*|Rozdział 35|Część 3|1413-1414
Data publikacji: 10.04.2024
❝ | Królestwo Polskie, Wawel | 1454 | ❞
„W Roku Pańskim tysiąc czterysta dwunastym, kiedy to król Polski Władysław zwany Jagiełłą, odzyskał regalia koronacyjne, wielka sromota spadła na stolicę Królestwa, skandal ogromny wywołując i zatrważając duchowieństwo" — zamruczał Jan, kreśląc starannie owe słowa, na gładkim, czystym płacie grubego pergaminu.
Materiał, świeżo garbowany i suszony, przyjemnie trzeszczał, gdy końcówka pióra sunęła po jego teksturze. Zbigniew Oleśnicki spacerował pomiędzy pulpitami w wawelskim skryptorium, trzymając ręce splecione za plecami. Naraz stanął, odwrócił się i ruszając szczęką, jak gdyby coś bezgłośnie mówił do siebie pod nosem, oparł dłoń na wolnym blacie kanclerskiego stołu, dyktując dalej:
— Piotr Wysz, który posądzony został o chorobę umysłu i zaćmienie duszy oraz niepoczytalność osądów, musiał uciekać z Krakowa do Wielkopolski, gdzie objął stolec biskupstwa poznańskiego.
Długosz zamoczył końcówkę łabędziego pióra w gęstym jak smoła atramencie i jął notować. Nastała chwila ciszy, przerywana jeno skrobaniem pisadła i oddechami mężczyzn.
— Napisałem, ekscelencjo. — Kiwnął głową kronikarz, odkładając narzędzie do srebrnego naczynia i raz po raz zamykając obolałą dłoń, próbując ją rozluźnić.
— Dobrze, dobrze... Dopisz jeszcze tak: We wrześniu król Polski spotkał się z wielkim kniaziem Witoldem Aleksandrem i przekazał mu podarki, które to otrzymał w Budzie od króla rzymskiego Zygmunta Luksemburczyka. — Znowuż począł spacerować, bacznie obserwowany przez zapisującego Jana. — Z końcem Anno Domini tysiąc czterysta dwunastego Jagiełło pojechał na Litwę w odwiedziny do swego wspomnianego kuzyna i na coroczne polowanie, które obydwaj w zwyczaju mieli od lat wielu. Tam też zastał go poseł od tegoż króla rzymskiego, Zygmunta, który dokładnie obadawszy wielkie ziemie księstwa, prędko na powrót do pana swego się wyszykował. — Zbyszko zatrzymał się w pół kroku, odwrócił i chodzić jął w przeciwną stronę, kontynuując: — W Królestwie Czech, gdzie władał Wacław Luksemburski czwarty tego imienia, brat¹ owego Zygmunta, wielkie herezje poczęły się rozprzestrzeniać za sprawą niejakiego Jana zwanego Husem.
Długosz skrupulatnie spisał każde słowo Oleśnickiego, dodając kilka zdań od siebie. Zadowolony, posypał teksturę piaskiem, po czym uniósł płat pergaminu i dmuchnął nań, z uśmiechem obserwując zastygające linijki tekstu.
— Wasza świątobliwość wybaczy, ale chciałbym jeszcze spisać dziś dzieje Królestwa na dwie wiosny wprzódy. — Zaczął spozierać na zaskoczonego kardynała, który miętolił w dłoni swój wielki, złoty krucyfiks zawieszony na szczupłej szyi.
— To się chwali, Janku, to się chwali. — Zbigniew pokiwał głową w geście zadowolenia. — Zaczynaj więc od słów owych: Rok Pański tysiąc czterysta trzynasty niczym ważnym zdawał się na zaczątku nie odznaczać. W Królestwie Polskim wielce się lękano o wyrok, jaki zapaść winien w sprawie sporu z Zakonem, a którego autorem miał być król rzymski. Gdy lato przyszło, król Polski o wybaczenie ubłagał Piotra Wysza...
¹ Wacław IV Luksemburski — przyrodni brat Zygmunta.
⸻
* * *
| Królestwo Polskie, Wawel | Lato 1413 |
Barbara starannie układała księgi na drewnianej półce w dziennej komnacie królowej. Od rana nie miała w ustach nic prócz kilku łyków rozwodnionego wina, więc z trudem panowała nad lekkim drżeniem dłoni. Markotna, po nieprzespanej nocy, próbowała powstrzymać cisnące się pod powiekami łzy. Naraz nieuważnie strąciła mankietem sukni niewielki talerzyk wiszący tuż obok półki. Ozdobę stworzoną z pieczołowitą starannością przez krakowskiego gliniarza.
— Jezus Maria — wyrwało się Sofii, która wystraszona hałasem podskoczyła na zydlu i wypuściła igłę z dłoni. — Co tobie, dziecko? — Odłożyła robótkę na stół i podeszła do Barbary, która zastygła w miejscu, tępo patrząc pod nogi na rozbitą dekorację.
— Nic to, jeno znowuż mi straszno na myśl o mym wuju biskupie. Cała nasza rodzina na językach. Po wszystkich dworach o nas mówią. O jego szaleństwie. A jeśli i mnie mają za obłąkaną? Jeśli królowa pani odeśle? Co pocznę? — pytania Barbary zdawały się nie mieć końca.
Dopiero ciche kroki Cylejki, która opuszczała alkierz, poprawiając jeszcze tasiemki przy mankietach, sprawiły, że panna zamilkła i prędko otarła łzę.
— Wybacz mi, najjaśniejsza królowo. Wybacz, nie wyrzucaj z dworu za to uchybienie. — Dygnęła i zastygła z lekko pochyloną głową.
Od kilku tygodni bawiła na dworze Anny, boć sam Piotr Wysz, nim całkiem popadł w melancholię i otępienie, upraszał władczynię, by przyjęła do swego fraucymeru jego bratanicę. Piastówna wielce przejęta sytuacją, w jakiej znalazł się duchowny, ale i kierowana własnymi pobudkami, przystała na to. Brakowało jej panien dworskich w swym otoczeniu, boć większość wychowanek już dawno wyszła za mąż lub była po zrękowinach. Jedynie jeszcze Sofia oraz najmłodsza Gorajska, zostały przy jej boku. Zresztą imienniczka jej kuzynki, węgierskiej królowej, wzbudziła w sercu Anny ciepłe odczucia, odkąd ino ją poznała.
— Zoro, zawołaj służkę, by to sprzątnęła. A ty, Barbaro, nie bój się o nic. Przyrzekłam twemu wujowi, że znajdziesz miejsce na mym dworze. W obliczu okoliczności, jakie nastały wokół waszego rodu, czuję, iż w ten sposób mogę, jako królowa, pokazać swe zdanie i wolę. Dobre i to. A teraz, drogie damy, pójdziemy do ogrodu. — Klasnęła w dłonie. — Weźmiemy ze sobą i Katarzynę. Być może to nasz ostatni wspólny spacer.
Dwórka powierzona opiece Cylejki szykowała się na zamążpójście. O jej rękę czynił starania Dobiesław Oleśnicki. Bardzo polubiła najmłodszą córkę Dymitra z Goraja i modliła się o to, by Oleśnicki okazał się dlań dobrym mężem. Dwór zmniejszy się więc o jedną niewiastę, co dla Anny nie było wcale takie niewygodne. Czasami wręcz żałowała, że nie towarzyszy jej jedynie Sofia, z którą znały się na wskroś.
⸻
* * *
| Królestwo Polskie, Wielkopolska |
Po mglistym poranku, słońce na niebie się objawiło, gdy ino letni wiatr szare chmury przegnał z błękitu i ogrzać pozwolił ziemię – spragnioną ciepła – promieniami rześkimi, pieszczącymi w blasku pola, łąki i bory.
Król tedy przybył do Wielkopolski, później niż zwykle, objazd ziem Królestwa zaczynając i o spotkanie w katedrze z Piotrem Wyszem uprosił. Nie wiadomym było, co skruchę i wyrzuty sumienia we Władysławie ruszyło. Możni pletli między sobą, iż to królowa Anna, nie mogąc znieść ucisku na biskupa i jego klan, i spotwarzenia okrutnego, jakiego zaznał on z ust kniazia Litwy i króla, popchnęła męża do tego czynu. Własne doświadczenie bowiem nauczyło ją, by nigdy nie zawierzać plotkom i złym językom. Nie osądzać.
W spisek był i zamieszany jeden z Jastrzębców, jakiego ród zbyt wygodnie chciał umościć się przy królewskim dworze. Wojciech, któremu żądne było krakowskie biskupstwo, spotwarzył pomówieniem osobę Wysza. Jako człek stanu duchownego miał i autorytet. Wiarygodności jego pomówień, nie myślano podważać.
Inni z kolei prawili, iż gniewu Bożego się wystraszywszy, Olgierdowicz o przebaczenie chciał błagać Piotra. Może i ziarnko filigranowe prawdy było w tych domysłach, tym bardziej, iż z trwogą czekano na wyrok, jaki miał zapaść w sporze z Zakonem. Król przelękniony, że karą Najwyższego – za tak haniebne potraktowanie osoby stanu duchownego – będzie osąd na korzyść Krzyżaków, przybył do Wielkopolski i czekał pokornie na biskupa poznańskiego.
Wielkie świece paliły się w lichtarzach, a zapach kadzidła czarownie spowijał stalle swym aromatycznym dymem. Dwóch zakonników chodziło po głównej nawie, rozganiając ów woń i ze spuszczonymi głowami szepcząc pod nosem modlitwy do Pana. Tedy to wkroczył do przybytku Piotr Wysz, pogrążony w smutku i żałości. Ta od wiosny ubiegłej z lica jego ustąpić nie chciała. Oczy mu się zapadły, ręce zmarszczyły nieco, a usta tak drżały, jakby zziębnięty był.
Zasiadł przy boku modlącego się Jagiełły i sapnął cicho, umęczony drogą, którą pokonać mu przyszło ze swej izby do katedry. Znak krzyża poczynił i nim uklęknąć zdążył, król głowę w jego stronę odwrócił, przypatrując się temu cieniowi człowieka. Duchem bowiem już się wydawał, choć jego jestestwo ciała opuścić jeszcze nie zamiarowało. Litwin na moment usta uchylił, by coś rzec, lecz naraz zamknął je z powrotem, dając biskupowi znak, by zasiadł i modlitwę raczył odłożyć w czasie.
— Przybyłem prosić o wybaczenie — zaczął w końcu, niepewnie słowa składając. — Grzech wielki ciąży nade mną za wygnanie was ze stolicy Królestwa...
— Ciężar grzechu jeno Najwyższy zna, majestacie — przerwał mu Wysz, a głos jego był uniżony, wielce przyjazny. — Żalu nie mam do was, jeno do tych, co waszej miłości szepcą do uszu pomówienia o mojej skromnej osobie. — Złożył dłonie w małdrzyk i przytknął końce kłykci do suchych warg, spozierając ku ikonie Maryi Panny.
Zaskoczony król na mgnienie oka brwi uniósł i poprawił się niespokojnie w stalli. Choć czuł, jakoby głaz jaki, sumienie przygniatający, nareszcie oderwał się odeń i w otchłań spadł, lekkość jeno na duszę królewską wnosząc, myśli nadal skołowane ostały. Słowa biskupa, niczym szydło, ukłuły łatwowiernego często nad wyraz Jagiełłę, co pogłoski z palca wyssane chłonął, jakoby prawdami były. Wrócił więc lżejszy o jeden grzech do Krakowa, a tam znowuż inne frasunki mu się jawiły, gdy ino stopa próg zamku przestąpiła.
⸻
* * *
| Królestwo Polskie, Wawel | Przesilenie 1413 |
Pierwsze barwy jesieni omiotły liście krzewów i drzew. Kwiaty, które kilka księżyców wcześniej zasnuły łąki i polany, niczym kobierzec zasnuwa drogę królestwu, teraz zeschły i uleciały wraz z podmuchami wiatru. Nieboskłon otulił się czernią nocy i wdzierał do komnat wawelskich przez okienne szybki. Kilka dni wcześniej Anna pożegnała pannę Katarzynę, której miała już więcej nie zobaczyć. Pobłogosławiła ją na drogę i darowała znaczne upominki z okazji zaślubin z Dobiesławem i w podzięce za służbę. Teraz Cylejka strapiła się o swą nową dworkę Barbarę, której winna szybko znaleźć męża, lecz zaraza pokrzyżowała wszelkie plany i zakłóciła spokój.
Anna snuła się tego wieczoru po komnacie, niespokojnie kroki stawiając, a gdy ino szmer chodu za podwojami w jej uszach rozbrzmiał, nasłuchiwała intensywnie, jakby w strachu. Oto bowiem wraz z tą jesienią spowijającą Kraków, przyszła i zaraza okrutna, bezlitośnie ludzi tocząc, bez baczenia na stan ich i pochodzenie.
Morowe powietrze pełzało po murach miasta, a Cylejkę strach wielki targał o życie córki, niebogi Jadwiżki, która od dnia narodzin słabowita była. Częste ciepłoty na jej blade czoło wstępowały, ale uśmiech z tej niewinnej twarzyczki nawet i tedy nie schodził. Ufna wielce ku wszystkim i przyjazna, choć gdy kto nie po jej myśli czynił, obrazy mu nie darowała i dąsała się wielce, miny strojąc przedziwne i wielkimi oczami, co głębią granatu ciemnego zachodziły, spozierając na winowajcę.
Szedł już trzeci różaniec tego Annowego spaceru po alkierzu i rozmyślaniu o swej córce, gdy raptem ktoś wrota otworzył cicho, jakby myśląc, że pani śpi. Pierwej cień wyłonił się zza podwoi, a później sylwetka króla przed oczami jej stanęła i twarz jego zafrasowana, kierująca się na lico wystraszonej żony. Cylejka prędko do męża podeszła, oplatając zmarznięte przedramiona swymi szczupłymi dłońmi i rzekła:
— Uchodzić nam trzeba przed zarazą, mój królu. Jedźmy na Litwę, z dala od śmierci, która litości nie ma dla nikogo. — Lęk w jej piwnych oczach zamienił się w łzy cieniutkie, które strużką po polikach spłynęły.
Władysław zasępił się nieco, a grymas taki jego usta wykrzywił, jakby bił się ze swoimi myślami. Wszak nie jeno to morowe powietrze głowę mu zaprzątało, ale i Krzyżacy, i Zygmunt Luksemburczyk, co arbitrem był w tym niekończącym się sporze. Naraz jednak król zebrał się na decyzję i zniecierpliwiony niewieścią paniką, poprowadził żonę do stołu. Szła bezwolnie, po czym przysiadłszy na krześle, za dłoń go mocno chwyciła, jakby w geście zaproszenia, by spoczął naprzeciw.
— Pozwól mi zabrać Jadwiżkę i ruszyć z nią do Wilna, panie. Jeno o nią się lękam, o moje jedyne dziecko. — Błagalnie patrzyła nań, coraz mocniej ściskając jego rękę.
— Pojedziemy, pojedziemy, Anno. Jeno za dwa dni, boć wcześniej nie nadążą podróży zgotować. Bądź spokojna.
Przełknęła łzy i prędko pokiwała głową, odetchnąwszy z ulgą. Otarła wierzchem dłoni mokry policzek i na moment uniosła kąciki ust, z wdzięcznością patrząc na małżonka. Miała jeno nadzieję, że nie jest za późno i że zdążą opuścić Królestwo, nim dosięgnie ich oddech pomoru. Uścisnął jej palce by kojąco i uszedł ku wrotom. Nim opuścił izbę, zamruczał jeszcze by duchem nieobecny w komnacie:
— Jedziemy pierw do Horodła, pani. Jadwiga zostanie mą dziedziczką. Twoja wola.
⸻
* * *
| Wielkie Księstwo Litewskie, Wilno |
Królowa z gracją wyszła z koleby, biorąc pod rękę Sofię, która czekała nań przy wozie. Z oddali dobiegał gwar rozmów i rżenie koni odpoczywających w stajniach. Wilno jawiło się Annie, jak iście królewskie miasto. Godne było stolicy dla księstwa albo i nawet imperium. W jej oczach wszystko tu stawało się barwne, radosne i pełne miłości. Kniahini niespiesznie kroczyła w jej stronę, ze szczerym uśmiechem na ustach wyciągając ręce ku Piastównie i zamykając ją w przyjacielskim uścisku. Miękkość sukni i futrzanego szala oplotła Cylejkę, która lekko poruszyła nosem, chłonąc woń mocnych pachnideł, którymi skropliła się księżna.
— Wyglądałam was od niedzieli! — Odsunęła Annę na długość ramienia i potoczyła oczami na małą Jadwiżkę, ściskającą w dłoni piękną lalkę. — Jest i nasza królewna. Podejdź do ciotki, nie wstydź się — zachęciła, podając jej rękę. — Giedrė, zaprowadź dziecko do jadalni.
Jagiełłowa żona z zapartym tchem patrzyła na księżną, która przywdziała fioletową suknię wyszywaną złotą nicią, z delikatną koronką na krańcach rękawów i dekoltu. Włosy miała schowane pod srebrnym czepcem, a dłonie zatopione w szarych rękawiczkach obszytych białym futerkiem. Na wierzchu ich materiału pyszniły się niewielkie, idealnie wypolerowane łezki szmaragdów.
— Chodźmy na zamek. Na pewno zmarzłaś, pani. Napijemy się przedniego miodu — zaproponowała, puszczając królową przodem ku wrotom prowadzącym na główne korytarze cytadeli.
Wileński zamek w niczym nie przypominał jej surowych murów majestatycznego Wawelu. Pełen zapachów jadła, które mieszały się z woniami pachnideł i świeżości wpływającej do środka przez liczne okienne wykusze i rozwarte wrota. Ogromna sala jadalniana, przestronna, zastawiona ciemnymi stołami i szkłem zdobnym, na którym ukazywały się kamienie błyszczące, kolorowe jak kwiecie na letniej łące, zachęcała do ostania w niej na zawsze.
Ściany opływały w poroża, dywany przędnięte barwnymi, grubymi nićmi i półmiski posrebrzane o różnych kształtach. Złote kandelabry wysadzane bursztynami i obrusy białe, wykończone misternym haftem, rozłożone na blatach. Poduchy grube, powleczone skórami owiec i kóz, wygodzić miały spoczywającym na krzesłach.
Jadwiżka, której szła już prawie szósta wiosna, naraz doskoczyła do największego krzesła, które u szczytu stołu postawione zostało i wdrapała się nań, zaciskając usta z wysiłku, jaki małe rączki musiały podjąć, by wygodnie się umościć.
— Ależ ona bystra — zauważyła kniahini, wskazując Annie miejsce przy córce. — Będzie z niej mądra i dobra królowa. — Usiadła po prawicy Jagiellonki i z czułością pogładziła ją po policzku.
— Jeśli polscy panowie nie złamią danego słowa — zmartwiła się królowa, z wdzięcznością odbierając od podczaszego kielich ze słabym winem. — Wszak przysięgali, że na tronie Polski zasiądzie, jako dziedziczka, lecz znam ja ich przewrotność². — Upiła trunek, odkładając dłoń z kielichem na podłokietnik drewnianego fotela.
Światosławowna splotła palce na swym pucharze i wpatrując się w jego wnętrze, zauważyła:
— Przecie to prawnuczka króla Kazimierza. Płynie w niej krew Piastów, których tak umiłowali.
— Czasami miłość poddanych i panów trzeba kupić... Złotem, ziemią i przywilejami. — Odstawiła czarę na stół i podsunęła dziecku tacę z rodzynkami. — A twoja córka, pani, księżna Zofia... Czy ona jest szczęśliwa?
Witoldowa żona zmartwiła się, przepijając grymas nostalgii niewielkim łykiem miodu. Królowa przywołała Zorę, szepnęła jej coś na ucho, po czym odprowadziła wzorkiem, z czułością patrząc na plecy Jagiellonki, znikające wraz ze Słowenką za podwojami wrót. Tedy dopiero ozwała się księżna:
— Czy my niewiasty możemy poznać smak tego słowa? Smak szczęścia i miłowania? — Spuściła wzrok, zatrzymując źrenice na zdobieniu pasa oplatającego jej kibić. — Dała mężowi dziedzica, szanują ją, lecz czy miłość i szczęście w zamian otrzymała... Czułabym to, jako matka, której serce oddane dziecku drży nawet, gdy pacholę daleko. — Uniosła głowę i spotkała wzrok zmartwionej Anny. — Pisze piękne listy, które dla mnie pachną tęsknotą, ale i radością. — Uśmiechnęła się w eter, na moment przymykając powieki.
Cylejka odwzajemniła grymas, opierając się o podłokietnik i patrząc za księżną, która siedziała przed okiennicą. Doskonale pojmowała jej słowa. Poczuła w sercu ciepło, które zaraz później zamieniło się w błogie uczucie szczęścia, oblewające jej ciało.
Naraz przypomniała sobie przysięgę panów polskich. Już nie musiała lękać się o swoją córkę, która otrzyma to, co jej należne. Zostanie królową, może pierwszą szczęśliwą i kochaną królową. Jeno musi znaleźć jej dobrego męża. Bogobojnego księcia o czystym sercu, który nie skrzywdzi Jadwiżki i nie zabierze jej dziedzictwa. Wiedziała, że ino ona może o to zadbać i dopóki żyje, zapewni swemu dziecku miłość i dobrą przyszłość.
² Jesienią 1413 roku na zjeździe w Jedlni uradzono, że Jadwiga zostanie dziedziczką tronu polskiego. Tego samego roku podpisano również unię horodelską. Wtedy nadano Litwinom tytuły szlacheckie, herby i prawa, jakie posiadali polscy panowie. Można powiedzieć, że od tego czasu w Wielkim Księstwie powstało szlachectwo, które rządziło się takimi zasadami jak to w Koronie.
⸻
* * *
Niewielkie płaty zamarzniętej wody, bardzo powoli płynęły wraz z nurtem rzeki, potykając się o wystające zeń gałęzie i trzcinę, w której kaczki i łabędzie uwiły sobie zimowe kryjówki. Niebo zasnute kilkoma chmurami zwiastowało śnieżycę, a wiatr zmógł się tak mocny i mroźny, iż zrywał futrzane czapki i targał kożuchy narzucone na suknie.
Anna spędziła w Kownie dopiero dwa dni, a już czuła się tu jak w domu, nie tęskniąc wcale za Krakowem i Wawelem. Wraz z Jadwiżką, Barbarą, Sofią i księżną, wybrały się dnia tego nad rzekę, by przewietrzyć myśli i rozprostować nogi obolałe od całodziennego przesiadywania przed paleniskiem, z haftem w dłoniach. Uśmiechnięta Jagiellonka, przytknęła dłonie do czerwonych i zimnych polików, próbując ogrzać je ciepłem skórzanych rękawiczek. Światosławowna z lekka naburmuszona, iż złotogłowie sukni umoczyło się po kolana w śniegu, szarpnęła za połę odzienia i prawie przewróciła się w biały puch, potykając ciżmą o kamień skryty pod zimową pierzyną.
— Wracajmy, pani — zwróciła się do Cylejki, która otrzepywała płaszcz Jadwigi z nadmiaru śniegu.
Królewna wierciła się przy tym niestrudzenie, nie bacząc na jej upomnienia i raz po raz rzucała w dwórki śnieżkami, niedbale ulepionymi w małych rączkach.
— Przednia myśl. Trzeba się zagrzać i sprawdzić, czy wieści ze Żmudzi nie dotarły — zaaprobowała Piastówna, ciaśniej naciągając czapkę na głowę Jadwigi.
Drewniane sanie zaprzężone do wozu, wyłożono uprzednio bydlęcą skórą i futrem niedźwiedzim, by żonom władców i ich damom wygodzić w czasie przejażdżki. Sanki gładko sunęły po białym puchu, pchając dwór ku cytadeli. Wiatr wiał w plecy, zaganiał coraz intensywniej padające płaty śniegu, które Jadwiżka z lubością łapała na rękawiczki, śmiejąc się przy tym radośnie i popiskując.
Droga do zamku nie była długa, gdyż już po kilku pacierzach przekroczyły próg twierdzy, udając się do swych komnat. Anna zarządziła kąpiel dla Jagiellonki i po przebraniu zmoczonego odzienia, udała się do kancelarii, gdzie już czekały na nią wieści od króla. Jagiełło bowiem odprowadziwszy żonę do Kowna, nie bacząc na jej prośbę, by zabrał ją na Żmudź, sam ruszył na tamte ziemie. Przeto należało w końcu zaprowadzić światło Chrystusa – jak mawiał Mikołaj Trąba – Żmudzinom, nadal obstającym przy swych pogańskich praktykach.
— Niepodobna nakłonić tych pogan do chrztu, królowo — orzekł Cebulka, który wysłany został do Kowna przez Olgierdowicza. — Król nasz poburzył ołtarze ich bożków i kazał popalić gaje, ale do tamtych nie dociera ani Słowo Boże, ani groźby wszelkie. — Zrezygnowany zdjął czapkę z rozczochranej głowy i sięgnął po list, który wcisnął za skórzany pas skryty pod płaszczem.
— Zmartwiłeś mnie, Mikołaju. — Anna odebrała odeń zwój i wskazując mu ławę, by spoczął, dodała: — Wierzę, że mąż mój ochrzci niewiernych i pokaże Krzyżakom, jak bardzo się mylą.
Naraz wspomnienia spłynęły nań i słowa matki, która opowiadała o krucjacie, w jakiej udział brał jej ojciec. Zmarły – przed dwudziestoma dwoma zimami – Wilhelm Cylejski, wraz z wujem Hermanem i jego synem – ojcem Barbary³. Wyprawę krzyżową zorganizował Albert III Austriacki, w którego świcie byli cylejscy hrabiowie, a ojciec Anny dostał urząd gubernatora Habsburgów.
— Daj Bóg — słowa sekretarza wyrwały ją z zamyślenia, gdy ten westchnął i pokiwał głową. — Jeśli królowi uda się ochrzcić tamtejszych, Zakon nie będzie miał już żadnych praw do wszczynania wojen z Królestwem i Księstwem⁴.
³ Ojciec Anny zmarł w sierpniu 1392 roku w Wiedniu po powrocie z krucjaty przeciwko Turkom.
⁴ Żmudź pozostawała wtedy jedynym pogańskim obszarem nad Bałtykiem. Owocna misja chrystianizacji Żmudzi przez Jagiełłę, podważała prawo bytu Krzyżaków oraz ich roszczenia, co do przejęcia tych terenów. Była również idealną okazją do tego, by podkopać autorytet i wyimaginowane racje Zakonu na Soborze w Konstancji (XI.1414 – IV.1418).
⸻
* * *
❝ | Królestwo Polskie, Wawel | 1450 | ❞
— Nie pojmuję, ekscelencjo — Jan oparł brodę o pięść i lekko zmrużył oczy. — Jakże to było z tym sporem z Krzyżakami. Zwołano sobór z powodu Wielkiej Schizmy, lecz i w międzyczasie rozstrzygano tam winę Zakonu w sprawie polskiej, tak?
Oleśnicki poprawił się na siedzisku przy oknie i spojrzał na pierścień zdobiący palec. Blizna po pamiętnym dziobnięciu przez Jagiełłowego sokoła, choć ledwie widoczna, paliła go w oczy.
— Nim do tego wszystkiego doszło, król nasz Jagiełło ochrzcił Żmudź. A towarzyszył mu w tym dwór cały, dostojnicy, ale i wysłannik od króla Zygmunta: Benedykt Makrai. Człek ten zbierać miał dowody, które później stałyby się pomocnymi do rozwikłania sporu na naszą korzyść. I to musisz pojąć, nim rozprawiać będziemy o Konstancji. Boć to właśnie ten krok najjaśniejszego pana, był solą w oku Zakonu — wyłożył Zbigniew, wzdychając lekko. — Unia w Horodle, a raczej należy rzec, iż wieczyste przymierze między Polską a Litwą, było preludium do kolejnych wydarzeń. Po zawarciu jej, Królestwo udało się właśnie do Wilna, a dalej na Żmudź, gdzie król Władysław zgasił wiecznie płonący święty ogień.
Długosz z zapałem skrobał niestarannie to, co Oleśnicki mówił, by nie zgubić żadnego szczegółu.
— Grzechem byłoby nie wspomnieć, że i królowa Anna towarzyszyła mu w tym i darowała dla ludu, który nie chciał już tkwić w błędach pogaństwa, wiele świętości. — Zbigniew chrząknął i wstał, by rozprostować kości. — Sam król nasz, gdy już nie było w gajach ani jednego drzewa, którego mieli za bożka i ni jednego ofiarnego paleniska, nauczać począł Żmudzinów Modlitwy Pańskiej i Wierzę w Boga.
Jan na moment zawahał się z piórem. Zmarszczył czoło, próbując ułożyć sobie tę historię, która wydała mu się mało logiczna.
— Ale jakże to, sam król by duchowny kazania wygłaszał?
— Znał on dobrze żmudzki. Myśmy nie pojmowali ni słowa. A czas naglił. Boć właśnie teraz dojdziemy do sprawy ze sporem polsko-krzyżackim. Lecz jeszcze jedna rzecz istotna jest, Janku. Pisz więc dalej: W czasie, gdy król Polski Władysław Żmudź chrystianizował, komturowie i Krzyżacy, znienawidziwszy wielkiego mistrza pruskiego, Henryka von Plauena, pozbawiają go jego godności...
⸻
* * *
| Królestwo Polskie, Nowy Korczyn | 1414 |
Strzały, scyzoryki, łuki, mniejsze i większe groty poukładane były na szerokim, dębowym stole w zaciemnionej komnacie. Anna niepostrzeżenie by młódka zakradła się do środka z listem w dłoni. Rozwiane włosy, których dworki nie zdążyły utrefić, rozłożyły się na jej ramionach by drugi płaszcz.
— Królu? — szepnęła, rozglądając się po izbie. — Władysławie, wiem że tu jesteś. — Stanęła na środku komnaty i niespiesznie rozejrzała, gdy nagle wzdrygnęła nieco, widząc Jagiełłę siedzącego we wnęce. Wyróżniał się ino komtur jego ciała przez srebrną nić, którą obszyty był dublet Jagiełły. — Kanclerz pomylił nas, mężu. Dostałam list, który winien trafić do ciebie. Proszę. — Podeszła doń, wyciągając dłoń z pergaminem.
— Do ciebie za to pisze Barbara. Choć między wierszami wyczuwam inwencję jej drogiego małżonka. — Tym razem to on wysunął rękę z listem i tak oto wymienili się wiadomościami, lekko śmiejąc pod nosem.
Olgierdowicz wstał z ławy i podszedł do okna, zaczytując się w treści pisma. Mina naraz mu zrzedła, by po chwili przeciął lico wyraz jakiegoś pomysłu.
— Rozłam w Zakonie. Stało się podłóg naszej woli. — Z dbałością złożył list.
⸻
* * *
| Królestwo Węgier | 1414 |
Zygmunt nie słynął z dotrzymania obietnic i słowa danego swym sojusznikom. Dlatego też, zaprosiwszy do siebie przedstawicieli zakonu krzyżackiego, w duszy zacierał ręce na swą, godną pozazdroszczenia, błyskotliwość i przebiegłość, jaka rozpierała jego głowę pełną świetnej – w jego mniemaniu – idei.
Zasiadał nad stosem wszelakich dokumentów, przebierając wśród nich, niczym kucharz w spiżarni i mrucząc pod nosem coś do siebie. Raz marszczył brwi w zdziwieniu, raz z kolei uśmiechał się – ni to kpiąco, ni szczerze – by w końcu rzucić zwojem na blat i z impetem wstać, cmokając z niezadowolenia. Grunt bowiem palił mu się pod stopami, obutymi w zdobne ciżmy haftowane złotymi nićmi, a myśli pędziły niczym koń w bitwie cwałujący na przeciwnika.
Podrapał się chwilę po rozpalonej czuprynie i zdjął zeń cienką koronę, którą zwykł nosić, gdy ino goście lub posłańcy zjeżdżali do Królestwa, i przed jego obliczem stawić się mieli. Jagiełło posłał do Budy swych ludzi, by popędzić Zygmunta w wydawaniu wyroku, jaki od lat wielu jeszcze nie zapadł, a sprawa była nad wyraz pilna.
Potwierdził przeto jedynie postanowienia Pierwszego Pokoju Toruńskiego, by kupić czas. W akcie uśpienia czujności, posłał i do Królestwa szwagra, przedstawiciela Benedykta Makraia. Ten zebrał dowody, które wskazywały na to, że Zakon winny wszystkiego. Lecz nie to teraz zajmowało głowę władcy Węgier, a koronacja na monarchę Rzymian. Czym bowiem był jego tytuł bez zwieńczenia skroni insygnium władcy owych ziem?
Przypomniał sobie nagle, że Polacy nadal nie otrzymali zapłaty należnej za szkody wojenne, a i on sam pożyczył, na wieczne nieoddanie, sumę czterdziestu tysięcy szerokich groszy, za co miał osądzić ów spór na korzyść króla. Nie było to przekupstwem żadnym, ale Luksemburczyk, który w taki sposób pojął ten Jagiełłowy gest, inaczej sobie to tłumaczył.
— Komtur krzyżacki czeka na audiencję, panie — ozwał się, milczący do tej pory, arcybiskup Ostrzyhomia, Jan. — Należy się waszej miłości z nim rozmówić, póki posłowie od Litwina nie dotarli.
— Mówił on, co proponuje wielki mistrz? — chytrze zapytał król.
Jan zmarszczył brwi, gdyż sam nie wiedział, kto teraz Zakonowi przewodzi. Jednego mistrza wygnali, podjudzeni przez Michała von Küchmeistera. Henryk von Plauen skończył w gdańskiej wieży, zamknięty na trzy spusty, bez nadziei na wolność. Brat jego Henryk, bojąc się podobnego losu, zbiegł do Krakowa, by błagać Jagiełłę o schronienie.
— Przywieźli złoto, panie — oznajmił sugestywnie Imre, po chwili milczenia.
Oczy Zygmunta rozbłysły nagle, jakby oświecenia doznał, a iskry niezdrowego podniecenia przebiegły jego rozszerzone źrenice, paląc wrota – za którymi czekał Krzyżak – sprytnym pomysłem.
— Proś go, natychmiast. — Nakazał gestem ręki i wygodnie rozsiadł na krześle, podpierając się, wielce rozluźniony, o jego lewy podłokietnik. — Wiedzą, w jakim języku przemawia polityka.
Zakonnik z namysłem wszedł do komnaty, siląc się na uprzejmy gest szacunku, jaki winien okazać królowi Węgier i Niemiec. Pod ramieniem dzierżył krzyżacki hełm, z którego wystawały pióra, zdobny w herb Szpitalników. Luksemburczyk zmierzył go oceniającym wejrzeniem, trzymając dwa palce na ustach, jakby chcąc zakryć fakt, iż pod nosem komentował, co pomyślał o jego wizycie. Naraz oderwał dłoń od lica i pocierając palcami, jakby w powietrzu wygrywał nimi jakiś rytm, ozwał się:
— Jakie słowo przywozicie od wielkiego mistrza, czcigodny komturze? Spieszyć wam się należy, gdyż nie ino wy jedyni, mego posłuchania pragniecie. — Poprawił się na krześle, co by rozsiąść wygodniej i lekceważeniu lekkiemu dać wyraz.
— Jagiełło ochrzcił Żmudzinów, majestacie. Podważył tym sens istnienia naszego Zakonu na Pomorzu. Jeśli wyrok na korzyść jego wydacie, zaufanie utracicie wśród sojuszników niemieckich, którym dobre słowo i poparcie swe, rzekliśmy na waszą miłość. Wiem, najjaśniejszy panie, iż czekacie w niecierpliwości na koronację, na króla rzymskiego — przypomniał, wprawiając Zygmunta w rozdrażnienie, które ten starał się ukryć, sięgając po kielich z lekkim winem. — Jednakże możemy iść na kompromisy — kontynuował komtur — które pragnę zaproponować w imieniu wielkiego mistrza...
Król prychnął cicho, wytrącając zakonnika z koncentracji.
— Zakon, który sam nie wie, kto jego wielkim mistrzem jest prawowitym, zamiaruje stawiać mi warunki? — Wstał powoli, nie spuszczając kpiącego spojrzenia z oblicza Niemca. — Cenię sobie waszą odwagę, lecz powiadają, że często bywa matką głupców.
— Zakon zamiaruje odpowiednio odwdzięczyć się waszej miłości. Powiedzmy, że zapłatą należną wam, panie, za chęć bezstronnego rozsądzenia sporu z Polakami — wyjaśnił, próbując go udobruchać.
Zygmunt podszedł do posła, lekko przekrzywiając głowę. Przyjrzał mu się z mieszanką politowania i ciekawości.
— Powiadasz o odwdzięczeniu. Jeno czy to próba obrazy i sugestia, że łatwo u mnie kupić wygodną wam sprawiedliwość, czy raczej akt desperacji Zakonu, o którego rozłamie i biedzie słychać nawet na dworach sławońskich hrabiów?
Wysłannik krzyżacki stropił się nieco i sięgnął za pazuchę płaszcza.
— Nie śmiem, panie. Niech ten list rozsądzi, co będzie wygodne w tej kwestii dla waszej miłości.
Luksemburczyk odebrał pismo i gestem zakończył posłuchanie. Podchodząc na powrót do stołu, by oddać się lekturze, kątem oka zerknął na niezadowolonego Imre.
— Cóż ci w duszy gra, mój drogi? Mówże — polecił, siadając i rozpieczętowując wieści.
— Co z Polakami, mój panie? I memoriałem na grzechy Szpitalników, który wysłał wam Jagiełło wraz z Benedyktem?
Król powiódł wzrokiem po zapiskach i skrzywił się lekko w uśmiechu. Podając list swemu kanclerzowi, odparł:
— Opuszczę Węgry, nim dotrą tu posłowie Jagiełły. Sobór wzywa, a i sprawy koronacji, do której przez mój arbitraż w sporze, może nie dojść. Król Polski nie śmie chyba przedkładać swych spraw ponad jedność Świętego Kościoła? Wszystko ma swój czas.
— Jeno oni już w drodze do Budy, podobnie jak oficjalne poselstwo Krzyżaków. Czy arcybiskup Kanizsai, będzie w stanie prowadzić rozmowy? Przyszły wieści, że ostatnio ledwie wyszedł z choroby.
Zygmunt zastanowił się chwilę, po czym kazał kanclerzowi pisać list.
⸻
* * *
| Królestwo Polskie, Wawel | 1414 |
Anna miotała się po komnacie, wycierając dołem sukni dywany i posadzkę. Czerwone poliki płonęły jej by płomienie ogników, które przez jej ruchy drgały w kandelabrach. Rzuciła pergamin na stół. Król donosił w nim, że posłańcy wysłani do Budy w sprawie sporu z Zakonem i arbitrażu Zygmunta, wrócili z niczym. Pierwej zaniemógł pełnomocnik króla Węgier, Jan Kanizsai, a na domiar złego, strona Krzyżacka spóźniła się na rokowania. Ostatecznie posłowie Jagiełły zerwali rozmowy.
— Niemądrzy, dali się podejść — mruknęła gniewnie. — A kuzyn mój, taką umyślił sobie zemstę za zwrot regaliów. Przebiegły! — żachnęła się, podchodząc do stołu i sięgając po kielich, do połowy napełniony wodą z wywarem z czereśni. — Nie może to być, by Zygmunt poczynał sobie na niekorzyść mego Królestwa. Królestwa naszego dziada. Lecz cóż mam robić? Sofio, radź.
Dwórka pozbierała zabawki Jagiellonki, by Anna nie nadepnęła na drewniane koniki i ptaszki. Nie komentowała, nie pocieszała, boć wybuch na ową wieść wcale nie był dziwny. Tym bardziej że wedle Księżyca, który zbliżał się do pełni, królowa niedługo zacznie krwawić.
— Może to jeno plotka, pani — rzekła z lekkim zasapaniem w tonie, wrzucając przedmioty do kufra. — Zakon lub inny czort nieprawdę rozpowiada, by poróżnić Koronę z Luksemburczykiem. By zachwiać pokojem. Tak myślę, ale prosta ze mnie niewiasta.
Cylejka na chwilę położyła dłonie na skroniach, myśląc intensywnie.
— Barbara jako regentka na Węgrzech może pomóc. Jeno czy pan król mąż pozwoli mi działać? Donosi, że będzie układał się z mistrzem na własną rękę — rzekła, nie oczekując odpowiedzi. — Na razie jednak pomyślę o obiecanej fundacji. Modlitwa i wsparcie dla kaplicy. Tym się teraz zajmiemy. I zawołaj mi tu mojego spowiednika. Nagrzeszyłam nieco swą złością.
⸻
* * *
— Kolia, dwie pary zausznic... Może jeszcze ten sygnet? — Anna przebierała w szkatule, szukając klejnotów, jakie mogłaby przeznaczyć na odnowę witraży. — Sofio, pytałam ciebie o coś, a ty w ogóle mnie nie słuchasz — fuknęła na dwórkę, która stała przyń milcząca, jakby myślami gdzieś daleko.
Słysząc reprymendę, chrząknęła nieznacznie i wzięła w dłonie, odłożoną przez Cylejkę, biżuterię, krzywiąc się nieco.
— Wybacz, pani. Znowuż Krzyżacy, znowuż wojna. Ile to wiosen minęło? Cztery? A oni już szykują się do kolejnego przelewu krwi. — Powiodła palcami po misternych zdobieniach na srebrnym wisiorze. — Ostaw, królowo, te klejnoty. Skarbiec winien stać otworem przed kościelnymi fundacjami, a nie twoje szkatuły.
Piastówna cmoknęła pod nosem i wyjęła jej z rąk ozdoby, układając je na aksamitnym płótnie i uśmiechając się nieznacznie.
— Skarbiec stoi otworem przed papieżem, Zygmuntem i wszystkimi tymi, którzy w rację Królestwa nie wierzą i chcą się Krzyżowcom przypodobać. A ja... Ja muszę coś robić, by nie stracić rozumu z niepokoju i wściekłości. Niech ino król Węgier zwoła sobór, o którym tak wiele prawił w Lubowli... Cały świat się dowie o nienawiści królowej Polski do łgarzy i chełpliwców z Malborka — orzekła pewnie, z dozą wstrętu w głosie, gdy jej usta wypowiedziały przedostatnie słowa. — Kościół na Kazimierzu, który dziad mój ufundował, potrzebuje nowych witraży. Zdania nie zmienię.
Sofia westchnęła i w akcie rezygnacji opadła na krzesło przy stole, sięgając od niechcenia po kawałek marcepanu. Nim zdążyła pozwolić rozpłynąć mu się w ustach, rozległo się pukanie do drzwi.
— Wejść — poleciła Anna, starannie zakrywając odłożone klejnoty wierzchnią warstwą czerwonego płótna.
— Wzywałaś mnie, pani. — Wojciech Jastrzębiec wsunął się do komnaty, kłaniając przedeń.
Cylejka wskazała mu dłonią krzesło przy stole, dając znać Sofii, by odeszła w kąt izby. Ta posłusznie zajęła swoje miejsce, nadstawiając uszu na rozmowę królowej z duchownym.
— Od dwóch niedziel goszczą w Krakowie mistrzowie habsburscy... Wiecie, po co nakazałam ich sprowadzić? Dziad mój, świętej pamięci, król Kazimierz, ufundował niegdyś kościół na dzielnicy nazwanej od jego imienia. Byłam tam kilkakrotnie i serce moje żal wypełnia na widok tych pustych, surowych szyb i ścian. — Wzięła w dłonie zawiniątko i wyciągając je w kierunku kapłana, dodała: — Pragnę ufundować nowe witraże... Niech się znajdzie na nich wizerunek Matki Boskiej i Chrystusa¹. Cykl ich żywota misternie namalowany przez mistrzów: Henryka i Rudolfa ze Styrii.
Zaskoczony Wojciech niepewnie odebrał odeń klejnoty i zapytał:
— Oczywiście, z waszej fundacji, pani? W jakiej intencji?
Piastówna uśmiechnęła się lekko.
— Z mojej, ale bez wspominania o tym. Niech nikt nie wie, że to moja idea. Ot, anonimowy darczyńca. — Lekko machnęła ręką, układając dłonie na przedramionach.
Biskup zdziwił się jeszcze bardziej, ale nic już nie rzekł, jeno głową pokiwał.
¹ Anna ufundowała witraże przedstawiające cykl żywota Marii i Jezusa, w kościele na krakowskim Kazimierzu. Nigdzie nie znaleziono informacji o jej fundacji, ale badacze, oceniając lata i okoliczności, w jakich powstały owe zdobienia, wskazują królową.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top