Annabelle Awakened

piosenka na końcu to Somethin' Stupid Franka Sinatry, jak sobie posłuchacie to gwarantuję że klimat macie zrobiony

Niecodzienne odgłosy dochodzące z kuchni zatrzymały Deana i Casa Mullinsów na schodach, szczękanie talerzami, zapach smażonych jajek – to nie było coś, do czego nawykli. Sam stał przy kuchence, w jasnym świetle poranka, Thomas pomagał Eileen nakrywać do stołu; przystanęli w progu, zaskoczeni, Sam zobaczył ich pierwszy.

– Hej – rzucił, uśmiechnąwszy się. – Pozwoliliśmy sobie przygotować wam śniadanie. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko.

To był przyjemny poranek, siedzieli w piątkę przy stole, jedli jajka na bekonie, popijali kawę, słońce napływało radośnie do wnętrza pomieszczenia. Doris Day śpiewała w starym, przedwojennym radiu, w takich chwilach, w chwilach, gdy dom wypełniało światło i miła uchu muzyka, nikt nie powiedziałby, to jest farma na pustyni, gdzie rozegrał się koszmar. Gdzie w ślicznym dziecięcym pokoiku na piętrze gnieździło się zło tak niewyobrażalne, że aż trudno to pojąć.

Dean przełknął bekon i nadstawił uszu, radio jakby straciło falę. Słodki głos D-Day utonął w rozczarowującym szumie.

Daleko za domem, w dół wzgórza, na którym go zbudowano, rozciągały się płaskie, jałowe tereny, niby należące do Casa, tylko na co komu taka ziemia? O tak, mieli z Deanem hektary posiadłości, co z tego, niczego nie można było tu posadzić, powykrzywiane drzewa, podobne do tego jednego przy samej werandzie, kępy suchej trawy – to wszystko, co rosło jak sięgnąć okiem. Drzewa dawały minimalną ilość cienia, czyste niebo zapowiadało kolejny suchy, upalny dzień. Cas i Eileen rozłożyli pod jednym z powykręcanych konarów koc, Dean porwał piłeczkę i rękawicę, to drugie rzucając po drodze Samowi. Jego brat i Thomas założyli bejsbolowe czapeczki.

Eileen wyszczerzyła zęby w uśmiechu, obserwując, jak zaczynają grać. Zerknęła na Casa.

– Dogadują się, Dean i Tom – powiedziała, częściowo przekazując to brunetowi na migi. Dostrzegła smutek w jego zaserwowanym jej w odpowiedzi uśmiechu. – Tak mi przykro, Castiel. Nigdy nie próbowaliście postarać się o drugie dziecko?

– Cóż – wyciągnął się na kocu, ręce ułożył na nim za sobą, z tyłu, podparł się na nich. – Ja chciałbym. Ale Dean uważa... – westchnięcie. – Uważa to za obrazę jej pamięci. Pamięci Annabelle. Nie potrafię go przekonać, a nie zmuszę go.

Wymienili piłkę między sobą, Dean rzucił, Sam przykucnął za synem i pomógł mu złapać. Odrzucili do blondyna, zachwiał się na jednej nodze, sięgając po piłeczkę, zamknął na niej palce, mimo iż rzut był naprawdę mocny. Grywał w bejsbol w szkolnej drużynie, jako nastolatek.

– Byłoby wam łatwiej. Wypełnilibyście po niej pustkę.

– Myślisz, że nie próbowałem go namówić? Próbowałem. Oczywiście, że byłoby, on tego bardzo potrzebuje, czegoś, co mu ją zastąpi. Problem tkwi w tym, że się przed tym wzbrania – jeszcze jedno ciężkie westchnienie. – Je tabletki. Nie chce kolejnego dziecka.

Różne pomysły przychodziły mu w przeciągu tych trzech lat do głowy – podmienić mężowi jego antykoncepcyjny środek na coś innego, zwykle stawiał to na samym szczycie swoich najidiotyczniejszych cudownych rozwiązań. Wkręcić go w ponowne rodzicielstwo podstępem, Dean nigdy nie wybaczyłby mu, gdyby się wtedy na to zdobył, stał już przy szafce w łazience i trzymał te tabletki w ręce, w ostatniej chwili coś tknęło go, by je odłożyć i nie robić mu takiego świństwa. Gdyby nie antykoncepcja Dean zaszedłby drugi raz dawno temu, kochali się tak często, bez żadnych innych zabezpieczeń, że byłoby to nieuniknione.

Tak. Jego pomysły nigdy nie zaliczały się do zbyt udanych.

październik 1952

Od śmierci Bee minęły trzy miesiące. Jej nieobecność w domu wyczuwało się aż nazbyt łatwo, czegoś brakowało do bólu wyraźnie, cisza dzwoniła w uszach, chłodnej pustej nicości nie dawało się zignorować. Po roześmianym dziecku, którego zawsze wszędzie było pełno, pozostało jedynie echo. Żal.

Castiel zamknął warsztat, ostatnią ukończoną w tamten tragiczny dzień lalkę przyniósł do salonu, posadził w fotelu. Na granicy z Meksykiem, niedaleko Tijuany, znaleźli medium, Cas pojechał po nią popołudniu. Miała na imię Carlota i powiedziała im przez telefon, żeby przygotowali coś, co niepodważalnie się im ze zmarłą córką kojarzy – brunet wskazał tę zabawkę praktycznie od razu, bez zawahania. Bee miała wiele lalek, ale to nad tą pracował w tamtą niedzielę, więc choć nigdy nie wzięła jej do rąk, on mimowolnie wiązał ją z wypadkiem, z drogą z kościoła, tuż przed wyruszeniem w nią rozmawiał o niej z burmistrzem. Carlota stwierdziła, iż taki przedmiot pomoże się „skontaktować". Dean nie rozumiał, co to znaczy, to Castiel wierzył z nich dwóch w Niebo i tym podobne bzdety, w to, że człowiek egzystuje po śmierci dalej, a przynajmniej jego dusza; tego wieczoru mimo swej ograniczonej wiary po raz pierwszy od utraty Annabelle czuł nadzieję. Tliła się w nim, ten płomień przybierał na intensywności bardziej i bardziej, w miarę jak kolejne kwadranse mijały, a on czekał na kanapie, w tym cichym domu, aż jego mąż wróci z wiedźmą, która być może rzeczywiście będzie w stanie sprawić cuda. Ta perspektywa przyśpieszała bicie jego serca, prawie jakby znowu miał ją zobaczyć. Jakby miał ją ODZYSKAĆ.

Tuląc jedną z ostatnich fotografii, na których ją uwiecznili, zerknął na lalkę. Jedna z ładniejszych, jakie wyszły Castielowi spod rąk, duża, uśmiechnięta, z wielkimi niebieskimi oczami, bufiaste rękawy, falbany niczym kaskada białego materiału. Siedziała w fotelu, patrząc niewidząco w przestrzeń, jeśli miałby być szczery, lalki odrobinę go przerażały, kiedyś – jego dziecko okazało się być dziewczynką i od tamtej pory oznaczały dla niego ją, jego córeczkę, a więc najlepsze co go (po Casie) w życiu spotkało. Patrzył na nie inaczej, odkąd ją miał. KIEDY ją miał. Westchnął, nawet to westchnięcie wydało się odbić po pustych wnętrzach i wrócić do niego, jak okrzyk w jaskini.

Castiel wrócił z Carlotą niecałe pół godziny później.

Będę potrzebować, żebyście zdjęli ten krzyż – powiedziała, wskazawszy na wiszący nad przejściem z korytarza do salonu drewniany poświęcony, otrzymany przez Casa przy okazji bierzmowania krzyżyk.

To powinno ich było zaalarmować.

Dean rzucił piłeczkę, oczywiście nie chciał tego zrobić – ale Thomas zagapił się na moment, nie wiadomo z jakiego powodu i okrągła biała bejsbolowa piłka z hukiem trafiła go w brew, chłopiec wpadł na kucającego za nim Sama.

– Dean! – Sam złapał go, no żesz ja pierdolę. – No, poskładało cię??

– Nie chciałem – blondyn podbiegł do nich, Thomasowi puściła się z rozciętej brwi krew. – Nie chciałem, młody, myślałem, że patrzysz. Przepraszam – westchnął. Obejrzał się do tyłu, na dom. – Przyniosę wodę utlenioną.

Nieopodal miejsca, gdzie grali, ktoś dawno temu postawił studnię. Nie było w niej wody, ta studnia stanowiła zwyczajnie głęboką, pustą dziurę w ziemi, tunel donikąd; Sam pociągnął Thomasa właśnie tam, na kamienny murek, posadził go na nim, odgarnął mu przydługie włoski z czółka.

– W porządku? – spytał.

Jak mógł się spodziewać, i w sumie powinien, znając swoje dziecko, w odpowiedzi nie otrzymał żadnego skarżenia się, narzekania, nawet namiastki uświadczenia jakiegokolwiek wywołanego urazem niekomfortu. Thomas Winchester spojrzał na niego i zadał swoje własne pytanie.

– Co stało się Annabelle?

Sam poprawił się przy nim, w kuckach. Murek okalający studnię nie był wysoki.

– Uderzył w nią jadący drogą samochód. Prosiłem cię, żebyś o to nie pytał.

– Nikt jej nie pilnował? Gdzie byli wujek Dean i Cas?

– Byli obok, ale żaden nie przewidział, że Bee wybiegnie temu autu pod koła. To nie ich wina. Nie wspominaj o niej przy nich – przycisnął, przyuważywszy, jak chłopiec otwiera buzię. – Bardzo przeżyli jej odejście. To nie w porządku im o tym przypominać.

– Oni o niej rozmawiają – wypalił. – Słyszałem, rozmawiali o niej. W nocy, w jej sypialni.

Na moment zapanowała cisza.

– I wiesz o tym, bo...? – jeden rzut okiem na minę Thomasa wystarczył za wszelkie wyjaśnienie. – Rany boskie, nie możesz myszkować po tym domu tak po prostu, Tom! Jesteśmy tu gośćmi, Dean i Cas nie zaprosili nas, żebyśmy zajrzeli im w każdy kąt, nie uważasz?

– Drzwi były otwarte...

– Co z tego, to pokój ich córki, na pewno nie życzą sobie, żeby ktokolwiek się tam szwendał! – Oddech na uspokojenie. – Nakryli cię?

– Nie. Schowałem się w szafie.

– I dobrze, nie sprawiajmy im przykrości. Należy im się szacunek.

– Tam była ta lalka-

– Dość! Thomas – ton głosu Sama przybrał na surowości. – Przestań. To nie twoja sprawa.

Zawsze to samo, odwiecznie, „to nie twoja sprawa", „to sprawy dorosłych", jakby dzieci nie posiadały mózgu. Przecież rozumiał, że Bee przytrafił się wypadek, straszny wypadek, zostać zmiażdżonym przez pędzące auto to z pewnością nic przyjemnego; czemu jednak nie mógł o to pytać? Czemu tata nie mógł wytłumaczyć mu tego normalnie, jak każdemu innemu? Różne osoby pytały, co stało się z dzieckiem jego brata, na pewno nie odpowiadał im jak jemu.

Jego tata cofał go w rozwoju.

– Proszę bardzo, woda utleniona – Dean zjawił się z powrotem po kilku minutach. – Jak tam? – zapytał, lekko, w zamyśle zapewne zaczepnie trącając bratanka w ramię. – Żyjesz, mistrzu? Szafa gra? Wybacz. Wujek nie miał zamiaru cię uszkodzić.

Tak naprawdę Thomas Winchester figę wiedział z tego, o czym rozmawiali, wujek Dean i jego mąż, siedział w szafie, skoncentrowany na niezostaniu nakrytym, NAWET gdyby słyszał wszystko głośno i wyraźnie, nie było siły, by zrozumiał, nie znając okoliczności, na jaki temat toczyła się konwersacja. Dean i Cas o coś kłócili się w pokoju Bee, o coś, co nie pozwalało im sprzedać domu i wyjechać, więc założył, że chodziło o nią.

Częściowo była to prawda. Częściowo – największa możliwa pomyłka.

Szukając w zarezerwowanej na tego typu rzeczy szafce w kuchni wody utlenionej Dean wzdrygnął się, usłyszawszy, jak coś przebiega po piętrze ponad jego głową. Thomas czekał, więc to zignorował, ale to nie znaczy, iż nie zauważył... że tym razem ciężkie tąpnięcia zdały się głośniejsze.

♥♥♥

październik 1952

Seans odprawiony przez Carlotę w białym domu na wzgórzu podziałał, Castiel zrozumiał to w dniu, w którym zobaczył wpis w pamiętniku. Przez kolejne tygodnie kontakt nasilał się, jedli kolację w jadalni na dole i słyszeli, jak małe nóżki niosące małą istotkę przebiegają po piętrze nad nimi, ich głuchego odgłosu nie mogliby pomylić z niczym. Słyszeli dziecięcy chichot, śmiech ich małej Pszczółki, zabawki w jej pokoju zaczęły zmieniać położenie, jakby bawiła się nimi, gdy nie patrzyli. Wszystkie te niezwykłe zjawiska niezmiennie skupiały się wokół porcelanowej lalki w białej sukience, gdziekolwiek przebywała, tam obecność Bee wydawała się wyraźniejsza, przenieśli więc bujany fotel, zabrali go z werandy i postawili w jej sypialni, posadzili w nim tę lalę. Dean poprawił jej sukienkę, jak kiedyś zwykł poprawiać ją ich córce.

Jeszcze tej samej nocy po raz pierwszy usłyszeli skrzypienie, fotel bujał się na swoich płozach.

Coś było nie tak i Cas to czuł, coś kłuło go w serce, nie dając mu spokoju, jakieś paskudnie nieprzyjemne złe przeczucie, problem leżał jednak w szczęściu i uldze wykwitających na twarzy Deana ilekroć coś dziwnego działo się w domu, przypominając im, że nie są sami. Tak. Dean odzyskał spokój, nawet jeśli nie oddano mu córki w dosłownym tego znaczeniu, nawet jeśli wciąż nie mógł z nią ani porozmawiać, ani jej przytulić, i tak szczęśliwszy był niż kiedykolwiek, znów miał ją pod swoim dachem i mimo złych przeczuć Cas nie czuł się na siłach zniszczyć mu tej cudownej iluzji. Dawno nie kochali się jak w tamtym czasie, Dean znów miał na seks ochotę, jego humor był zaraźliwy.

Aż do tamtego wieczoru, w przedostatni październikowy dzień.

W pokoiku Bee Dean zastał zabawkową zastawę na małym stoliku poprzestawianą, jeden miś spadł ze swojego krzesełka i leżał na ziemi, pluszową głową w dół. Położył dłoń na gałce, ostatnio raczej zostawiali te drzwi otwarte, zwykle były kiedy Bee... żyła... Mimo woli spojrzał na lalkę, wydawało mu się czy wyraz jej twarzy zmienił się, odkąd patrzył na nią wtedy w salonie? Teraz już nie wyglądała ładnie, jej uśmiech zupiorniał, policzki sczerniały, jakby ktoś pomazał ją sadzą. Zmrużył oczy, dziwne. Na pewno się zmieniła, Cas nie stworzyłby celowo TAK wyglądającej lalki.

Zawahał się, trzymając gałkę. Zamknąć? Westchnął, ostatecznie zostawiając je na oścież, zabrał czyste pachnące ręczniki i ruszył z nimi do łazienki.

Zatrzymał się przy lustrze, było już ciemno, więc w całym domu świeciło się światło, kinkiety w korytarzu i tu, w łazience, Cas wyszedł do szopy odkurzyć starego stracha na wróble, z jakiegoś powodu ich werandę i drzewo przed domem oblegały od kilku dni wrony. Szczerze wątpił, by strach na wróble coś dał, wrony nie bały się ludzi, a już na pewno nie sztucznych kukieł wypchanych słomą, jedynie mających ludzi udawać.

Światło zamrugało, zajęty ręcznikami podniósł głowę, rozglądając się – jego wzrok trafił w lustro. W gładkiej tafli zobaczył odbicie znajdujących się za jego plecami otwartych drzwi na korytarz.

Czarne stworzenie z koźlimi rogami wyszczerzyło się do niego zza futryny.

Odwrócił się, błyskawicznie, usłyszał śmiech Bee i jej oddalające się biegiem kroki, wybiegł na korytarz. Drzwi do dziecięcej sypialenki zatrzasnęły się z hukiem i choć po tym zrobiło się cicho, on stał tam jak wryty, długo. Bardzo długo.

Nie zobaczył Annabelle. Zobaczył diabła.

Na szczęście radio okazało się nie być zepsute na dobre, Cas pomajstrował przy nim i na nowo zaczęło grać. Pustynny upał wykańcza, Sam i Eileen poszli położyć się jak poprzednio po kolacji, oni zostali na dole, Cas naprawiał, Dean siedział na kanapie z drinkiem w ręku, właściwie w ogóle go nie pijąc – rozmyślał.

Słyszał przebiegnięcie po piętrze, wyraźnie jak teraz uroczą piosenkę Franka i Nancy Sinatry z tego tak umiejętnie doprowadzonego do porządku przez jego męża przedwojennego sprzętu. Słyszał ten łomot, głośny tupot, tak działo się tylko wtedy, gdy demon, którego nieświadomie pozwolili wiedźmie sprowadzić do zrobionej przez Casa lalki był u szczytu swojej potęgi. Sami dali mu tę siłę.

I know I stand in line until you think you have the time to spend an evening with me-

Cas wyciągnął do niego dłoń. Zmierzywszy jego palce Dean spojrzał na niego i uniósł brew, nieme pytanie bruneta było aż nazbyt czytelne.

– Cas – spuścił wzrok, odrobinę się zarumieniwszy, byli małżeństwem wiele lat, aż nie do uwierzenia, że taki zwykły gest, zaproszenie do tańca, wciąż mu imponował.

– Radio działa – Castiel posłał mu uśmiech. Jego głos zawsze stawał się w takich sytuacjach tak przyjemnie, seksownie miękki! – Zróbmy z tego użytek. Pijesz to w ogóle? – wyjął mu szklankę z ręki. – Chodź. Poprzytulaj się ze mną.

– Cas, powinniśmy kazać Samowi i Eileen stąd jechać-

Uciszył go opuszek przytknięty do warg, Cas uciął jego wywód, nie pozwalając mu dokończyć.

– Nie mów o tym teraz. Przytulaj się ze mną.

Nie tańczyli ze sobą od wieków, a ta piosenka, och, TA PIOSENKA, była do obściskiwania się w wolnym, czułym tańcu idealna. Frank i Nancy śpiewali sobie senne słodkie wersy prosto w usta, oni stanęli pośrodku salonu, objęli się, ciasno... i pozwolili, by miłość, która kiedyś ich połączyła i wciąż żyła w nich mimo całego zła, jakie ich spotkało, poniosła ich w tej jednej chwili oderwania się, zatracenia nawzajem w ukochanych oczach.

I practice every day to find some clever lines to say to make the meaning come through (szukam każdego dnia, jakichś mądrych słów, które miałyby znaczenie), but then I think I'll wait until the evening gets late and I'm alone with you (ale potem myślę, zaczekam aż zrobi się ciemno i zostanę z tobą sam na sam).

The time is right, your perfume fills my head, the stars get red and oh the night's so blue (moment jest idealny, twoje perfumy mnie odurzają, gwiazdy się czerwienią, och, noc taka niebieska!) – and then I go and spoil it all by saying something stupid like „I love you" (i wtedy właśnie wszystko psuję, wymyka mi się to głupie „kocham cię").

Krzyż na ścianie, powieszony z powrotem po wyjściu Carloty, obrócił się gwałtownie do góry nogami. Nie zauważyli tego, Cas zjechał wzrokiem Deanowi na wargi, ich ciepłe ciała trwały w swych objęciach, końcówka romantycznego utworu wybrzmiewała, powtarzając jeden wers.

I love you

I love you

I love you...

Zetknęli się nosami, skleili usta w pocałunku i w następnej chwili potężne łupnięcie wstrząsnęło domem w posadach.

Cas dostrzegł go pierwszy, nim na schodach pojawili się Sam i Eileen. Thomas leżał na podłodze w holu, ten huk – to on. Spadł z piętra na parter, na tę twardą, drewnianą podłogę, ten dom do niskich nie należał, piętro dzieliło od holu wiele metrów. Rozdzierający okrzyk Eileen zagłuszył na moment wszystko, zbiegli na dół, samemu omal się po drodze nie zabijając, Cas klęczał już przy chłopcu, Thomas się nie poruszał. Jego lewą nogę wykręciło jak drzewa na zewnątrz.

– Dean, idź stąd – przedarło się do uszu blondyna i dotarło do niego, że stoi jak wmurowany w progu między holem a salonem, nie mogąc się ruszyć. Boże nie, tylko nie to. Tylko nie kolejne wykręcone dziecko. – Dean! – głos Casa kazał mu odzyskać częściową władzę nad własnym ciałem. – Nie patrz! Idź stąd. Idź zadzwoń po pogotowie!

Telefon był w kuchni, miał do niej dwa kroki. Powiódł wzrokiem po schodach, wzdłuż nich, na samą górę, na sam ich szczyt...

– Thomas! – Eileen rozszlochała się nad nieprzytomnym synem, Sam i Cas chyba starali się mu pomóc.

– Nie, nie podnoś mu głowy, nie wiadomo co z kręgosłupem!

Na szczycie schodów stała Annabelle, rozpoznał jej odcinającą się na tle mroku sylwetkę. Niczym dwie upiorne latarenki błysnęły w ciemności demoniczne ślepia, lalka w jej ramionach nigdy nie sprawiała wrażenia zadowolonej bardziej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top