? Wiem doskonale. Mojemu nie dało się pomóc, ale dopóki będzie istniał cień szansy, iskierka... na pomoc twojemu, zrobię wszystko. Przysięgam. Odprawię egzorcyzm, nawet jeśli nie robiłem tego nigdy wcześniej. I on zadziała, słyszysz? Zadziała, bo ta przeklęta ziemia nie pochłonie życia żadnego niewinnego dziecka więcej. Moja córka wystarczy. Thomas wyjdzie z tego cały.
Chwila ciszy.
– Wybacz, nie chciałem-
– Nie szkodzi. Chyba w końcu pogodziłem się z myślą, że jej nie ma, że już jej więcej nie przytulę – spuścił wzrok na jej zabawki, na pluszaki ułożone na łóżku, wciąż czekające na powrót właścicielki. Westchnął. – To był wypadek, mógł przytrafić się każdemu. Mnie. Casowi. Starałem się ją przy sobie zatrzymać nie rozumiejąc, że JUŻ jest za późno, bo ona JUŻ odeszła. Kochałem ją – uśmiechnął się, smutno. – Ona powinna żegnać mnie, nie na odwrót.
Mimo wszystko po raz pierwszy od tamtego feralnego dnia czuł spokój. Wewnętrzne ukojenie napełniło go jak tylko zrozumiał wreszcie, że to, co się stało, jest nieodwracalne, i że nie miał na to żadnego wpływu. Jeśli Bee miała zginąć, to jeżeli nie auto, zabiłoby ją coś innego – któregoś pięknego popołudnia spadłaby ze schodów albo zaraziła się tyfusem. Bóg musiał mieć w tym cel.
Otworzył drzwi do dziecięcej, wkomponowanej w ścianę pokoju szafy. Lalkę Annabelle zastał tam siedzącą na krześle, choć ostatnim razem siedziała z nimi na dole w kuchni; prócz stron z Biblii na ścianach zostawili dla ochrony coś jeszcze, chowając ją tutaj poprzednio, różaniec. Różaniec Casa. Na wbitym w ścianę kołku tuż nad zabawką wisiał razem z nim krzyż.
– Kiedy wypędzimy go z Thomasa powinien z powrotem zostać związany z nią, zamkniemy go, może znów zadziała – powiedział, sadzając lalkę w bujanym fotelu. Odruchowo poprawił jej sukienkę. – Gdzie on jest? – odwrócił się. Tuż za Samem zobaczył Thomasa stojącego w drzwiach. – Sam, uważaj!
Rzuciło nim przez pokój, Samem oczywiście. Z hukiem wpadł na białe mebelki.
– Exorcizamus te – Dean wyprostował się, zacisnął dłonie w pięści. – Omnis immundus spiritus. Omnis satanica potestas!
Jęknął z bólu, jak Sam rzucony na ścianę, demon trzepnął nim o różową tapetę, płuca, żołądek, całe jego wnętrze odbiło się w jego środku od pleców, prawie je wyrzygał. Swoje wnętrzności. Spróbował się poruszyć, ale jego ciało pozostało jak do ściany przyklejone, nie mógł podnieść ręki. Jego stopy ani drgnęły.
– Będziesz patrzył, jak obdzieram twojego brata ze skóry, szmato – oświadczył demon, Sam zamachnął się na niego, maleńka rączka Thomasa złapała go za nadgarstek. Wykręciła go, dało się słyszeć trzask łamanej kości.
Mimowolnie zacisnąwszy powieki Dean przełknął gorzko, otworzył oczy patrząc w dół. Na podłodze dostrzegł ouiję, gdyby mógł poruszyć nogą, przyciągnąłby ją do siebie, znajdowała się w jego zasięgu. Nie mógł, więc jedynie wbił w nią wzrok. Wbił go w nią z całą determinacją.
– Pomóż nam – wyszeptał, czując napływające łzy. Malthus złamał Samowi rękę ponownie, tym razem w łokciu, Sam nie wytrzymał i krzyknął. – Pomóż nam, jeśli tam gdzieś jesteś, pomóż mi, kochanie – powieki opadły mu, bezsilnie. – Bee? – znów je uniósł, a wtedy łzy spłynęły mu po policzkach. – Bee, skarbie. Pomóż mi.
Wystrzał z broni palnej huknął jak salwa, mimo iż dobył się z tylko jednej strzelby – w drzwiach sypialni stanął Cas. Pocisk trafił w gramofon, który, uruchomiony, zawył, żałośnie poczynając odtwarzać You Are My Sunshine.
– Dean – Castiel rzucił mu strzelbę, unieruchamiająca go siła puściła w momencie idealnym, by zdołał ją złapać; brunet prysnął w demona święconą wodą z kryształowego flakonika, skóra Thomasa zadymiła od kontaktu z nią. Chłopiec wrzasnął, cofając się.
Ouija przesunęła się po dywanie, kiedy Dean spróbował się po nią schylić, po prostu śmignęła po podłodze jak mysz i wsunęła się pod łóżko, zniknęła pod nim, zmarszczył brwi, ale zignorował to. Nie było teraz na to czasu.
– Miałeś pilnować Eileen. Wezwać pomoc.
– Telefony nie działają – Cas złapał go za rękę. – Jesteśmy zdani na siebie. Eileen jest na zewnątrz, kazałem jej wsiąść do lincolna. – Prysnął raz jeszcze, demon zadymił i zaryczał. Przesunęli się w swoje lewo, razem, ze splecionymi dłońmi, Malthus podążył za nimi, po planie okręgu. Minęli domek dla lalek, na ich drodze stanęło łóżko. Celując w Thomasa ze strzelby, och, nie strzeliłby do niego, to jasne, że nie, nie dopóki nie byłoby absolutnie żadnej innej opcji, jak postrzelić bratanka w stopę, Dean wsunął się na łóżko córki jedną nogą, wciągnął na materac drugą. Pociągnął za sobą Casa, weszli na pościel razem. Demon zatrzymał się parę metrów od nich.
Coś poruszyło się pod łóżkiem, coś drgnęło tam, zaszurało delikatnie, jakby podłogowe deski zamiotła tkanina. Miękki materiał. Sukienka. Dean pierwszy zesztywniał na łóżku, słyszał dokładnie TAKI SAM odgłos zbyt wiele razy, by go teraz nie rozpoznać. Słyszał go bawiąc się w chowanego. Z Bee.
Wystrzeliła spod łóżka, zobaczyli jej kruchą, słodką dziewczęcą postać, w warkoczykach, w sukieneczce, to były ułamki sekund, duch, prawdziwy, najprawdziwszy duch ich małej dziewczynki natarł na nieludzki, dręczący ich od tak dawna byt, z niewyobrażalną, nadnaturalną siłą pchnąwszy nim wprost do szafy. Różaniec spadł ze ściany. Zawisnął Thomasowi na szyi.
Jego przerażone żółte ślepia – żółte ślepia demona – były ostatnim, co zobaczyli, nim doskoczyli do drzwi szafy wszyscy trzej, Dean, Cas i Sam. Pchnęli je, zatrzaskując za nim, zamykając go tam. Ryk, jaki podniósł się we wnętrzu oklejonej Bożym Słowem pułapki, wstrząsnął domem w posadach. You Are My Sunshine przybrało na głośności, filiżanki na stoliku do przyjęć zadrżały, znikąd powróciło światło, wszystkie żarówki w każdym możliwym pomieszczeniu, w każdej lampie, wiszącej i stojącej, w każdym kinkiecie, rozjarzyły się, cały dom rozświetlił się, powietrze naładowało napięciem. Niczym balon. Rosnący balon, naciągający tworzącą go gumę do granic wytrzymałości.
– Wypuść mnie! – dobiegło z szafy, głosem Thomasa ale z wciąż wyraźnie rozpoznawalną demoniczną nutą. – Wypuść mnie. WYPUŚĆ MNIE, WYPUŚĆ, WYPUŚĆ!
– Exorcizamus te, omnis immundus spiritus – ostatnia próba. Dean począł szeptać te słowa z czołem przyciśniętym do pokrytych tapetą drzwi, Cas tylko na niego zerknął. Razem z Samem trzymali te drzwi ze wszystkich sił. – Omnis satanica potestas. Omnis incursio infernalis adversarii, omnis legio, omnis congregatio et secta diabolica.
Ogłuszający łomot, Thomas bił po drzwiach od środka, pięściami.
– Ergo, draco maledicte – prawie koniec. Wrzask nie ustawał, nie ustawało narastające buczenie. Trzask spadających z mebli przedmiotów. – Ecclesiam tuam securi tibi facias libertate servire, te rogamus. – Koniec. – Audi nos.
Iskry trysnęły zewsząd, pouginali pod nimi karki. Żarówki strzeliły, jedna po drugiej poroztrzaskiwały się, to oznaczało definitywną ciemność na dobre, dom ponownie się w niej pogrążył, piosenka ucichła. Ucichły też krzyki, i bicie.
Na kalifornijskiej pustyni zrobiło się nagle ciszej niż kiedykolwiek.
Sam oderwał się od tapety pierwszy, jedno z jego ramion zdążyło już przypuchnąć.
– Co się stało? – spytał, zdyszany. Ten finał kosztował ich wiele energii. – Podziałało?
– Nie wiem – Dean potrząsnął głową, odsunęli się od tych drzwi, on i Cas, Cas zawahał się... ale sięgnął, by je uchylić.
Thomas leżał na podłodze nieprzytomny, różaniec położył się na ziemi koło niego, wciąż zawieszony na jego karku. Sam padł na kolana, powieki drgnęły chłopcu, kiedy porwał go w ramiona. Thomas Winchester otworzył oczy. Żółty kolor zniknął.
Lalka spadła w całym tym ferworze walki z fotela i spoczywała teraz smętnie u jego stóp, twarzyczką w dół. Dean odwrócił ją, ostrożnie – sadza pokrywająca przez ostatnie prawie trzy lata jej policzki zniknęła również. Jej buzia znowu była czysta, jak wtedy, gdy powstała pod rękami Casa, nie stanowiąc jeszcze ziemskiego łącznika z piekłem.
– Nie ma go – zrozumiał, z niedowierzaniem, Cas przykucnął za nim, jedna z jego dłoni wylądowała blondynowi na barku. – Nie ma. Myślałem, że wróci do niej... A on zniknął. Odesłaliśmy go.
Palce jego męża zacisnęły się na jego ramieniu odrobinę mocniej.
– Ty go odesłałeś – usłyszał, lekko obrócił głowę, spojrzeli sobie w oczy. – To twoja zasługa, Dean. Chciał ciebie i rozprawiłeś się z nim. Uratowałeś Thomasa. To wszystko twoja zasługa.
Zetknęli się czołami, Dean musnął ramię męża, marzył o tej chwili odkąd pamiętał. O zakończeniu tego. Podnieśli głowy, duch Bee zmaterializował się na moment po drugiej stronie łóżka. Może i on odwalił sporo roboty, ale nie udałoby się im, gdyby nie ona.
Lekko skinął jej głową.
Rozpłynęła się w powietrzu niczym pustynna fatamorgana.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top