|Rozdział 27|*1410. Bitwa

Data publikacji: 09.09.2023

Aktualizacja: 15.09.2023 — wątek listu Anny do Zygmunta i jego reakcji na prośbę.

| Kurzętnik. Okolice rzeki Drwęcy | 10 lipca 1410 |

— Goniec od króla Jagiełły, wielki mistrzu — zapowiedział Albrecht, wsuwając się do jadalni niewielkiego zamku.

Ulryk von Jungingen zacisnął usta i podniósł się z ławy, marszcząc wyczekująco swoje ciemne, grube brwi. Wtem, przed obliczem pojawił się poseł koronny.

— Jam Piotr Korcborg. — Skłonił się lekko przed Krzyżakiem. — Król Władysław, przysyła mnie do was, wielki mistrzu, w roli swego przedstawiciela, by upewnić się, że wieści od możnych węgierskich dotarły, a akt z propozycją i warunkami pokoju, został rozpatrzony — powiedział, kątem oka zerkając w bok auli, gdzie za uchylonymi wrotami widać było kilka męskich sylwetek.

Szpitalnik cmoknął w duchu i ręką wskazał, by pomówić na zewnątrz . Gdy wyszli na korytarz, poprowadził go do większej sali, a tam, w towarzystwie szlachciców Luksemburczyka, dysputy o rzekomych rokowaniach podjęli.

Późnym wieczorem Piotr opuścił zamek, lecz nim pogalopował go obozu Litwina, uważnym okiem rozejrzał się po okolicy. Wzrok miał wręcz sokoli i w mig wyliczył, ile rycerzy zwerbowali Krzyżacy, i co planują.

* * *

| Kolejnego dnia |

— Wybaczcie, czcigodny mistrzu, iż wizyta ma na porę modlitwy przypadła. Gdyby nie było to pilne... — zaczął Heinrich, lecz naraz Jungingen uniósł dłoń, by zaprzestał tłumaczeń i burknął chłodno:

— Do rzeczy, nie mamy czasu na czcze pogawędki.

— Zniknęły wojska polsko-litewskie. Wycofali się, ale nie wiemy jeszcze, gdzie poszli — wybełkotał szpieg.

W oczach Krzyżaka zapłonęły iskry gniewu, a oblicze taki wyraz przybrało, jak gdyby piana wściekłości miała wypłynąć mu z ust. Naraz, kopnął z impetem w ławę, a ta przewróciła się i z wielkim rumorem upadła na posadzkę.

— Jakże to, nie wiecie?! Od czego Drwęcę obstawiacie, od czego tam jesteście, na Boga?! — Krzyk mistrza potoczył się po komnacie.

Panu ducha winny Heinrich pobladł i zacisnął dłoń, by dodać sobie otuchy.

— Wczoraj ten poseł pewnikiem był zwiadowcą Jagiełły, wielki mistrzu. Musiał wybadać, ilu naszych przepływu przez rzekę broni i zasadzkę widział. My nic nie zawinili, a oni nasze konie ukradli i uciekli — zaczął tłumaczyć, jąkając się.

— Głupcy! Daliście się podejść, jak pacholęta! — Ciskał słowa w zlęknionego informatora. — Jak trzydziestotysięczna armia mogła zniknąć w ciągu jednej nocy?! Zapadli się w tych bagnach pod powierzchnię?! — Nie wiadomo było, czy pytał, czy twierdził. — Przyprowadź mi tu natychmiast węgierskich panów i komtura toruńskiego.

* * *

| Wieś Wysoka. Okolice Działdowa | 13 lipca 1410 |

W obliczu zasadzki, jaką Zakon zgotował dla wojsk Jagiełły i Witolda, władcy podjęli decyzję o odwrocie i skierowali się w stronę Lidzbarka. Zdziwienie było ogromne i dla armii, i dla polskich panów, albowiem musieli się cofać, nadrabiając drogi. Przez Drwęcę, w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, nie było możliwości przeprawy. Król wiedział, że w taki sposób nie tylko zmyli Ulryka, ale też zagra na zwłokę. Krzyżak będzie zmuszony układać nowy plan działania.

Gdy dotarli do owego miasta, zboczyli na trakt prowadzący do Działdowa, by ostatecznie rozbić obóz we wsi Wysoka. Przechodząc przez Działdowo, bez trudu miasto zdobyli wraz z zamkiem.

Teraz Władysław czekał jeno na posła od Szpitalników, w międzyczasie posyłając krótki list do Anny. Nie mógł skupić się jednak na dyktowaniu go, gdyż strategia krzyżacka burzyła mu jasność myśli. Było do przewidzenia, że wściekły Jungingen, rychło wyśle tu swojego rycerza, który z obelgami na ustach będzie drażnił władców Polski i Litwy. Nie mylił się – kiedy tylko król zasiadł do wieczerzy w swoim namiocie, przed obliczem jego pokazał się Frycz z Repty*, co początkowo wprawiło monarchę w zdziwienie. Przez myśl mu nawet przemknęło, że Szpitalnicy strach czują i wysługują się Zygmuntowymi panami.

— Jak mniemam, przywozicie kolejną propozycję rokowań pokojowych? — zapytał zaczepnie gońca, odkładając na stół chustkę, w którą uprzednio wytarł dłonie.

Mężczyzna pokręcił głową.

— Nie tym razem, majestacie. Wielki mistrz, Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, przekazać nakazał, że stanowczo odrzuca propozycję pokoju spisaną i dostarczoną przez nas wcześniej — obwieścił Frycz i rozejrzał się uważnie po wnętrzu polowej komnaty.

Opanasz zamarł z dzbanem w dłoni, ale że nikt go nie widział, wykrzywił jeszcze twarz w grymasie przedrzeźniającym wypowiadane przez gońca słowa. Nawet nie wyściubił nosa zza kotary, rozdzielającej lewe, niewielkie skrzydło namiotu, od głównej izby.

— Pojmuję — skomentował Władysław i wstał. — Jeśli nic więcej nie macie do powiedzenia, odejdzie wypocząć po podróży — dodał, siląc się na obojętny ton.

Ten głośno przełknął ślinę i wyjął zza pazuchy wielką tubę, po czym skierował w stronę Litwina.

— Król Węgier w owym akcie... To wypowiedzenie wojny, panie — wyjaśnił prędko, a ręka, w jakiej dzierżył pismo, nieznacznie drżeć zaczęła.

Jagiełło jednym pewnym ruchem wyszarpnął tubę spomiędzy uścisku Madziara i wyjął z niej złożony płat, lekko zgiętego na bokach, pergaminu. Wodził wzrokiem po starannie zapisanych wersach, coraz mocniej zaciskając szczękę. Skroń jęła mu drgać, a grdyka zatrzęsła się, gdy próbował przełknąć gorycz dokumentu.

— A więc tak sobie poczyna król węgierski — ocenił, udając, że treść wcale go nie poruszyła. — Niech i tak będzie.

Frycz chrząknął, przytykając pięść do kaszlących ust.

— Pozwól, panie, przekazać coś jeszcze.

Władysław spojrzał nań zaciekawiony, niedbale rzucając pismo na stół. Gestem dłoni odprawił z namiotu swych doradców, pozwalając mu mówić dalej.

— Długośmy orędowali o pokój w Malborku. Wielki mistrz jednak pogardził naszą radą, panie. Wiecie dobrze, że król mój został postawiony przez niego w sytuacji bez wyjścia. Jest wszak namiestnikiem Cesarstwa Rzymskiego. — Odetchnął nieco, by dać Jagielle przestrzeń do zabrania głosu. On jednak słuchał uważnie i nalał wody do kielicha, podając posłowi. — Dziękuję, majestacie. — Frycz zwilżył gardło.

— Primo, wiem dobrze, że Zygmunt nie opuści Zakonu w tej wojnie, bo ten wypełnił mu skarbiec — skwitował Litwin, sięgając po swój kubek. — Secundo, Krzyżacy są Cesarstwu podlegli.

Węgier gorliwie pokiwał głową i jął sunąć palcem po brzegu pucharu, kontynuując:

— Nie słyszeliście tego, panie, ode mnie. Powiedzmy, że ptaki donośnie wyćwierkały to, czego się teraz dowiecie, majestacie. — Odstawił naczynie na blat, patrząc na twarz króla.

Ten potaknął.

— Nie należy się nadto obawiać naszych oddziałów. Za cenę pełnego skarbu, król musi zasiać troszę postrachu.

Jagiełło skrzywił się w chytrym uśmiechu i jeszcze chwilę mierzył posła wejrzeniem.


* Frycz z Repty był wysłany przez Mikołaja z Gary i Ścibora ze Ściborzyc w posły do Jagiełły (Długosz Jan, Roczniki, czyli Kroniki (...), ks. XI, str. 91).

* * *

| Wawel | Dwa dni później |

Sala tronowa, od dawna ziejąca pustką, wypełniła się płomieniami kilku świec, a świeże powietrze, wpuszczone do środka przez okiennice, rozwiało nieprzyjemny zaduch. Królowa nie wiedziała, jaką wojnę przyjdzie jej stoczyć. Gdy jeno poproszono ją o audiencję, najpierw zdziwienie przecięło jej twarz, by dopiero po pacierzu pojawiła się duma.

Wszak kiedy zjechała na Wawel, praktycznie nikt nie traktował jej tu z należytą powagą. Była tylko królową małżonką. Dopiero narodziny Jadwigi sprawiły, że zaczęli Cylejkę zauważać. Ostatecznie, zdecydowana nienawiść do Zakonu i wspieranie króla w przygotowaniach do wojny, sprawiły, że Piastówna poczęła być traktowana z większą estymą. A jej przyjazna polityka względem Węgier i łagodzenie nastrojów, przypieczętowały ten szacunek.

Dwóch zbrojnych pchnęło wrota do auli, a Sofia i Katarzyna, podążały za Anną. Królowa powoli usiadła na tronie, poprawiając się nieco i prostując, prawie jak struna. Błękitna suknia, obszyta przy rękawach niebiesko-złotą nicią, dodawała jej blasku, a włosy spięte w niski kok, zakryty siatką – z jakiej zwisał krótki, biały tiul – podkreślały szczupłą i wyraźnie zarysowaną twarz Cylejki. Wysokie kości policzkowe i długi, odrobinę spłaszczony nos, pokryte prawie niezauważalnymi piegami, odmładzały ją o kilka wiosen.

— Jego ekscelencja arcybiskup Kurowski, najjaśniejsza pani — rzekł sługa Jaśko, zapowiadając pojawienie się mężczyzny.

Królowa lekko zacisnęła palce, ale naraz ułożyła ręce na podłokietnikach władczego fotela i pozwoliła otwartym dłoniom swobodnie ułożyć się na bokach tronu.

— Wasza miłość. — Waćpan skłonił się głęboko po czym, powoli prostując plecy, rzekł: — Wieści nas dobiegły, że król Węgier, nie wiadomo z jakiego powodu — zełgał, by dodatkowo jej nie trapić — kupców krakowskich więzi w swym kraju i na ich powrót do Królestwa zgody nie daje.

Zmarszczyła brwi, a w jej oczach zagrało lekkie niedowierzanie, zmieszane z irytacją.

— Jakże to?! Powód musi mieć. Oszczędźcie półsłówek i mówcie otwarcie, ekscelencjo — nakazała, niespokojnie poruszając się na stolcu.

Mikołaj zamarł i prawie wargi ze zdumienia otworzył, gdyż takiego tonu jeszcze nie słyszał z ust Jagiełłowej żony.

— Nie pojmuję, pani, z jakiej przyczyny Luksemburczyk tak postąpił, dlatego z prośbą przychodzę. Jako namiestnik Królestwa i jako opiekun waszej miłości — powiedział i spuścił wzrok.

Anna naraz łypnęła to na Sofię, to na duchownego, by później powędrować źrenicami na wrota auli i ostatecznie wstać z tronu, zmierzając w stronę mężczyzny. Gdy jeno znalazła się kilka kroków przed nim, orzekła:

— Musi czynić, co mu wygodne dla poparcia w Rzymie — wytłumaczyła głośno, choć nie do końca było wiadomo czy jemu, czy sobie. — Prosić nie musicie, gdyż jako królowa Polski, zobowiązana jestem uratować poddanych z tego ucisku.

— Napiszecie, wasza wysokość, do władcy Węgier? Król wszak przykazał mi, by sprawy południa oddawać waszej radzie i decyzji.

— Bez zwłoki, ekscelencjo. Współpraca z tak światłym człekiem jak wy, z pewnością zaowocuje prędkim uwolnieniem naszych poddanych — odparła i minąwszy go, udała się prosto do kancelarii.

I w tej komnacie dostrzec można było pustkę. Król zabrał ze sobą cały tabun urzędników i możnych, więc na Wawelu ostali się tylko niezbędni dworzanie. Wśród nich, znalazł się żak Akademii – Śmił, któremu Anna zleciła sporządzenie listu do Hermana. Wszak wiedziała, że jeśli napisze tylko bezpośrednio do Zygmunta, ten może zignorować jej prośbę. Wstawiennictwo stryja, a zarazem teścia Luksemburczyka, rokowało pozytywniej.

— Jest coś jeszcze, miłościwa pani — zaczął Kurowski, poprawiając rękaw szaty — winnaś wiedzieć, że król Węgier jest w żałobie po swej siostrze Małgorzacie.

Cylejka powoli zwróciła ku niemu sylwetkę, patrząc mu w twarz spod oka. Mina jej była zagadkowa, zmieszana. Jakby poczuła zawstydzenie.

Wie bitte?* — Wciągnęła lekko wnętrze policzka. — Skąd w eminencji taka śmiałość, by zatajać przede mną tak ważkie kwestie? Jak mniemam, w rękawie szaty, którą tak ugniatacie, jest list od mej kuzynki? — Zadarła nos, wyczekująco potrząsając wyciągniętą dłonią.

Mikołaj westchnął i niepewnie wręczył jej pergamin. Rozlakowany, wymięty by psu z gardła. Anna szarpnęła wiadomość i pospiesznie wzięła się za lekturę. Co kilka chwil zerkała znad tekstu na purpurowego arcybiskupa.

List od Barbary zawierał wiadomość o śmierci burgrabiny oraz codziennych troskach i wydarzeniach. Nawet między wierszami nie było nic o polityce. Wzburzona królowa fuknęła, podając papier Sofii.

— Król Władysław mianował ekscelencję wikariuszem Królestwa, a nie mym sekretarzem — orzekła, obchodząc go dookoła. — Tuszę, że więcej nie będziecie nastawać na mą prywatność.

Pochylił kornie głowę, obserwując jej pewne kroki i zamaszyste ruchy sukni.

— Wybacz, pani, wybacz. Jest wojna, a każda wieść od przyjaciół naszego wroga...

— Dobrze już. Śmile, napisz, proszę, wyważony list do mego kuzyna i zawrzyj szczere kondolencje — poleciła.

Kiedy pismo wyszło spod pióra owego młodziana, przekazała je do sprawdzenia Kurowskiemu, nakazując posłać prośbę jak najszybciej nad Dunaj.

Królowa zaraz później udała się do kaplicy, by wymodlić wypuszczenie kupców i ich bezpieczny powrót do Krakowa. Czuła się winna, że nie może zrobić nic więcej – gdzieś głęboko w sobie tłumiła strach przed porażką. Interwencja w tę sprawę mogła mieć dwa różne zakończenia – albo pokaże się poddanym jako dobra władczyni, albo jako zlękniona żona Jagiełły, bojąca się nieść pomoc lub, co gorsza, niechcąca jej udzielić. Już słyszała w uszach czcze pogawędki sług. Ci starsi, pracujący na zamku jeszcze za Andegawenki, cały czas szeptali między sobą o zasługach Jadwigi, jej wielkim autorytecie i rządach.

— Pozwolicie, pani? — Kurowski wyłonił się zza filara by cień, patrząc na pusty klęcznik obok. — Wspólna modlitwa zapewne uspokoi nas oboje.

Anna delikatnie zmrużyła oko, by lepiej dostrzec jego twarz w półmroku.

— Rzeknij więc, arcybiskupie to, co oboje wiemy, bym prawdziwie mogła odetchnąć — podjęła, dłonią wskazując, by zasiadł na ławie przed ołtarzem. Podniosła się z kolan i dołączyła doń. — Zygmunt wypowiedział nam wojnę?

Splótł ręce przed sobą, biorąc krzyż między palce.

— Niestety, pani. Lecz podobnież żadna to poważna sprawa, ino teatrum dla Krzyżaków. — Pochylił głowę na mgnienie i zapatrzył w ołtarz.

— Pomódlmy się zatem — zmieniła temat, przypominając sobie zapewnienia stryja Hermana.


* Wie bitte? — Co proszę? (niem.).

* * *

| Dąbrówna | 13 lipca 1410 |

Niewielka załoga niższych urzędników krzyżackich, zgromadziwszy zapasy żywności i oręża, skryła się w zamku w Dąbrównie. Mury były dobrze ufortyfikowane, ale Jagiełło nie mógł zostawić ich w spokoju – posiadanie za plecami wroga, choć ten oddziały miał mizerne, stanowiło ogromne zagrożenie. Dlatego wieczorem, po naradzie z panami i wielkim kniaziem, wydał wyraźny rozkaz:

— Zmrok już całkiem zapadł. Zbierzecie kilkuset zbrojnych i podpalicie gród.

— Palić i plądrować, bez litości! — wtrącił Witold, który od kilku dni pieklił się, że jeszcze miecza dobyć nie może na Zakon, jeno musi przed nim uciekać by ostatni tchórz.

Władysław zaszemrał pod nosem litewskie przekleństwo i zgromił go wzrokiem, mówiąc:

— Jeśli będą chcieli się poddać bez walki, weźmiecie ich jako jeńców. To moje ostatnie słowo — ostrzegł, gdyż kątem oka spostrzegał Kiejstutowicza, próbującego wtrącić coś jeszcze.

Dowódcy skinęli i opuściwszy namiot, zrobili, co król nakazał. Nie oglądali się za siebie, gdy całe miasto z dymem puścili, zdobywając zapasy żywności i broń, a Zakonników w pień wycinając. Jeno kilku rycerzy wielkiego mistrza zbiegło, przeprawiwszy się łodziami na drugą stronę wielkiego jeziora, by donieść o wszystkim Ulrykowi. Paru przerażonych Szpitalników, bez mruknięcia, oddało się niewoli i przed Litwinów zostali przyprowadzeni.

* * *

| Okolice Grunwaldu | 15 lipca 1410 |

Przed świtem, gdy łuny ognia trawiącego mury miasta sięgały nieboskłonu, król, książę Janusz i kniaź litewski podjęli kolejne kroki – armia licząca ponad trzydzieści tysięcy rycerstwa ruszyła dalej, nieubłagalnie zbliżając się pod pola grunwaldzkie.

Nim wschód na dobre rozpostarł się nad ich głowami, widząc niewielkie zagajniki przed oczami, zarządzono rozbicie obozu. Miejsce wydawało się dobre. Korony kilkudziesięciu drzew, rosnących w zwartych kępach, dadzą – nikłą, choć pożądaną – osłonę przed siarczystą ulewą, szalejącą nad okolicami. Poza tym, osłaniani byli jeziorami, a na wprost owej polany, widok na wielkie pole się rozciągał. Dookoła całego obozu rozstawił się szyk halabardników, osłaniających go i wypatrujących niebezpieczeństw.

Błysk oświetlił czarne chmury, a rumor grzmotu uderzającego kilka stóp dalej, złowrogo rozniósł się po okolicy. Słudzy zaczęli rozkładać wielkie płachty tkaniny, by postawić ostatecznie namioty. Wichura targała materiałem, a drewniane pale wbijane w ziemię momentalnie zapadały się w błocie. Tak obfitego deszczu nie widziano od dawna – nawałnica przybierała coraz większe rozmiary, a chmury pluły cieczą tak obfitą, jakoby sam Pan cebrami wylewał wodę z nieboskłonu.

Władysław chodził niespokojnie dookoła tego zamieszania i nad czymś myślał, co jakiś czas zatrzymując się, i uważnie rozglądając dookoła. Wielkie strugi deszczu lały się po jego ramionach i włosach, ale nie baczył na to. Zdawało się, że ignoruje pogodę, skupiając umysł na zbliżającej bitwie.

— Załóżcie to, miłościwy panie. — Opanasz podbiegł do króla, dzierżąc w dłoniach skórzaną kapotę.

— Odejdź z tym, odejdź, tak mi dobrze — zamruczał Litwin, machając ręką. — Zaraz się rozpogodzi — dodał, zadzierając głowę do góry i patrząc w sklepienie, na którym poczęło się odrobinę przejaśniać.

— Prędzej się zaziębicie, niż ta ulewa zechce odejść — skomentował sługa. — Namiot już prawie rozbity, kazali przekazać.

Kiwnął głową i odesłał łaziebnego, chcąc zostać sam ze swoimi wyrzutami sumienia, dzierżąc w duszy nadzieję, że gdy dojdzie do bitwy, kara Boża nie dosięgnie Korony. Lękał się, że nakazem spalenia miasta rozgniewał Najwyższego, co teraz dopiero uświadamiać sobie zaczął. I im bliżej było do starcia, nieuchronnie nadchodzącego wraz z każdym kolejnym powiewem wiatru targającym włosy i smagającym zmęczoną twarz, z całego serca chciał cofnąć to wszystko i miast mieczem, aktami wojować, choć było już za późno.

* * *

| Druga strona pola. Obóz krzyżacki przy jeziorze |

| Kilka chwil później |

— Pochowali się w lesie, wielki mistrzu! — krzyknął Albrecht, pędząc w stronę czekającego na wieści Jungingena. — Widziałem... Widziałem — wydyszał, ledwie opanowując konia brodzącego w kałużach i zeskakując na ziemię.

— Co widziałeś?! Wyrzuć to wreszcie z siebie, pókim dobry! — zagroził Krzyżak, przeczesując mokre włosy.

Komtur pochylił się i oparłszy ręce na kolanach, by uspokoić oddech, zaczął donosić:

— Stacjonują na... na polanie, ale nie widać ich za wielu. Jeno kilkuset, może trochę więcej. Dookoła pełno drzew. Las... Las gęsty ich przykrył i pewnikiem stamtąd ruszą na nas, ani się obejrzymy — spanikował, potrząsając głową smaganą wiatrem.

Wielki mistrz tego się nie spodziewał. Jeśli armia polsko-litewska ukrywa się w konarach, ruszenie na nią nie ma większego sensu. Musiał jak najszybciej przygotować dalszy plan działania. Spalenie miasta na rozkaz Jagiełły taką furię w Ulryku wywołało, że niewiele myśląc, praktycznie na ślepo, pokierował swoje oddziały w stronę króla.

Teraz przekonał się, że nie było to ani mądre, ani sprytne posunięcie. Został tam, z tą wielką załogą, w szczerym polu, otoczony jeziorami i bagnami, a skwar, który za moment poleje się z przejaśniającego nieba, przygrzeje ich niemiłosiernie, osłabiając siły i wolę walki.

Zaklął pod nosem siarczyście i z impetem wyskoczył z siodła, uderzając stopami o mokrą, bagnistą ziemię. Błoto okryło wierzch skórzanych butów sięgających do kolan, a odór zgnilizny, zawiewającej od strony jeziora, wdarł się w nozdrza Szpitalnika.

— Co teraz powiecie, a? Wyście mnie tu ciągnęli! — zrzucił odpowiedzialność na barki swoich doradców, plujących mu wcześniej do ucha o Jagielle, co jeszcze bardziej go rozsierdziło niż płonąca Dąbrówna. — Zapłacicie mi za to!

* * *

| Obóz polsko-litewski. Grunwald | Pół godziny później |

Pierwotnie białawy, choć po nawałnicy już poszarzały namiot, krył w swym wnętrzu postać klęczącego króla, uczestniczącego w mszy świętej, odprawianej przez księdza Bartosza. Lekki, letni wiatr, smagał poły polowej kaplicy, dezorientując władcę. Każdy bowiem szmer, podrywał jego głowę z dłoni opartych o czoło i sprawiał, że wytężał słuch, wyczekując na wieści o Zakonie.

Duchowny zakończył nabożeństwo, lecz Jagiełło nadal tkwił na kolanach przed krzyżem Pana, usilnie prosząc go o jasność myśli i znak jaki, czy to, co czyni, gniewu Najwyższego nie wywoła. Po chwili wyprostował się i wyszedł przed kaplicę, by rozejrzeć się po okolicy.

Przystanął kilka kroków od wejścia do namiotu i lekko wychylił głowę w prawo, dostrzegając kniazia litewskiego stojącego nad swoim giermkiem. Młodzian bowiem pokazywał mu jakieś dwa sztylety, ale patrząc na minę Witolda, można było dojść do wniosku, że owe ostrza nijak mu się podobają. Naraz rzucił nimi w niską trawę przy nodze i machnąwszy ręką, zaczął iść w stronę króla.

W tym samym czasie, z lewej strony, na pędzącym koniu jechał bojar, zbliżający się przed oblicze władców. Nie zdążył nawet zeskoczyć z siodła, gdy usta jego zaczęły mówić:

— Krzyżacy, Krzyżacy idą!

— Gdzie idą?! Ilu?! — Wyrwał się Witold, zaciskając dłoń na rękojeści miecza.

Oczy obu władców spotkały się na chwilę i naraz zwróciły wyczekująco na rycerza.

— Na nas idą, wasze wysokości, prosto na nas! — Pokazał ręką za siebie. — Jedna chorągiew na pewno, ale za wzgórzem coś majaczy, jakby cała horda nadciągała — wytłumaczył, plącząc się.

Jagiełło, dziwny spokój miał na twarzy wypisany, jakby wiedział to wszystko lub czuł w kościach. Kiejstutowicz natomiast tak się tym wszystkim rozjuszył, że źrenice z gniewu wielce mu się rozszerzyły, a ręce drżeć zaczęły, niecierpliwe, by broni dobyć.

— Wołaj Runasa i konia mi przyprowadź, w te pędy! — krzyknął perliście, plując sobie w brodę. — Coś tak zamilkł, Jogaila? Nie czas na modły, lecz pora rozprawić się z nimi! — Spojrzał na proboszcza kaliskiego, stojącego przy namiocie, szykującego się na, drugą już dziś, mszę.

Zanim Władysław zdążył choć słowo rzec w odpowiedzi, zaufany bojar kniazia pojawił się przy nim, a z drugiej strony nadciągnął stajenny z wierzchowcem. Witold bez ceregieli wskoczył w siodło i jeno ręką machnął na króla, gnając konia do galopu.

Z przodu obozu zamajaczyła Olgierdowiczowi kolejna sylwetka na koniu. Tym razem, nikt inny, jak sam Oleśnicki gnał ku niemu, na cały głos krzycząc:

— Dwie chorągwie zakonne, majestacie! A za nimi kolejne!

Władca jednak jakby wcale się tym nie przejął, gdyż jeno skinął mu głową na znak, że usłyszał i odwróciwszy się w stronę namiotu, wszedł doń, by drugiej mszy wysłuchać.

Oddziały polsko-litewskie poderwały się szybko do gorączkowego przygotowania, w czasie, gdy Jagiełło kończył w nabożeństwie uczestniczyć. Poza namiotem, gwar tak wielki się rozpętał, jak gdyby armia krzyżacka stała już kilka kroków od obozu. W popłochu podrywano się do ubierania zbroi, zakładania przyłbic, pasów i sięgania po swoje uzbrojenie. Jedni, skacząc na jednej nodze, próbowali wzuć ciżmy na stopy, drudzy z kolei, niemrawymi ruchami dobywali kołczanów na miecze.

Kiedy wreszcie król kaplicę polową opuścił i wyszedł, by temu wszystkiemu w dziwnym letargu się przypatrywać, od strony jeziora nadciągali dwaj heroldowie wysłani doń przed Ulryka. Spodziewał się przybycia wysłanników, więc niewzruszenie stał i czekał, aż zeskoczą tuż przed nim i poczną wypluwać kolejne obrazy, przez Krzyżaka im dyktowane.

Nie tylko on ich musiał widzieć, ponieważ naraz przy królewskim boku stanęli polscy panowie w osobach marszałka, Krystyna, Szafrańca, Oleśnickiego i Trąby.

— Wielki mistrz, Ulryk von Jungingen — ozwał się pierwszy poseł — wzywa was, najjaśniejszy panie i jego książęcą mość, Witolda Aleksandra, do walki śmiertelnej tutaj i teraz.

Jagiełło uniósł brwi i spojrzał na możnych, którzy z każdej strony go wręcz obsiedli.

— Jeśli odwagi waszym majestatom brakuje i miast w rycerskiej walce swą rację pokazać, między drzewami się chowacie, i na nasze odejście liczycie, złudna nadzieja wasza, i szansa na wygraną, majestacie — dodał drugi Szpitalnik.

— Najwyższy osądzi, komu odwagi brak i przez kogo tchórzostwo przemawia — odciął król, wyraźnie z równowagi wyprowadzony, po czym powędrował oczami na wielkie kolczugi, umiejscowione przy bokach kasztanowego wierzchowca jednego z braci zakonnych. Wystawały z nich dwie rękojeści zdobne, co w zdziwienie go wprawiło – każdy z posłów własny pas miał na biodrach, a w nim broń.

— Pozwolicie jeszcze, wasza królewska mość, że te dwa nagie miecze, od wielkiego mistrza, wam przekażę, co by morale wasze podnieść i chęć do walki wzmóc. — Złożył podarek u stóp Litwina i bacznie przyjrzał się władcy.

Zbigniew z Brzezia zazgrzytał zębami, zamykając dłoń w pięść i chowając ją za plecami. Oleśnicki z kolei pokiwał głową i składając ręce jak do modlitwy, uniósł teatralnie oczy ku górze. Reszta panów, zaszemrała między sobą, co nie umknęło uwadze posłów. Jeno Władysław wydawał się niewzruszony, jakby ta obraza w ogóle nie dotarła do niego. W końcu, po chwili takiego mierzenia się nawzajem wrogimi spojrzeniami, władca rzekł:

— Oręża i woli walki nam nie brak. Niech wielki mistrz nie trapi się tym i głowy sobie frasunkami o wojsko moje nie zaprząta. — Na moment opuścił głowę i westchnąwszy, ponownie wbił oczy w ich zdziwione twarze. — Teraz jeno pomodlić mi się zostaje za mistrza waszego, gdyż pychę i nienawiść ponad pokój i miłosierdzie przedłożył, przez co gniew Boży nań może się zwrócić, czego bym nie chciał.

Po tych słowach, heroldowie, nie mając już nic do dodania, odjechali w swoją stronę, zostawiając za sobą coraz bardziej wzburzonego Jagiełłę i polskich panów, toczących w duchu pianę wściekłości za obrazę majestatu i chełpliwość wielkiego mistrza.

— Zasłaniają się Świętym Pismem. Hańba! — Obruszył się Mikołaj Trąba, wykrzywiając usta w grymasie niesmaku i kręcąc głową.

Pozostali zwrócili głowy w jego kierunku, unosząc brwi. Jeno Oleśnicki zdawał się rozumieć, co tamten rzekł i nie omieszkał skomentować jego słów:

— Prawdę rzekliście. Toż to dziś Dzień Rozesłania Apostołów, panowie.

— Zaiste — wtrącił król. — Darując mi te dwa miecze, Ulryk śmie twierdzić, że nie będzie wojował z chrześcijańskim państwem, jeno bronił się przed nim — dodał, ledwie luzując zaciśnięte szczęki, przez co głos miał groźny, syczący wręcz.

— To wojna sprawiedliwa, wasza miłość. Najwyższy jest po naszej stronie, po stronie uciśnionych jarzmem krzyżackiej nienawiści i pychy! — zakrzyknął marszałek.

— Amen! — zawtórowali pozostali.

Do pierwszego starcia z wrogim Zakonem odliczano pacierze, a rozkaz monarchy był jasny:

— Do chorągwi!

* * *

| Królestwo Węgier |

Barbara przebudziła się nagle i, powoli otwierając zaspane oczy, spojrzała przed siebie. Z pewnością był jeszcze środek nocy, gdyż mrok alkierza, gdzieniegdzie przebijały jeno dogasające świece. Za oknem panowała zupełna ciemność. Przekręciła głowę w stronę śpiącego Zygmunta, który przez chwilę mruczał pod nosem coś niezrozumiałego. Westchnąwszy, naciągnęła kołdrę na głowę i obróciła się na drugi bok, podwijając kolana pod brodę.

Król tymczasem poruszył się niespokojnie, wyszarpując okrycie z rąk żony, która lekko trzymała skraj pościeli. Nie był tego świadom, gdyż nawiedzający go koszmar był tak intensywny i namacalny, że miał wrażenie, iż walka, którą toczy, dzieje się na jawie.

Ogromny, drewniany tron – zdobiony rzeźbami, wygrawerowanymi przy starannych uderzeniach dłuta – tkwił pusty pośrodku wielkiej auli zalanej szarością wieczoru. Zygmunt, stojący w szerokich wrotach, otwartych na pomieszczenie, próbował zrobić krok do przodu, ale wtem – ni stąd, ni zowąd – przy schodach prowadzących na krzesło władcy pojawił się Jodok Luksemburski.

Mężczyzna oparł dłonie na biodrach i ze zwycięskim uśmiechem zerknął na kuzyna. Król Węgier posłał mu przenikliwe, wręcz wściekłe spojrzenie i ruszył w kierunku rywala, kładąc dłoń na rękojeści miecza. Tamten zaśmiał się w głos by chimera i powoli usiadł na tronie, wygodnie wyciągając nogi przed siebie. Sapnął z tryumfem, kładąc ręce na podłokietnikach krzesła. Tajemnicza postać, znajdująca się za jego plecami, jednym ruchem ręki nałożyła koronę na skronie Jodoka.

— To ja wygrałem, Zygmuncie — wycedził. — Każ dopisać skrybom kolejną porażkę w swej ckliwej kronice panowania.

Luksemburczyk zignorował te słowa i podbiegając do konkurenta, złapał go za ramiona, próbując wyszarpać krewnego z monarszego fotela. Złota korona zsunęła się z głowy Jodoka i potoczyła po schodach. Zygmunt naraz puścił rywala, a ten o mało nie spadł ze stopni, chwiejąc się, z ledwością łapiąc dłonią wystające zdobienie na podłokietniku tronu. Król Węgier chwycił obręcz i mocno zaciskając ją w dłoni, uniósł ku górze. Poczuł, jak ostre krawędzie złota wbijają mu się w skórę.

— Nie zapominaj się. Dla ciebie jam wasza miłość, Jodoku. To ja zostanę królem, choć ty już tego nie zobaczysz.

Gdy jeno wyrzekł te słowa chełpliwym tonem pełnym wyższości, czarna smuga gryzącego w oczy światła spowiła tronową salę, a wraz z mrokiem, do pomieszczenia wlał się porywisty wiatr, wyszarpujący złote insygnium z dłoni Zygmunta. Nastała ciemność.

— Nie! — Po alkierzu potoczył się jego cichy krzyk.

— Zygmuncie! — w półśnie usłyszał głos Barbary. — Co ty wyprawiasz, na Boga?!

Lekko pokręcił głową zatopioną w poduszce i powoli otworzył oczy. Cylejka siedziała obok, dzierżąc w zaciśniętych pięściach skrawek pościeli.

— Znowuż masz koszmary? — zapytała, siląc się na spokojny ton i pocierając dłońmi skostniałe ramiona.

Król nadal zdawał się być nieobecny, gdyż toczył zaspanymi oczami po komnacie. Dopiero po chwili przetarł twarz dłońmi i podciągnął się, opierając o wezgłowie.

— Ten przeklęty głupiec nawet we śnie mnie prześladuje — zabrzęczał pod nosem. — Zemrę przez te twoje krzyki, kobieto — dodał, odrzucając kołdrę i siadając na skraju łoża.

Barbara prychnęła.

— Gdybyś jeno siebie słyszał. Cały zamek postawiłeś na nogi — odcięła mu. — Służba! — Wyszła z pościeli i skierowała się w stronę stołu.

Nie minęło kilka chwili, a w drzwiach pojawił się łożniczy króla.

— Przynieś grzanego miodu i rozpal w kominku — poleciła królowa, ściągając z oparcia krzesła płat białego futra.

Naciągnęła go na ramiona i łypnęła na męża, który podszedł do pieca, i sięgnął po swój kaftan.

— O jakim głupcu mówiłeś? — przerwała ciszę.

— Jodok — warknął Luksemburczyk. — Niegodny należeć do naszego rodu. — Uderzył pięścią w gzyms nad kominkiem. — Ta mara, to był znak, że przyjdzie nam srogo zawalczyć o koronę Rzymu.

* * *

Zygmunt nerwowo rozrzucał pergaminy na stole, szukając pewnego dokumentu, który przepadł gdzieś między zwojami. Od śmierci Małgorzaty minął miesiąc, a on nadal zdawał się wracać tam myślami. Uwaga Luksemburczyka była zakłócona, ból nie zelżał, choć nieco ucichł. 

Z każdą mijającą chwilą denerwował się coraz bardziej, szemrząc pod nosem niezrozumiałe słowa. Naraz, podwoje do komnaty rozwarły się, wpuszczając do środka Jana z Gary, dzierżącego w dłoniach tubę z listem.

— Wasza miłość, wieści od wielkiego mistrza. — Podał mu przedmiot, zerkając wścibskim okiem na pobojowisko papierów piętrzących się na blacie. — Jegomość Ścibor ze Ściborzyc donosi, że przekazali Jagielle akt wypowiadający wojnę — dodał po chwili.

Luksemburczyk spojrzał nań spode łba i wyciągnąwszy rękę, odebrał tubę.

— Doskonale, doskonale — orzekł pod nosem, nie szczędząc pychy w głosie. — Czy chorągwie pana Wagu i Korony gotowe przy granicy? — Wyjął zwinięty pergamin.

— Jak kazaliście, majestacie. Czekają na rozkazy.

— Mhmmm, niech czekają. — Odwrócił się doń plecami, czytając donos od Jungingena.

Naraz uniósł lewą dłoń, jakby chciał wskazać fragment tekstu, po czym pstryknął palcami, mówiąc:

— Ha, nadeszła ta chwila, Janie.

Brwi mężczyzny na chwilę zbiegły się w zdumieniu.

— Dobre wieści, najjaśniejszy panie? Jest jeszcze jeden list. Od królowej Anny.

— Najlepsze, najlepsze, mój drogi — powtórzył król. — Cała armia Jagiełły i Witolda pod Malborkiem, granica południowa bez obrony. Ścibor gotowy w każdej chwili uderzyć na Królestwo, ale jeszcze poczekamy. Postraszymy ich trochę, coby potem tamci nie gadali na mnie. — Oparł pięść na blacie, wodząc wzrokiem po rozsypanych dokumentach. Raptem drugą ręką sięgnął po zgubiony między nimi akt. — Na co zerkasz? Mówiłeś, że jeszcze jeden list czeka — bąknął, podnosząc znaleziony pergamin na wysokość oczu.

Jan skłonił się i podał wieści, po czym wyszedł, zostawiając go ze stosem papierów i krzywym uśmiechem na ustach. Nie był bowiem wywołany jedynie nadzieją na przegraną Litwina. Zaszyfrowany list od opłaconego szpiega, streszczał, jakie nastroje panują w królestwie Rzymskim. Jeśli Zygmunt należycie szeroko otworzy skarbiec, korona będzie jego. Jedyne zmartwienie, spędzające mu sen z powiek, to stronnicy Jodoka. Na nich również miał już plan.

Wziął papier z Krakowa w dłonie i znudzonym ruchem przełamał pieczęć. Treść listu wywołała lekkie zdziwienie, ale i pobłażliwość na jego twarzy. Ostatnie zdania z wyrazami współczucia, na mgnienie znowuż zawróciły jego myśli do siostry.

— Uwolnię tych twoich kupców, droga kuzynko. Co mi tu po nich — zamruczał, wpatrując się w królewską parafkę na końcu akapitu. — Twa wrażliwość godna jest naśladowania.

* * *

| Grunwald | Początek bitwy |

Pięćdziesiąt chorągwi pod dowództwem – między innymi – Witolda Aleksandra, Zygmunta Korybuta, Zyndrama z Maszkowic, Andrzeja z Brochocic, księcia Janusza I, Jana Žižki i króla Władysława, gotowało się do boju na śmierć i życie. Kiedy jeno przyszło im stawić się ataku, wola walki jeszcze prężniej zebrała się w ich sercach.

Nawet chwilowy lęk czy też może i przekupstwo przez wroga, zasiane w duszach czeskich najemników, nie mogło powstrzymać reszty oddziałów. Naraz jednak podkanclerzy zażegnał wszelkie strachy swym podniosłym przemówieniem.

Gdyby tedy ktoś z oddali przyglądał się tej ponad trzydziestotysięcznej armii, rzekłby, że dech w piersiach mu zaparło, a serce na moment bić przestało. Wyłaniały się z niej bowiem hordy piechoty i jazdy w ciężkich, grubych kolczugach połyskujących w palących wręcz, promieniach lipcowego słońca. Jagiełło kazał wszystkim rycerzom przywiązać słomiane opaski do ramion, by łatwiej było odróżnić swoich od wrogów*.

Przerażający był to widok — oto, gdy jeno z trąb dźwięki popłyną, a z ust rycerzy pieśń odśpiewana na chwałę Dziewicy Maryi, ruszą zacięcie, sumienia swoje pod końskimi kopytami miażdżąc, na środek tego pola. Wzgórze, przypominające step, zmieści w swych odmętach trzy narody wyznające jednego Boga. Choć wspomożone oddziałem niewiernych, ale równie walecznych i pewnych wstawiennictwa swego Pana.

Między oddziałami pojawił się Jagiełło. Jego cisawy wałach z drobną łysiną na czole**, uległy poleceniom, poniósł go w zbroi pośród wojaków. Kolczugi rycerstwa lśniły w słońcu, a niesione chorągwie trzepotały lekko na wietrze. Wierzchowiec zatrzymał się, lekko okręcił pod siodłem wprawnego jeźdźca i czekał wraz z resztą.

— Ta oto chorągiew krakowska — Władysław poniósł głos, wskazując ręką na dzierżony przez jednego z Polaków sztandar — stanie się dziś świadkiem i przewodnikiem naszego zwycięstwa. Oto bowiem, waleczni mężowie, ruszamy do walki w wojnie sprawiedliwej! — zagrzmiał donośnym barytonem.

Krzyki i wiwaty poniosły się wśród rycerzy. Kilkudziesięciu młodzianów wystąpiło z szeregu, by dostąpić zaszczytu pasowania. Szmery cichych gawęd wirowały przy koniach kamratów.

Naraz huk ogłuszający poniósł się po polu, okręcił między koronami drzew i poszybował w nieboskłon. Wystawione bombardy krzyżackie, by wojsko polsko-litewskie nastraszyć, wystrzeliły dwukrotnie, na moment wprawiając wszystek rycerstwa w zdumienie i dezorientację.

Nie trwało to jednak długo, gdyż już Witold Aleksander, tubalnym głosem okrzyknął:

— Wilno! Do boju, po zwycięstwo!

Bojarom nie trzeba było powtarzać dwa razy. Każdy z nich znał swoje miejsce i wiedział, co czynić ma, gdy chorągwie w szyki uformowane gotowe były do natychmiastowego wymarszu.



* Na podstawie podcast'u: https://open.spotify.com/episode/7wUzL8LqKbRQH0AoptPjPn?si=Sf9xjScLSjaMrxWdcojWEA&utm_source=copy-link

** Opis wyglądu konia pochodzi z Roczników Długosza.

* * *

I stało się to, co król próbował odwlekać od świtu, co miało się zdarzyć, lecz nikt nie znał ni dnia, ni godziny. Chorągwie litewskie i lekkozbrojna jazda tatarska, pod wielkim księciem, jak jeden mąż, poderwały się do ataku na prawą stronę armii wroga. Błoto – nieznacznie zakrzepłe od skwaru nań spływającego z nieba – pękało pod kopytami konnych, rozbryzgując się na boki.

Witold wyrwał się pierwszy. Galopował lekko pochylony, zapatrzony w cel – sforę Szpitalników i zaciągniętych przez nich rycerzy, ustawionych w szykach. Podeszczowa maź i piach, smagane wiatrem, odbijały się o jego kolczugę i twarz schowaną jeno w otwartym hełmie.

Z ust rycerzy poniosły się głosy okrzyku bojowego, rozrywające uszy każdego, kto by przypadkowo przewinął się obok nich. Nie oglądali się za siebie, ich głowy nawet na moment nie przekręciły się w przeciwną stronę. Jakby w chaosie, w zamroczeniu, gnali do celu.

* * *

Tymczasem wielki mistrz siedział w siodle, cierpliwie licząc w głowie czas, potrzebny Litwie na uderzenie w jego szeregi. Naraz gestem ręki przywołał giermka. Ten podał mu przyłbicę, osłaniającą głowę i oblicze, z niewielkim otworem na oczy. Wcisnął ją z impetem i mocniej pociągnął wodze ogiera, wbijając stopy w strzemiona, i zaciskając szczęki.

Nastała chwila zgubnej ciszy. Umilknął wiatr smagający gałęzie krzewiny, oddechy żołnierzy krzyżackich zdawały się zatrzymać, a tętent kopyt, jakby zza szklanej tafli dochodził, uderzając o uszy jeno tych na samym przodzie.

* * *

Runas pewnie dzierżył kopie w prawej dłoni, coraz bliżej galopując pod chmarę krzyżackich wojowników. Wtem zorientował się, że jeno lekkie mają uzbrojenie, jakby nie odwykli od wojny z Litwą i pewni byli, że w polu taka sama walka, jak w puszczach Wielkiego Księstwa.

Horda Szpitalników rzuciła się do ataku na wschodnią jazdę, nie panując nad ruchami – bez namysłu cięli powietrze, z zapalczywością w ruchach próbując pokonać litewską chorągiew.

Litwin nie szczędził siły, przedzierając się w siodle przez rozjuszonych Niemców. Naraz Krzyżak wyskoczył z jego prawej, już zamach brał, by ciąć, kiedy uwidział nad sobą rycerza, podnoszącego się w strzemionach i celującego weń ostrym grotem. Runas przeszył jego zbroję, wdzierając się ostrzem do płuc, z głośnym chlustem przenikając przez plecy, by wtem, tą samą drogą wyjść i gotowym być na kolejną ofiarę.

* * *

Jagiełło zdawał się zachowywać stoicki spokój. Ustawiony na wzgórzu, otoczony przez gwardzistów, obserwował tę rzeź grunwaldzką z szybko bijących sercem. I choć na zewnątrz nie dawał po sobie poznać wściekłości, na widok zajadłych Krzyżowców mordujących setki rycerzy, w imię swej pychy i nienawiści, gniew toczył jego wnętrze.

— Miłościwy panie! — krzyknął Zawisza Czarny, rycerz najznamienitszy z ówczesnych, mąż wielki o sercu oddanym i sprawiedliwym. — Wciągnęli chorągiew wielkiego kniazia w sam środek. Pognajmy nasze oddziały!

Król dał znak ręką, by wydał rozkazy, mrużąc oczy i przypatrując się wszystkiemu z oddali. Kiedy tylko jego oko wypatrzyło gdzieś wyraźnie swojego wojownika, pięść mocniej zaciskał, jakby siły mu dodając albo z wściekłości na niemiecką hordę.

* * *

Witold czuł się jak w potrzasku – pole bitwy to nie miejsce na zwlekanie i zastanawianie się.

— Teraz! Teraz, odwrót! — wrzasnął, opluwając sobie brodę i kolczugę, zdzierając suche gardło.

Hufiec wschodni – a przynajmniej jego część, która się jeszcze przy żywocie ostała – zaczął pozwalać wrogim wojownikom spychać się z powrotem na stronę, z jakiej na nich ruszyli.

— Co oni wyrabiają, na Boga?! — Zbigniew Oleśnicki zatrzymał się na koniu obok króla, z lekkim triumfem na ustach, obserwującego taktykę Witolda.

Jagiełło uciszył go gestem ręki.

— Nie dadzą nam rady — odpowiedział, szukając wzrokiem chorągwi polskiej, zmierzającej na lewą stronę szyków, z nową siłą.

* * *

Runas musiał puścić rannego konia. Coraz mniej widział swoich, a coraz więcej Krzyżaków napierających na wycieńczony oddział, ostatkiem sił osłaniający się przed ciosami. Prędko obrócił głowę w prawo, gdzie hufiec smoleński, przerzedzający się z każdą kolejną chwilą, również zajadle odpierał ataki. Został sam, otoczony chmarą Szpitalników próbujących dosięgnąć jeszcze pozostałych, wycieńczonych bojarów.

Naraz, ostry ból przepłynął przez jego ramię. Ugodził go czubek zakonnego miecza. Zbroja Niemca spływała od strużek krwi, a zacięta mina świadczyła o tym, że wielki mistrz puścił naprzód nowe siły. Obojczyk Litwina zaszedł posoką, intensywnie przebijającą przez ranę i zalewającą szyję, bark oraz kolczugę.

Prędko obrócił się, robiąc unik i unosząc szpadę nad głową Krzyżaka. Ten mocnym kopnięciem powalił go na ziemię, wytrącając mu oręż z dłoni. Bojar przekoziołkował i ledwie wstając, dobył z pochwy sztylet.

— Boże, dopomóż — wyjęczał, w drżącej ręce próbując ścisnąć pewniej rękojeść broni.

Przeciwnik był szybszy. Ciął tuż przed jego zakrwawioną szyją, ale naraz Runas zrobił unik, opadając na ziemię i uderzając plecami w bagnistą kałużę krwi. Zapach śmierci uderzył go w nozdrza. Z trudem powstrzymując konwulsję, podparł się na lewym łokciu, prawą ręką celując ostrze w stronę wroga. Zakonnik nie miał zamiaru się poddać. Usiadł okrakiem na jego kolanach, które nie miały już siły, by odrzucić Szpitalnika i zamachnąwszy się, wycelował wierzchołek miecza w oko bojara.

Runas, ostatkiem sił, wbił mu sztylet w odsłonięte udo. Ciemna struga krwi wyprysnęła z nogi atakującego, a z gardła wydobył się charczący głos bólu pomieszanego ze wściekłością.

— Aaa! — Litwin usłyszał, jakby zza mgły, zbliżający się głos. Był przesiąknięty żądzą mordu.

Nim stracił przytomność, dojrzał jeszcze upadającego na bok Krzyżaka, powalonego pewnym ciosem polskiego rycerza.

* * *

Oddziały polskie uderzyły w lewe skrzydło Zakonu, prowokując prawe szeregi, wypychające Litwinów i Tatarów, do odwrotu na pole walki. Smoleńszczanie zaciekle odpierali ataki, wspomagani posiłkami Jagiełły, choć coraz mniej z ich chorągwi zachowało życie.

Wielki książę klął siarczyście pod nosem, plując w brodę, gdyż część jego bojarów pouciekała, tchórząc. Z wściekłością pomieszaną z lekkim strachem, patrzył na hufiec smoleński, prawie w pień wybity, ale tak odważny, że zdawało się, iż siła jego większa od kilku chorągwi litewskich razem wziętych. To od tej garstki rycerzy, zależał dalszy bieg wojny.

Kiejstutowiczowi nie pozostało nic innego, więc teraz jeno czekał na odpowiedni moment, by wrócić ze swoimi wojownikami w centrum walk. Naraz upatrzył, jak siła Niemców coraz bardziej chyli się do ich prawego skrzydła, by wspomóc tamten szereg przed ciosami nowej siły Korony. Począł stępować na przód, unosząc rękę, w każdej chwili gotową do machnięcia i pokierowania hordy Bałtów na krzyżackie tyły.

— Brać ich! — Przeciął dłonią powietrze, ściskając łydkami boki konia z taką siłą, że ten naraz wyrwał się do galopu.

* * *

Wielki mistrz walczył w samym środku wielkiej rzezi, jakby wierzył, że swoją siłą zastąpi tysiące już, poległych wojowników krzyżackich. Widząc nadciągającą armię wielkiego kniazia, zamarł nagle i pod osłoną kilkudziesięciu rycerzy, począł powoli wycofywać się do tyłu.

— Zmiotą nas w pył! — zawył Friedrich, krzywiąc się z bólu, toczącego jego ranną rękę, z której zaczęło odchodzić mu czucie.

— Rozpierzchnąć się na boki! — wrzasnął Jungingen, by dowódcy pokierowali oddziały. — Rozedrzeć zwarte szyki, rozciągnąć się!

Nakazał zebrać szesnaście chorągwi – na których czele miał zamiar stanąć – spośród najmniej osłabionych rycerzy i okrążyć oddziałami szyki tak, by uderzyć na przeciwników od boku.

Zdezorientowani, umęczeni żarem lejącym się z nieba, we krwi skąpani Szpitalnicy, zaczęli lekko się wycofywać, by naraz próbować – w bardziej rozbitych hordach – otoczyć wrogą armię.

Skutek rozkazów był mierny, gdyż teraz wręcz w panice biegali to na lewe, to na prawe skrzydła, nie wiedząc za bardzo, co czynić. Jedni próbowali ścigać pojedynczych wojowników armii Witolda, drudzy z kolei zasadzali się już na łupy wojenne, jakby zapominając, że nadal toczy się bitwa.

* * *

Król, jakby ogłuszony wrzaskami i okrzykami bojowymi z pola, jakie obserwował z odległości dlań bezpiecznej, w duchu modlił się nieustannie, by to, co Ulryk począł wyczyniać, okazało się jego poważnym błędem. Jagiełło był przekonany o zwycięstwie – kolejne chorągwie już szykowały się do nalotu na Szpitalników, zaślepionych żądzą walki bez opamiętania.

Miał ochotę nawet kpiąco uśmiechać się pod nosem, widzą, że Jungingen nie jest w stanie zapanować nad swoimi ludźmi, ani nawet przygotować ich odpowiednio do odwetu, ataku lub uczciwej walki. Teraz obserwował, jak horda zdezorientowanych Niemców, Anglików czy Francuzów, nie wiedząc, co zrobić ze sobą, gania po stepach grunwaldzkich w istnym chaosie.

Z królewskiej perspektywy, zwycięstwo było po stronie polsko-litewskiej. Z każdą mijającą chwilą, oddziały Witolda i Jagiełły, dosłownie pchały przed siebie rycerzy Zakonu, odrzucając ich o kilkaset łokci od miejsca, w którym rozpoczęła się owa bitwa. Upadały kolejne szyki Jungingena, wojownicy jego tracili siły i chęć do odpierania ataków. Naraz jednak uwidział nadciągający szyk krzyżacki, okrążający pole od lewej strony.


Zebrane chorągwie Jungingena, zaczęły stopniowo przesuwać się wokół lewego skrzydła bitwy. Naraz spostrzegł on, że hufiec jego zaczyna wychodzić naprzeciw niewielkiego pocztu. Wśród niego wyróżniał się kasztanowy koń, dosiadany przez mężczyznę odzianego w kolczugę, przeplataną płatami błyszczącej stali. Dookoła, straż licząca kilkudziesięciu potężnych bojarów, uważnie rozglądała się na boki, gotowa w każdej chwili dobyć kopi. Tedy jednak nawet przez myśl mu nie przeszło, że stanęli, prawie oko w oko, ze znienawidzonym królem Polski.

* * *

Tymczasem gwardziści Jagiełły, w te pędy zwinęli chorągiew królewską i ustawili się dookoła władcy, widząc nadciągające siły wielkiego mistrza. Władysław nawet przez moment strachu nie poczuł i w każdej chwili gotowy był przedrzeć się przez osłaniający go poczet, gdyż gniew, na owo działanie mistrza, tak mocno wzburzył krew w jego żyłach, iż gotował się ze złości i chęci walki.



Wśród oddziałów Jungingena, znalazł się jednak jeden śmiałek – Dypold von Kokeritz, który za nic miał ostrzeżenia mistrza, aby pod żadnym pozorem od pocztu się nie odłączać. Korzystając z chwili nieuwagi – a bardziej skupienia Ulryka, gnającego przed siebie i ciągnącego za sobą szesnaście chorągwi – skierował swego ogiera w bok, odłączając się od hufcu. Końskie kopyta potężnego rumaka, zapadły się w błocie, a zwierzę wierzgać w nim poczęło i kręcić się niespokojnie, wydając pyskiem, obrzuconym mokrą ziemią, złowrogie parsknięcia.

Prędko zerknął w stronę królewskiego oddziału, osłaniającego Jagiełłę i choć nie uwidział już żadnego proporca, wskazującego, iż sam władca na koniu siedzi, coś mu się w tym wszystkim nie zgadzało. Przecie nie mógł to być zwykły wojownik, a ci najbogatsi, których stać by było na tak doskonałą zbroję, przeplataną płatami czystej stali, walczyli zacięcie, brodząc we krwi płynącej grunwaldzką polaną.

— Jagiełło — wycedził pod nosem, bacznie przypatrując się ogierowi Litwina. — Tak, to on — upewnił się, w mig rozpoznając konia i monarchę, po posturze jego. Wszak widział go na zjeździe toruńskim, a teraz stał on tu przed nim. I choć był pod eskortą, Dypold odważył się ruszyć w jego stronę i nie bacząc na konsekwencje, pozbawić króla życia. Kokeritz zagryzł wargi, z impetem zacisnął dłonie na lejcach i pognał na oślep ku Jagielle.



Król jednak dłużej go obserwował. Zaczął więc stępować do przodu, rozsuwając na boki swoich halabardników, gotów w każdej chwili rzucić się do pojedynku z potężnym śmiałkiem Dypoldem. Zbigniew Oleśnicki tak się tym widokiem zatrwożył, że odłączywszy od chorągwi, która naraz gnać miała na pole, pogalopował w stronę pocztu Jagiełły, drąc się wniebogłosy na bojarów:

— Zatrzymajcie władcę, szaleńcy!

Zdawało się, że jego rozkaz nie jest w stanie przedrzeć się ni do uszu Władysława, ni do jego straży. Litwin, widząc zamachowca już tak blisko, że bez przymrużenia oczu mógł herb jego dostrzec, rzucił się w kierunku wroga. Tamten z kolei pochyliwszy ciało na koniu, kopi dobył i już cios gotował śmiertelny, gdy naraz, Oleśnicki krzyknął:

— Chronić króla! — Jego zachrypnięty głos splamiony był przerażeniem.

* * *

| Wawel | W tym samym czasie |

Suche źdźbła trawy skrzypiały pod bosymi, poranionymi stopami. Resztką sił, jakie pozostały, złapała za konar niewielkiego drzewa i upadła na kolana. Gorący wiatr szarpał włosy i smagał wilgotną twarz. Prędko odgarnęła sklejone kosmyki za ucho, drugą ręką rozchylając wysokie kłosy zboża.

Zorientowawszy się, że klęczy na wzgórzu, powoli zwlekła ciało z ziemi, łapiąc połę brudnej, ubłoconej sukni. W zmęczone spojrzenie Cylejki, uderzyło morze krwi, zaschniętej na ziemi, ubitej galopem koni i krokami walczących rycerzy.

Nagle coś ścisnęło ją za serce, a przerażenie, wyrwało wrzask z drążącej piersi. Poczuła mocną, dużą dłoń, zaciskającą się na jej poranionym barku. W oczach wezbrało Annie przerażenie, a usta wydały jęk bólu przełamanego lękiem.

— Sprowadziłaś wielkie nieszczęście, królowo. Ty winnaś tego wszystkiego! — zajadle rzekła wysoka, rosła postać w brązowej zbroi, z której spływały strumienie błota zmieszanego z zakrzepłą krwią.

Nie poznała mężczyzny, nie mogła go poznać, gdyż przyłbica zasłaniała mu twarz.

— Kim jesteś? — zapytała, gotowa na najgorsze. Było jej wszystko jedno.

— Anno! — znajomy głos potoczył się za jej plecami.

Zdawało się, że dobiega z doliny. Dźwięk tyle razy odbijał się od jej uszu, tyle razy szeptał, upominał lub po prostu opowiadał, a teraz nie mogła sobie przypomnieć, do kogo należy.

Wyszarpała ramię spod palców nieznajomego człowieka i poślizgnąwszy się o ubity płat trawy, straciła równowagę. Nagle jednak rycerz złapał ją za ręce, wyrywając znad przepaści.

— On zapłaci nam za twoją nienawiść do nas — ozwał się ponownie, a głos jego był charczący, pełen żądzy mordu.

Przerażona, głośno wciągnęła powietrze do płuc, z taką siłą, że poczuła rozrywający, kłujący ból pod żebrami, jak gdyby ktoś miażdżył jej kości. Nie mogła rzec ni słowa, zrobić najmniejszego ruchu.


— Władysławie! — Królowa zerwała się z łoża, drżące palce zaciskając na pościeli. Jej twarz, blada i szara, skąpana w stróżkach łez, przestraszyła dwórki swym wyrazem.

Panny dobiegły do niej, prawie przewracając się o kanty niewielkich schodków prowadzących do posłania. Suknie poplątały im się między łydkami, gdy przyklękły obok.

— To jeno zła mara, królowo. — Sofia próbowała ją pocieszyć. — Macie ciepłotę — stwierdziła z trwogą, przykładając dłoń do czoła Anny.

Tamta wyrwała się z jej opieki, jakby targnięta nagłą wściekłością, po czym siadając na łożu, wzięła puchar i zwilżyła usta wielkimi łykami wody.

— Odstąpcie ode mnie, muszę wstać — nakazała. — Stało się coś złego. — Położyła dłoń na sercu, szybko uderzającym w jej ciele.

* * *

| Grunwald | W tym samym czasie |

Oleśnicki przeciął Dypoldowi drogę do ataku na Jagiełłę, uderzając z prawej i pewnym ruchem silnej ręki, rąbnął Krzyżaka w głowę tępym końcem włóczni. Zamachowiec zachwiał się w siodle, tracąc rezon i hełm. Naraz, król ugodził go w zbroję kopią, a tamten runął z konia, spadając na piaszczystą, ubitą ziemię. Ostry, piekielny ból rozszedł się po plecach i udach Szpitalnika, wydobywając z jego gardła charczące przekleństwo. Nie był w stanie wstać, bowiem już rzuciło się nań kilkunastu strażników Władysława. Krwawo się z nim rozprawili, dźgając mieczami i zadając siarczyste kopnięcia, aż Dypold ducha wyzionął na oczach Oleśnickiego i Jagiełły.

Za sprawą owego śmiałka, który życiem przepłacił za podniesienie ręki na majestat, również i bitwa zdawała się w miejscu stanąć, gdyż ci wojownicy, co bliżej pocztu królewskiego się znajdowali, zamarli wręcz, i nie bacząc na nic, z rozwartymi ustami całe zajście obserwowali, drżąc w duchu, i zimne poty na czoła wytaczając, w obawie przed utratą władcy. Dłuższa chwila minęła, nim wszystek armii pokierowała bitwę na tory właściwe.

* * *

Tymczasem chorągiew wielkiego mistrza, nacierała na oddziały krakowskie, walczące z ramienia Dobiesława z Oleśnicy. Ten, widząc żołnierzy w uzbrojeniu podobnym do litewskiego, naraz lekkość serca poczuł, iż posiłki zmierzają. Nie wiedział bowiem, że Jungingen i jego wojska po części na modłę wschodnią są uzbrojone, gdyż przyzwyczajeni byli do walk w puszczach wielkiego księstwa.

Ruszył więc ów Dobiesław na te szyki Ulryka i dopiero ostatnim momencie, gdy śmierć prawie do oczu mu zajrzała, zorientował się, że ma do czynienia z Krzyżakami. Już jeno kilka stóp dzieliło go od Szpitalika, celującego weń kopią, gdy i on dobył swojej i cios wyprowadził chybiony. Mistrz odbił włócznię, tocząc ją w bok, a swoją prowadząc ku wierzchowcowi Polaka. Rąbnął konia z impetem, rozrywając skórę zwierzęcia przy przedniej łapie. Ogier uniósł się na tylnych nogach, i kręcić łbem począł, parskając przy tym, a nawet i wyjąc w boleści i obryzgując posoką Dobiesława.

Krakowianie, widząc to, wici puścili między oddziały, drąc się wniebogłosy, że wróg naciera z nową siłą i siecze bez opamiętania. Naraz więc oddziały polsko-litewskie w szykach się ustawiły i spychać szesnaście hufców krzyżackich, w środek pola, poczęły. Skwar niemiłosierny lał się z nieba, gdy Niemcy otoczeni zostali ze stron wszystkich, bez szans na odwrót.

— Odwrót, odwrót! — zdzierał gardło Heinrich, w panice przedzierając się pośród ciał i walczących rycerzy.

Nie udało mu się nawet kilku kroków zrobić w stronę swego obozu, gdy naraz włócznia mazowieckiego wojownika przebiła go. Padł, śmiertelnie raniony, a nim ostatnie tchnienie wydał, zmiażdżyło go jeszcze kilku żołnierzy, kroczących po nim.

— Boże, zmiłuj się nade mną — zawył Albrecht, przemykając na bok, gdzie szyk nieznacznie rozpierzchnął i utorował mu drogę do ucieczki. — Nie daj mi zemrzeć! — Skurczył ramiona i trzymając brudną dłoń na otwartej, plującej krwią ranie zadanej pod żebrem, wyczołgał się wręcz między nogami bojarów i resztką sił pobiegł w stronę obozowiska.

* * *

Część zakonników jak i ich wsparcia, czmychnęła z pola, rany po drodze odnosząc lub ledwie z życiem uchodząc. Tymczasem wojowie polsko-litewscy, takiego ducha walki nabrali, widząc, iż zwycięstwo pewne, że wnet zagnali Niemców z powrotem do obozu krzyżackiego, gdzie w pień wycięli wszystkich tam stacjonujących. Jedynie kilkuset Szpitalników, cudem z tego ucisku armii Korony i Księstwa się wyrwało, gnając w kierunku Malborka.

Oddziały polskie, widząc tę panikę i popłoch oraz słabość wroga, podzieliły się i posłały kilkuset zbrojnych za dezerterami. Przez cztery mile ścigali uciekinierów, galopując pośród trucheł niemieckich. Tych, których złapać się udało, natychmiast życia pozbawiali. Choć byli i tacy, co nie z ręki Polaków zginęli, lecz topiąc się w bagnach i w błocie. Osiem tysięcy sił Zakonu tak żywot zakończyło – mordu zaznając w czasie ucieczki. Reszta, której cudem udało się ostać, trafiła do niewoli.

* * *

Słońce chyliło się ku zachodowi, wcześniej zasnute kilkoma ciemnymi chmurami, plującymi – na pola grunwaldzkie, okryte ciałami poległych – rzęsistym deszczem. Wiatr lekki poderwał się, snując wokół rycerstwa i koron drzew, dając chwilowe wytchnienie od parności dnia.

Jagiełło w towarzystwie Witolda, kierował się w odmęty pobojowiska, gdzie walka przed chwilą ustała, a tedy zdawała się nie mieć końca. Zwłoki poległych, znoszono przed ich oblicza, a oni w milczeniu, z grymasem zmęczenia i strapienia na twarzach, kiwali głowami. Oczy na boki kierowali, próbując objąć spojrzeniem skalę tej wielkiej batalii. Nie wiedzieli jeszcze wówczas, ilu znamienitych rycerzy poległo oraz że największy ich wróg również ducha wyzionął, ginąc wśród setek innych wojowników w samym środku pola bitwy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top