|Rozdział 14|*1405

Data publikacji: 13.05.2023


| Królestwo Polskie, Wawel | Październik 1405 |

— Na jak długo zostanie? Wybacz, panie, lecz winnam dużo prędzej dowiedzieć się o wizycie waszego brata. — Anna świdrowała męża swoim przeszywającym spojrzeniem, pełnym podejrzliwości. Odkąd nowina do niej dotarła, że Witold wysłał Świdrygiełłę na Wawel, nie kryła zdenerwowania.

Władysław bezsilnie odłożył pergamin z jakimiś donosami na stół i uniósł brwi.

— Nie wiem, pani. Nie mogę go odesłać do Wilna ani tym bardziej puścić w samopas. Gotów pójść znowu do Krzyżaków albo, Bóg jeden wie, gdzie jeszcze... Tu mam go przynajmniej na oku.

Teatralnie rozłożyła ręce i sarknęła:

— No tak, to przecież małe pacholę, niezdatne do upilnowania, a nie wielki jak dąb chłop w sile wieku. Wtrąć go do lochu, skoro taki z niego fałszywca i knuciciel. — Oburzona przysiadła na krześle wprost przed mężem i jęła bawić się brzegiem serwety.

Zacisnął usta w wąską kreskę i uderzył dłonią w stół, odwracając odeń lico.

— To mój rodzony brat, moja krew. — Zaparł się o blat i spojrzał spode łba w eter.

— To wiarołomca — skwitowała, poklepując palcami materiał na stole.

Głośno wciągnął powietrze do płuc i odsuwając się od stołu, skierował w stronę drzwi, rzuciwszy na odchodne:

— Mój brat, moje strapienie, pani. Lepiej miej baczenie na swoich krewnych, spiskujących przeciwko nam. Pewnikiem hrabia Herman kpi w najlepsze ze mnie wespół ze swoim przekupnym i faryzejskim królem.

Nim zdążyła mu odciąć, podwoje zamknęły się, więc cmoknęła jeno lekko, dywagując nad tym, czy winna pójść za mężem. Poprawiła czepiec na ułożonych włosach i wstała, chcąc go dogonić.

Siedział w kaplicy, czyli tam, gdzie przeczuwała. Gdy tylko coś go frasowało, zawsze tam uciekał – w te zimne mury, chowając się w surowym meblu i modląc przed krzyżem, który wywoływał na jej plecach zimne dreszcze. 

A przecież takie piękne ikony wykonywali, ulubieni malarze władcy ze wschodu – Najjaśniejsza Panienka, którą miała w swojej komnacie, wlewała nadzieję w jej serce, za każdym razem, gdy mówiła z Bogiem w zaciszu swojego alkierza. Dostała ją od męża całkiem niedawno. Krzyż Pański z kolei kojarzył jej się jeno ze śmiercią, żałobą i przemijaniem.

Powoli podeszła do króla i usiadła zań w ławie, po czym również zgięła kolana i przeżegnawszy się, szepnęła:

— Nie chciałam tego powiedzieć. Dlaczego nie potrafisz ze mną rozmawiać?

Lekko obrócił głowę i wykonawszy znak krzyża, wstał, podchodząc do niej i podając dłoń, by mogła się podnieść.

— Wiem, Anno. Jednak winnaś częściej ważyć słowa. — Poprowadził ją pod rękę do wyjścia. — Pozwól, że odprowadzę cię do komnaty. Za chwilę narada. Wieczorem przyjdę, pomówimy o tym.

Potaknęła, na chwilę zagryzając usta, by rzec mu coś, co sprawi, że przestanie wrzeć w nim uraza.

— Wybacz. — Złapała go za dłonie i lekko opuściła powieki.

Przebiegł niespokojnie oczami, chcąc odpowiedzieć, ale naraz przerwał im Opanasz, podbiegając zdyszany.

— Panie... Pani — wyrzucił z siebie, łapiąc powietrze. — Książę Świdrygiełło przesadził z miodem — wyważył słowa z lekkim szyderstwem w tonie. — Burda się wydarzyła w auli jadalnianej.

Jagiełło puścił kłykcie Anny.

— Zaczyna swoje pijackie popisy — wycedził król.

* * *

Władysław, jak strzała, wpadł do auli, w której na ławie stał książę z kielichem w dłoni i mieczem w wolnej ręce. Mruczał coś pod nosem, lekko się chwiejąc i wymachując pucharem tak, że jego zawartość wychlapywała się na posadzkę zbroczoną kawałkami jadła, rozrzuconego ze stołu.

Opanasz natychmiast podbiegł do kniazia, by pomóc mu zejść na podłogę i by nie zrobił sobie przy tym krzywdy. Ten jednak nie dał się sprowadzić z ławy. Odwrócił głowę w stronę Jagiełły i lekko kiwając ją do tyłu, zmrużył oczy, po czym wybałuszył je, jakby zjawę jaką zobaczył i parsknął śmiechem, z sobie tylko znanego powodu. Modlić się pozostało jeno, by nie dostał ataku apopleksji.

— B... B... Brat mój... U... U... Umiłowany! — Pokłonił głowę, chwiejąc się. — Piję za two... Twoje zdro... Zdrowie. — Ledwie zszedł z mebla i odstawił kielich na blat, rzucając miecz na podłogę i rozkładając ramiona. — Tylko to mi zostało, boś mi wszystko odebrał — rzucił, jakby opowiadał komuś żart.

— Świdrygiełło! — Król przekrzywił głowę, a na widok brata, gdzieniegdzie oblanego winem, głośno westchnął. — Co ty wyczyniasz? — zbeształ go, podchodząc i łapiąc za ramiona.

Kniaź wygiął usta w dół i zaczął mrugać powiekami, oddając uścisk.

— Piję z... Za bra... Brata. Przyłączysz się? — Wskazał głową dzbany pełne miodu i wina. — I za to, byś w końcu przejrzał na oczy i wykurzył Witolda z naszej Litwy.

— Chodź, chodź. — Jogaiła podciągnął go, biorąc pod ramię i zaczął iść w stronę drzwi. — Czas ci w końcu zamilknąć i zasnąć, bo bredzisz od rzeczy.

Kiedy przestąpili próg auli, Świdrygiełło na moment wyrwał się z jego objęć i kiwając palcem, wymierzonym w Jagiełłowe ramię, ozwał się:

— Ja? Ja bredzę? — dopytywał, udając zdziwienie. — Zawsze taki byłeś... Wszystkich braci, żeś po kątach ustawiał! A ja, jeden mądry, zrobiłem to, na co miałem ochotę. — Zaśmiał się perliście, a Władysław jeno klepnął go w plecy i zaprowadził pod wrota komnaty.

Pijany kniaź opadł na łoże i zasnął, chrapiąc przy tym tak głośno, że było go słychać nawet, gdy król zamknął podwoje i wyszedł na korytarz.

Idąc do swoich pokoi, Jagiełło jeno mruczał do siebie pod nosem:

— Jeśli zostanie tu kilka dni dłużej, doprowadzi zamek i piwniczki do ruiny.

* * *

Kolejny dzień przyniósł kniaziowi opamiętanie i zdawać by się mogło, że nareszcie przestanie urządzać pijackie burdy na królewskim zamku. Do południa nie wychodził ze swojej komnaty, za to jadł za trzech, co wprawiało Annę w irytację. Nie mogła znieść, że nie czuje się swobodnie we własnym domu. Wszak izba Świdrygiełły znajdowała się daleko od jej pokoi, lecz mrok, który miał w sobie szwagier, przyprawiał ją o lęk. 

Siedziała w komnacie i nie wychyliła nosa nawet na prymę. Ino czekała na donosy od ochmistrza w sprawie księcia i ewentualnych rozrób z jego udziałem. Po modlitwie stwierdziła, że musi zabrać się za coś pożytecznego. Bardzo dawno nie miała pióra w dłoni, chciała napisać listy, ale ostatecznie zmieniła zdanie. Wyjęła ze szkatuły stare pergaminy, strzępki oderwane od wieści, niewielkie, idealne do ćwiczenia dłoni.

Sofia przyniosła z kuchni zioła i kilka niewielkich placków z miodem i orzechami. Anna skubała zamyślona, popijając napar z pokrzywy. Dwórka miała wrażenie, że królowej odszedł apetyt lub coś ją frasowało. Niespokojnie bowiem zerkała na wyciągnięte kartki. 

Dopiero, gdy przełknęła ponad połowę porcji, nakazała przynieść sobie inkaust i pióro. Rozłożyła wszystko przed sobą, zostawiając po prawej stronie resztkę wywaru i poleciła Sofii dokończyć haft, sama oddając się pisaniu.

Jej ręka zgrabnie sunęła po strzępkach papieru, kreśląc pierwsze słowa. Mina wskazywała na natchnienie. Słowenka raz po raz zerkała na, porwaną nowym zajęciem, panią znad serwety. Po kilku pacierzach królowa spojrzała na zapisane zdanie:

„Przybyłam do Cracoviae w Anno Domini 1401". Uśmiechnęła się nostalgicznie, zbierając atrament z pojemniczka i ponownie zabierając się do pracy. Minęło wiele długich, cichych chwil, przerywanych skrobaniem pióra po karcie, nim do pierwszego zapisku, dołączył kolejny:

„Zdałam się najjaśniejszemu panu królowi mało urodziwa, toteż przesunął zaślubiny o wiele miesięcy. Czas ten pędziłam u Klarysek, ucząc się języka swoich przyszłych poddanych". Ostatnie pociągniecie zdobnej kreski zwieńczyło dzieło. Odłożyła pióro i zerknęła na swą pracę, gładząc niezapisane boki skrawka pergaminu.

— Cóż piszesz, pani, jeśli mi wolno pytać? — Sofia, ciekawska tedy kiedy nie zawsze wypada, odłożyła robótkę.

Cylejka podmuchała na litery i sięgnęła po piasek, zasypując zdania, by uchronić je przed rozmazaniem.

— Coś, czego nie powinnam, lecz serce dyktuje. Kalendarium mego panowania. — Leciutko wypuściła powietrze z ust na zbroczoną posypką kartę i pomachała nią, odkładając na bok.

— To już nie mamy tu skrybów, kronikarzy, by najjaśniejsza pani się trudzić musiała?

Anna uśmiechnęła się do naiwnej towarzyszki z nutą pobłażliwości.

— To mężczyźni, Sofio. Kupieni przez podobnych sobie, opisujący co im poręczne.

* * *

Do królewskiej kancelarii przybył goniec, pozostawiając pilny list do Władysława. Hinczka, ile sił w nogach, biegł do komnaty władcy, gdyż zatrważające wieści musiały jak najszybciej dotrzeć do uszu Jagiełły.

Ten akurat wrócił z łaźni i począł przygotowywać do posiedzenia z radą, gdy podskarbi pojawił się z listem.

— Najjaśniejszy panie, Ulryk von Osten najechał na Wielkopolskę. — Podał królowi pergamin. — Kolejny buntownik, tym razem wkroczył na nasze terytorium. Trzeba nam pisać do wielkiego mistrza.

Władysław z impetem rozwinął papier, szybko wodząc wzrokiem po linijkach tekstu.

— Polscy panowie gotowi na naradę? — zapytał, rzucając rulon na stół. — Musimy wysłać wojsko, inaczej gotów zrównać tamtejsze tereny z ziemią. — Lekko postukał pięścią w blat, po czym wziął się pod boki i westchnął. — Jak nie szarpanina z Jerzym, Świdrygiełłą i Zygmuntem, to jeszcze nam teraz buntu Ulryka brakowało. Chodźmy, nie możemy zwlekać ani chwili.

* * *

Jan z Pawii pławił się swym powodzeniem w zakończeniu prac nad leksykonem, jakie wiele miesięcy wcześniej zleciła mu królowa. Wszak przyznał w końcu przed nią, że brakuje mu wielce pomocy Marjety, dzięki której praca szła o wiele sprawniej, a jej niewieście dłonie idealnie nadawały się do tak precyzyjnych wzorów, jakim było oddawanie pnączy roślinności na kartach księgi. 

Cylejka z uśmiechem oglądała dzieło, rozmyślając przy tym o losie swej słoweńskiej służącej. Odkąd odeszła z dworu, wyraźnie zawiedziona brakiem zrozumienia u swej protektorki, nie dawała znaku życia. Piastówna wysyłała parę razy Zorę, by podpytała o Marjetę w mieście, lecz wszystko wskazywało na to, że opuściła królewski gród.

— Mam pewne podejrzenia, miłościwa pani — ozwał się Pawijczyk, gdy ta ino wspomniała o krajance. — Jej żądza wiedzy była tak wielka, jakby sam diabeł mącił jej w głowie. Może w przebraniu pobiera nauki na akademii? Kto wie, co za szatański plan przyszedł jej do głowy, gdy została potępiona przez samą królową panią.

Piastówna na moment uniosła brwi, prezentując lekki mars na wysokim czole. Wyskubane u czubka włosy nadały jej rysom iście królewski wygląd. Choć musiała przyznać, że wielki ból sprawiło jej poddanie się tym zabiegom, nie miała zamiaru się poddać. Z dumą znosiła cierpienie.

— To możliwe? Najznamienitsi profesorowie, znani ze swej przenikliwości i podejrzliwości, tak łatwo daliby się zwieść byle dziewce? — Zamknęła księgę.

Italczyk zmieszał się, szukając poparcia w stojącej przyń Sofii. Ta ino na mgnienie przekrzywiła głowę, poddając jego słowa w zastanowienie.

— Wybacz, pani — wtrąciła dwórka — lecz spodziewam się po niej wszystkiego. Od początku czułam, że nie jest z nami szczera. Miała w sobie mrok, który pochodził prosto z serca.

— Czas pokaże, co się zadziało z Marjetą. Pozostaje nam tylko się modlić, by nic złego się nie przydarzyło — orzekła królowa, kończąc dyskusję.

Sama podzielała skrycie zdanie Pawijczyka i gdyby miała być szczera, kibicowała Słowence. Jednak władczyni przecież nie wypadało otwarcie popierać takich przejawów buntu.

* * *

| Słowenia, Celje | Jesień 1405 |

Wymknęła się z alkierza, podchodząc powoli do schodów i nasłuchując, czy nikt nie zbliża się na piętro. Nim jednak poszła tam, gdzie zamiarowała, pierwej jeszcze obróciła się kilka razy i dokładnie sprawdziła zakamarki niewielkiego holu. Odetchnąwszy z ulgą, złapała poły granatowej sukni i czmychając przed siebie na palcach, przygryzła usta, rzucając ścianom entuzjastyczne spojrzenie.

Wrota do pomieszczenia stanęły przed nią otworem. Jeno szum wiatru, wpadającego przez nieszczelne okna, zagłuszał milczenie panujące w tej, mglistej i pachnącej stęchlizną, izbie. Jej ukochane miejsce w końcu opustoszało i może, choć przez krótki moment, w nim posiedzieć.

Grube księgi ze zszarganymi kartami, oprawione w brązowe i czarne skóry, zapinane na rzemienie – równie wysłużone – piętrzyły się na niewielkim, dębowym sekretarzyku, przy którym stał drewniany fotel ozdobiony cienką poduszką. Powoli wsunęła się do pokoju, jeszcze raz wychyliła głowę, by sprawdzić korytarz i, najciszej jak potrafiła, zamknęła drzwi.

Komnata spowita była chłodem, gdyż nie rozpalano w niej codziennie. Niegdyś należała do hrabiowskiego cyrulika, ale odkąd mężczyzna zmarł – a Herman nie miał czasu na szukanie nowego, gdyż często przebywał w Budzie – zawitała do niej pustka, wypełniona jeno tymi lekturami, regałami pełnymi zwojów i jakichś dziwnych przedmiotów, służących do leczenia. Nie interesowała się nimi specjalnie, gdyż najbardziej ciekawiły ją właśnie te księgi. Z namaszczeniem czytywała o sposobach sporządzania horoskopów i zaklinania okrutnej rzeczywistości.

Miała nawet swój własny pergamin, na którym ów cyrulik zapisał jej życie nakreślone przez gwiazdy. Przepowiedział, że będzie wielką panią ze świętą koroną na głowie. Gwiazdozbiór przedstawiający jej życie po ślubie, ułożony był na kształt smoczego łba. Z kolei dwie przecinające się linie i Wenus, znajdująca się w środku horoskopu, zapowiadały narodziny potomka. Rada była z takiego wyroku gwiazd, gdyż doskonale wiedziała, że los niewiasty, która urodzi syna, zdaje się malować w lepszych i korzystniejszych barwach niż kobiety bezpłodnej lub matki córek.

Lekko uchyliła okiennicę, by wiatr wymiótł z wnętrza nieprzyjemną woń, po czym podeszła do biurka i przysiadła na krześle, sięgając po księgę znajdującą się na samym dnie stosu. Tej jeszcze nie miała okazji przeczytać. Otwarłszy ją na pierwszej stronie, podparła łokieć na blacie i poczęła wodzić, żądnym wiedzy wzrokiem, po linijkach spisanych w niemieckim języku. Było to jedno z niewielu dzieł, jakich nie tworzono łaciną. Z każdym kolejnym wersem, źrenice rozszerzały jej się coraz bardziej.

— „Znaki, jakie gwiazdy tworzą na niebie, odczytuje się z największą uwagą, albowiem to w nich zapisana jest przyszłość każdego człeka, bez względu na stan jego i pochodzenie". — Dźwięk czytanych słów, odbił się po murach komnaty. — „Boże przeznaczenie zmiennym jest. Ino to, co na sklepieniu, gdzie dzień spotyka się z mrokiem, zapisane znane jest od narodzin. Tedy układa się w przyszłość, a gaśnie po śmierci i znika, nim dusza na zawsze opuści ciało". — Dreszcz przeszedł jej po plecach, a warga, którą coraz mocniej zagryzała w skupieniu, zabarwiła się czerwienią.

— Kra, kra — czarny ptak zakomunikował swoją obecność, moszcząc się na parapecie otwartej okiennicy. Skubnął grubym dziobem swe potężne pióro i skrzywił łeb, patrząc na niewiastę. — Kraaa!

Barbara poderwała się z krzesła i bardzo powoli, skierowała w stronę stworzenia, wyciągając do niego drobną dłoń i lekko pocierając kciukiem o palec wskazujący, w geście przywołania.

— Skąd się tu wziąłeś? — zapytała, klękając pod oknem.

— Kra, kra! — kruk wydobył złowrogi dźwięk z gardła i badawczo zerknął na jej nadgarstek, po czym delikatnie przysiadł na ręce Cylejki.

Pogłaskała go kłykciem po łebku.

— Zwiastujesz jakieś zło? Ostrzegasz mnie, piękna, mroczna istoto?

Stworzenie spojrzało na nią smolistymi oczami. Jakby nagle w tych ptasich źrenicach pojawić się miała jej przyszłość. Jednak nim zdążyła wejrzeć w nią dokładnie, stwór rozłożywszy skrzydła, odleciał na południe.

— A kysz — syknęła za znikającym w czeluściach nieba ptakiem.

* * *

| Królestwo Węgier | Jesień 1405 |

— Pamiętaj, malujesz wizerunek króla Węgier. Dodaj mi powagi i majestatu, tylko nie przesadź — wycedził narcystycznie Zygmunt, starając się nie poruszyć przy dyktowaniu swej woli.

Było to trudne, gdyż stał w swej komnacie z koroną na głowie i starał się zachować równowagę, napinając jak struna i lekko, z majestatyczną wyniosłością zadzierając głowę. Co jakiś czas kątem zerkał badawczo na malarza, pochylającego się nad płótnem i kreślącego portret władcy z największą atencją.

Zacmokał pod nosem, głośno wypuszczając powietrze z płuc. Poczuł, że zaraz się poruszy i cały plan posiadania idealnego wizerunku pójdzie na marne. Rozluźnił się więc, zdjął insygnium, odkładając go na poduszkę – którą trzymał skurczony sługa – i wyciągnął się.

— Wystarczy na dziś. Możesz odejść — polecił, gestem ręki odganiając artystę i przywołując podczaszego, który w gotowości, tkwiąc w kącie komnaty, trzymał dzban z winem.

Podszedł do króla, starannie nalał napitek do pucharu i skłonił głowę, z powrotem zajmując swe miejsce.

— Wezwać mi tu hrabiego Hermana — nakazał Luksemburczyk, wygodnie sadowiąc się na drewnianym krześle, poprawiając przy tym poduszkę i zakładając łokcie na brzegi fotela.

Wyciągnął lekko nogi do przodu i sięgnął po kielich, by odpocząć po tym nieznośnym udawaniu boskiego posągu przed malarzem.

— Do waszych usług, łaskawy panie. — Cylejczyk pokłonił się i wszedł do pomieszczenia.

Czyhał od różańców pod podwojami, gotowy na każde skinienie przyszłego zięcia. Wszak zaraz ważyć się miały losy Barbary. Najmłodszej córki, która nareszcie, po prawie czterech latach zabiegów, poślubi króla.

— Usiądź, mój drogi, napijemy się wina, pomówimy. Wszak wkrótce będziemy rodziną, nieprawdaż? — Wskazał mu ręką krzesło obok i zawołał podczaszego do swojego gościa.

Hrabia lekko się uśmiechnął i odczekawszy na swój puchar, zmoczył gardło trunkiem.

— Za niecałe trzy niedziele Fryderyk przywiezie Barbarę. Córa ma już nie może się doczekać ślubu, mój królu — zagadnął.

— Wspaniale... Rad jestem, że tak się ułożyły sprawy. Między nami niedługo więzy krwi się pojawią, a i z Jagiełłą będzie nam bliżej. Nie o tym jednak prawić chciałem. — Odstawił kielich na drewniany stolik i wstał, podchodząc do niedokończonego portretu. — Zobacz, jaki wizerunek kazałem sobie wykonać. Czyż nie jestem podobny? — Dumnie wyprostowany stanął obok malowidła.

Na to Cylejczyk lekko poczerwieniał i wybałuszył oczy, próbując pohamować uśmiech. Zakrył usta palcami, udając, że swędzi go przystrzyżony wąs.

— Zaiste, panie. Idealne odwzorowanie majestatu waszej wysokości — odrzekł, starając się nie spuszczać oczu z portretu.

Luksemburczyk posłał mu triumfujący wyraz twarzy.

— Jeszcze niedokończony, a już tak dobrze oddaje me oblicze. — Postukał placami w kant płótna. — Wracając do naszej rozmowy, chcę, byś posłał list do Barbary, ja dołączę doń podarek przedślubny. — Usiadł z powrotem, wpatrując się w niego badawczo.

Hrabia się zmieszał i nim odpowiedział, upił odrobinę wina.

— Jak sobie życzysz, królu. Córa ma będzie rada. Zaszczyty, jakie rozdajecie w swej wspaniałości, powinni opisać wszyscy kronikarze. — Kiwał gorliwie głową, na znak szacunku.

— Amen. Żywię nadzieję, że dobrze ją przygotowałeś do roli. Wszak moja pierwsza oblubienica, Maria była niewiastą o niepowtarzalnym blasku lica... Świeć, Panie, nad jej duszą. I poważnym usposobieniu, godnym żony władcy. — Luksemburczyk uciekł spojrzeniem w okiennice i na chwilę zmarszczył brwi. — Choć i przymioty ducha miała godne naśladowania — dodał po chwili, splatając dłonie.

Herman natychmiast się ożywił.

— Moja Barbara, panie, skromna i posłuszna. Z pewnością będzie odpowiednią niewiastą dla waszej wysokości. Charakterna, ale i łatwo ją udobruchać. Do polityki nie ma głowy, w przeciwieństwie do swej kuzynki — począł wychwalać swoją córkę, żwawo gestykulując. — Umie czytać i pisać, lecz częściej zajmują ją zabawy i haft. Cicha, pobożna, stroni od plotek. Ach, zapomniałbym! Łaskawy panie, na dniach zjedzie tu nasz poseł z Cylii, który przywiezie podobiznę Barbary, wedle twej woli.

— Wierzę ci na słowo, Hermanie. I rad jestem zobaczyć przyszłą żonę. — Król wykrzywił usta w coś na kształt uśmiechu i wstał. — Kazałem rozesłać zaproszenia na zaślubiny. Wszystek ustalone. Uroczystość wyznaczono na szósty dzień grudnia, na Świętego Mikołaja. — Zamachnął dłonią, by poprawić połę płaszcza, co Herman natychmiast pojął za koniec audiencji.

* * *

Portret Barbary, który przywiózł cylejski wysłannik, miał w sobie coś niepokojącego. Król odniósł wrażenie, że ilekroć zerka na jej podobiznę, czuje w tych namalowanych oczach hipnotyzujące błyski.

Szybko jednak porzucał tę myśl, mówiąc sobie, że to niedorzeczne. Z niecierpliwością oczekiwał przybycia niewiasty na dwór i ślubu, dzięki któremu nareszcie będzie mógł doczekać się potomka – syn umocni jego chwiejne rządy. Planował już nawet wystawną ucztę na cześć zawarcia małżeństwa i obsadzenie nowych ludzi na urzędach.

To wesele będą jeszcze w drugim milenium wspominać. Niech się wieść po świecie rozniesie, jak hojny jest monarcha, który w spadku po ludwikowej córce dostał koronę, powiedział w duchu, uśmiechając się z satysfakcją i wsuwając pod pościel.

Przymknął ciężkie powieki i głośno odetchnął, powoli zatapiając się w głęboki sen. Jeszcze nie wpadł w jego objęcia całkowicie – słyszał lekki szum wiatru, poruszający szybami i szuranie sług w korytarzu.

Naraz jednak poczuł, jakby mgła jakaś wlała się do alkierza i roztoczyła wokół łoża, kalając powietrze zapachem jaśminu, dymu i kadzidła. Jego skóra zaczęła pokrywać się dreszczem, gdyż to coś, co zdawało mu się unosić przy posłaniu, emanowało chłodem i trwogą.

— Chyba jeszcze nie mój czas... Nie czas mi odejść z tego świata... — wymamrotał, niepewnie otwierając powieki i zagryzając wargi. — Co się dzieje, do licha? — zapytał z wyraźną irytacją w głosie, siadając na materacu.

Zdawało mu się, że to nie jego alkierz. To sypialnia Marii – każdy szczegół na to wskazywał. Naraz usłyszał cichy, zjadliwi śmiech i klaskanie w dłonie.

— Kto tu jest? — Gwałtownie odwrócił głowę w stronę, z której dobiegały dźwięki. — Kto... — Poczuł palce niespiesznie oplatające jego szyję.

Nie mógł wydusić ni słowa, począł więc w panice charczeć i odrywać kłykcie zamachowca ręką, drugą z kolei próbując zdjąć kaptur z jego głowy. Coraz ciężej łapał oddech, ale w końcu złowrogie śmiechy umilkły. Andegawenka odziana w czarną suknię wysadzaną złotymi klejnotami i perłami, i z Koroną Świętego Stefana na głowie, wyłoniła się zza duszącej go postaci i zmrużyła oczy.

— Maria... — Pobladł jak płótno i bezwiednie opadł na zagłówek, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami. — Czy to czyściec? Przyszłaś po mnie, żono moja umiłowana? — pytał gorączkowo drżącym głosem, w który wkradł się strach tak silny, że byle przeżyć, zdobył się na miłe słowo do ludwikowej córki, której całe jej krótkie i przepełnione tragediami życie, uprzykrzył.

Postać zachichotała, po czym biorąc poduszkę, którą w panice ściskał rękami, wysyczała:

— Jeszcze nie nadszedł twój czas... Ale wiedz, że nie zaznasz spokoju, ilekroć wypowiesz imię moje lub mojego ojca, by chełpić się władzą, jaką dzierżysz dzięki mnie. — Uniosła ją nad nim, ale nie zdążył nawet krzyknąć, gdyż nagle poczuł na ręce dotyk sługi.

— Panie, panie! — głośno szeptał mężczyzna, pochylając się nad Zygmuntem.

Naraz Luksemburczyk zerwał się z wezgłowia i zadygotał, mierząc go pełnym zdziwienia spojrzeniem.

— Co się dzieje? — warknął, przecierając twarz.

— Krzyczałeś, panie... Myślałem, że potrzebujesz pomocy.

W oczach monarchy zaiskrzył gniew.

— Wyjdź, natychmiast! — rozkazał, wskazując ręką podwoje.

Gdy został sam, zwlekł się z łoża, niemrawo sięgając po kielich stojący na niewielkim kredensie obok posłania. Nadal czuł ten zapach z koszmaru w nozdrzach, ilekroć tylko zmarszczył nos.

— Diabelskie podszepty... Klątwy jakieś na mnie rzucają... — Wychylił puchar, ale zaraz splunął, czując gorycz na języku. — Nawet wino kwaśnieje!

* * *

| Królestwo Polskie, Kraków | Jesień 1405 |

Wąska izba na piętrze, jednej z przedniejszych oberży w królewskim mieście, wystarczyła za dom dla osoby, która ino przychodzi doń spać i się odświeżyć. Niewielkie łóżko, na które składał się cienki siennik położony na drewnianych deskach, zaskrzypiało, gdy postać odwróciła się na plecy i, mrucząc przez sen łacińskie nazwy organów w ciele człeka, przeciągnęła się.

Blade, spłowiałe opony skrywające wnętrze, przed śmiałymi promieniami rzadkiego o tej porze roku słońca, załopotały, gdy kobieta usiadła na łóżku i odrzuciła wełniane okrycie. Nogi pokryte gęsią skórką podciągnęła pod brodę, mrużąc zaspane oczy.

Zerknęła na malutki stolik z dwoma zydlami znajdujący się obok pryczy, kilka kroków od posłania. Piętrzyły się tam jakieś pergaminy i dwie bardzo zniszczone księgi. Wosk ze świec oblepił blat, przywierając do zmurszałej serwety.

Wyskoczyła z łoża, przypomniawszy sobie, że zaraz zaczną ją wołać. Nie mogła narazić się na gniew karczmarki i jej przygłupiego męża, boć prędko nie znajdzie sobie nowego zajęcia. Wszak odłożyła już sporo srebrnych monet, lecz to nadal za mało, by wieść niezależne życie z dala od podejrzliwych ludzi.

Podeszła do krzesła przy drzwiach i pochyliła się nad glinianą misą. Woda odbiła jej przemęczone lico, lecz zaraz ukoiła suchość skóry i cienie pod oczami. Rześko ochlapała twarz, wytarła ją w płótno wiszące na haczyku i pogrzebała w worku, szukając mazidła. Lepiło się do palców, gdy rozpościerała je na policzkach i czole, z namaszczeniem masując brodę i skronie. Przebrana w codzienną, służalczą suknię, wzięła do ust ususzony goździk. Mocno uszczypnęła się w poliki i zeszła na dół, wiążąc po drodze chustę na włosach.

— Zaraz żacy wrócą z prymy i zechcą coś na wzmocnienie przed wykładami — fuknęła karczmarka, szczupła i wysoka Helena, machając ścierką przed jej nosem. — Chyżo, dziewucho, za opieszalstwo cię tu nie trzymam.

Marjeta miała ochotę pokazać jej swój niewyparzony język, ale ino pokiwała głową, wymsknęła z suchych warg słabe przeprosiny i zabrała się do szorowana kufli na piwo i mis na polewki. Zajęcie żmudne i niewdzięczne, lecz dzięki niemu poznała pewnego żaka, który za drobne uprzejmości z jej strony, podrzucał jej swoje zwoje z zapiskami nauk, jakie odbywał na krakowskim uniwersytecie, jako przyszły medyk.

Minął różaniec i jak na zawołanie w karczmie zrobiło się tłoczno. Mniej pilni pewnie przesiedzą tu do wieczora, a ci, którzy naprawdę swe serce oddali przyszłej fusze, chlapną polewki i popędzą za czarnymi szatami na zajęcia. Dziewka złapała cztery kufle z piwem i podeszła do stolika, gdzie siedział jej kamrat ze swoimi druhami. Puściła doń oko, na co ten odpowiedział tym samym znad kufla.

Gest ten zawsze oznaczał jedno: miał przyjść po nieszporach, by oddała mu przeczytane już pergaminy i przynieść dzisiejsze. Reszta spraw, jaka między nimi zachodziła, miała pozostać tajemnicą dla niego i czarną plamą na życiorysie Marjety. Innego wyjścia jednak nie miała. Odkąd królowa pani jasno dała do zrozumienia, że nie będzie jej wspierać w diabelskim planie zdobywania wiedzy przeznaczonej dla mężczyzn, gotowa była na wszystko.

Gdy odeszła z dworu długo tułała się po uliczkach miasta, lecz w końcu karczmarka, zdjęta litością przygarnęła ją do siebie. Pierwej pracowała za wikt i opierunek, ale odkąd pod oberży stołem zaczęła też sprzedawać maści i wywary, oddając ponad połowę zarobionych pieniędzy swej chlebodawczyni, ta zmieniła zdanie. Raz w miesiącu wynagradzała ją groszem. Na parę marnych trzewików musiałaby zbierać przez pół roku.

Poza tym, Helena nie miała wyjścia: jej mąż był utracjuszem, przegrywał z gośćmi w kości i karty duże sumy. Do tego oskarżała go o bezpłodność, a nawet chorobę umysłu. Ich nocne kłótnie i uszczypliwości często przeszkadzały Słowence w nauce, na którą jeno wtedy miała czas.

— A dla nas to już nie masz uśmiechu, piękna pani? — zaśmiał się jeden z przyjaciół Wojana, Stanisław. — Poprosimy jeszcze po kuflu.

Marjeta przewróciła oczami i siląc się na uprzejmość, wróciła do pracy. Helena już wykrzywiała usta w grymasie niezadowolenia i mruczała pod nosem, gdy Słowenka z kwaśną miną szykowała kolejne porcje złotej cieczy.

— To nie zakon, dziewucho, byś umartwiona przed klientami paradowała. Więcej radości przywołaj na lico, boś niebrzydka.

— To nie zamtuz, jeno oberża — odgyrzła jej, wracając do stolika.

* * *

| Słowenia, Celje | Koniec jesieni 1405 |

Skrzynie i kufry pełne sukien, klejnotów, i zastawy, piętrzyły się w komnacie Barbary, która żwawo kierowała służki pakujące jej posag.

— Delikatnie z tym! — pisnęła, widząc, że jej dwórka Cveta zamaszystym ruchem składa granatową suknię obszytą koronką.

Wyszarpnęła jej odzienie z dłoni i sama powoli złożyła, umieszczając uważnie na samej górze stosu materiałów w drewnianym pudle. Tkanina niegdyś należała do jej matki i była to jedna z nielicznych pamiątek, które zostały hrabiance po rodzicielce.

Kiedy już skończyła się pakować, prędko wybiegła z komnaty, by poszukać brata. Chciała spędzić z nim trochę czasu przed wyjazdem i podstępem wypytać o króla, o którym Herman za wiele nie chciał opowiadać lub prawił wymijająco, byle tylko dała mu spokój. Teraz go jednak nie było. Młody hrabia siedział w kancelarii, dyskutując o czymś z sekretarzem i jednocześnie nauczycielem Barbary, pomagającym jej płynnie posługiwać się węgierskim.

Cylejczyk przykładał dużą wagę do wykształcenia córki, odkąd tylko zaręczył ją z Luksemburczykiem. Zależało mu na tym, by Barbara nie przyniosła wstydu jego rodowi i nie została odesłana na nauki mowy poddanych tak jak Anna. Musiał się dwoić i troić, by zmusić ją do zdobywania wiedzy, gdyż hrabiankę interesowało jeno czytanie dziwnych ksiąg i zabobonne praktyki. Jej brat natomiast z rozkazu ojca kontynuował dzieło, mając ją teraz pod swą opieką.

— Bracie mój — szepnęła, wchodząc do komnaty i rozglądając się po pomieszczeniu. — Możemy pomówić?

Mężczyzna zamruczał coś do pisarza, po czym wskazał, by wyszła na zewnątrz i zaczekała na niego. Gdy tylko przekroczył próg wrót i stanął w korytarzu, Barbara ozwała się:

— Jestem gotowa, ale nie pojadę, dopóki nie opiszesz mi jego wyglądu — zaparła się i wzięła pod boki. — On dostał moją podobiznę, a ja... Słyszałam, że jest butny i się wywyższa. — Zignorowała stłumiony śmiech Fryderyka. — To prawda? — zapytała niecierpliwie.

— Damy wodzą za nim oczami, nie bez wzajemności. Podobnież lico u niego piękniejsze niż dusza, a szczerość kryje się pod sprytem i chciwością — nastraszył ją, nie bez satysfakcji. — Lepiej módl się, miła siostro, byś przypadła mu do gustu. Wiem, że pan ojciec pewnie dał by mi po głowie, za to, co rzekłem, ale lepiej byś to wszystko wiedziała. Nie roiła sobie marzeń o legendarnej miłości i wierności.

— Nie będę się modlić — delikatnie otrzepała się i odsunęła o dwa kroki. — Nie będę i już. — Skrzyżowała ręce na piersiach. — Dlaczego mnie tak straszysz? Czy Annie także naopowiadałeś takich rzeczy o Mikołaju z Gary? — rzuciła tonem pełnym zawodu i złości.

— Nie. Ona nie będzie królową tak jak ty i nasza kuzynka. — Wskazał jej ręką ławę na holu, by usiadła.

— Mówią, że jest rudy jak lis i taki sam jak ten zwierz. — Zaczęła nerwowo zaplatać palce. — Czy wygląda starzej od pana ojca? Nie zniosę tego, Fryderyku.

Skrzywił się lekko, ale naraz odpowiedział:

— Król jest młodszy od ojca. Tego się nie lękaj.

Barbara przybrała smutny wyraz oblicza, lekko opuszczając głowę. Zawżdy tak czyniła, chcąc tym wzbudzić w bracie litość. Naraz jęła cicho łkać, coraz intensywniej zaciskając powieki, by dać łzom ujście.

— Ale wygląda jak młodzian — szybko zreflektował się, kładąc dłonie na jej drżących ramionach. — Rada jesteś z odpowiedzi? Nie płacz, bo spuchniesz. Jesteś najhardsza spośród sióstr. Owiniesz go sobie wokół palca swą urodą.

Podniosła głowę i lekko pociągnęła nosem, ocierając kłykcie o kłykcie.

— Nie chcę go, nie chcę wyjeżdżać, nie chcę — zacisnęła lekko pięść i uderzyła nią w swoje kolano. — Dlaczego nie wydaliście za niego Anny? Nie jestem gotowa na to wszystko. Mam dopiero piętnaście wiosen!

Cała odwaga i hardość gdzieś uleciały. Próbując przykryć zawziętością strach i tęsknotę za dzieciństwem, i rodzinnym zamkiem – w którym miała wiele swobód i przede wszystkim nie musiała robić praktycznie niczego, na co nie miała ochoty – łzy znowuż wezbrały w jej oczach.

* * *

| Królestwo Węgier | Zima 1405 |

Barbara nerwowo splatała palce, wyglądając przez kolebę i podziwiając piękno węgierskich ziem. Zarumienione od mrozu policzki, przyozdabiały jej bladą twarz i uwypuklały wielkie, zielone oczy, w których błyszczało podekscytowanie. Wiedziała, że za moment dotrą na miejsce. Wszak brat specjalnie zarządził popas nieopodal Budy, by później nie tracić czasu na odpoczynek po podróży, jeno od razu przedstawić siostrę Luksemburczykowi.

— Lękasz się, pani? — zapytała Cveta, gładząc swój warkocz, wystający z futrzanej czapki.

— Odrobinę... Sama słyszałaś, co ludzie prawią o Zygmuncie — odparła, spoglądając na nią kątem oka.

Dwórka pobladła i zmieszała się, siląc jeno na delikatny uśmiech i spuszczając wzrok.

— Ty nie musisz się bać, moja droga. Wszak to ja wychodzę za mąż za starego króla, a nie ty. — Przewróciła oczami i pieszczotliwie pociągnęła niewiastę za gruby, spleciony kosmyk włosów. — Uśmiechnij się. Jesteś damą dworu przyszłej królowej Węgier. To zaszczyt, a nie kara.

Ta pokiwała głową i wygładziła poły sukni, zerkając na zewnątrz koleby.

— Pani, jesteśmy blisko! — rzekła do Barbary, radosnym głosem, widząc majaczący w oddali zamek. — Boże w Niebiesiech, jakiż piękny!

— Nie wzywaj Pana Boga, On tu do niczego niepotrzebny — sarknęła Barbara, wychylając się lekko z koleby i podziwiając widok, malujący się przed jej oczami.

* * *

Dziedziniec zaparł jej dech w piersiach — majestatyczne mury, wytwornie ubrani ludzie przechadzający się wzdłuż ścian i przepych, widoczny w każdym zakamarku królewskiego budynku. Ileż to się nawzdychała, obracając głowę na wszystkie strony, by nie uronić ani skrawka tego widoku. Cylejski dom, nawet w połowie, nie przypominał siedziby Luksemburczyka. U progów przywitał ich hrabia.

— Barbaro, czego ciebie uczyłem? — żachnął się Herman, pomagając jej wysiąść z koleby. Lekko szarpnął ją za nadgarstek i posłał wymuszony uśmiech słudze, który właśnie ich minął. — Zachowuj się godnie, na Boga! — szepnął cicho nad jej uchem, pochylając głowę w odpowiedzi na pozdrowienie jednego z węgierskich panów, idącego naprzeciw nim.

Barbara powtórzyła gest po ojcu, wyrywając dłoń z jego uścisku i prezentując wyuczony ukłon.

— Witaj, Hermanie, rad jestem, że tak szybko dotarłeś — zaczął mężczyzna. — Ta nadobna niewiasta, to z pewnością twa córka? — zapytał, lustrując ją przyjaznym spojrzeniem.

Panna pobladła, gdyż była pewna, że wyszedł im naprzeciw sam król, którego ojciec nakazał jej poślubić.

— Tak, panie Janie. To właśnie moja umiłowana Barbara — odrzekł, łypiąc na nią kątem oka. — Prowadź więc do naszego króla — wskazał dłonią, by ruszyli do auli.

Na te słowa, Cylejka odetchnęła z wyraźną ulgą, ale zrobiła to tak głośno, że Herman cicho zacmokał pod nosem.

— Myślałam, że król powita mnie tutaj — sarknęła cicho do ojca, gdy przechodzili przez wrota do ogromnego korytarza.

— Nic już nie mów, dziecko. Wyprostuj się i podnieś głowę, ale nie patrz wyniośle i nie odzywaj się niepytana — zaczął ją pouczać, gdy przemierzali szeroki hol.

Serce biło jej jak oszalałe i miała wrażenie, że zaraz rozsadzi żebra. Kiedy gwardziści otworzyli przed nimi podwoje, westchnęła w duchu i na moment przymknęła powieki, by się uspokoić. Podążała ramię w ramię przy ojcu, starając się z całych sił zachować godną postawę. Wtem, nawet nie wiedziała, kiedy przekroczyli próg komnaty tronowej. Wnętrze wprawiło ją w lekkie oniemienie. Musiała się powściągać przed natarczywym rozglądaniem na boki i zachłannym spoglądaniem na wystrój sali.

— Najjaśniejszy panie. — Herman skłonił się przed Zygmuntem spoczywającym na tronie i zerkającym na przyszłą żonę, która, równo z ojcem, złożyła mu ukłon. — Zaszczytem jest dla mnie przedstawienie, waszej wysokości, mej córki, Barbary — powiedział, spoglądając na Cylejkę, rzucającą Luksemburczykowi natarczywe spojrzenia.

— Rad jestem z twego rychłego przybycia, pani. Witaj w Budzie — odparł król, niespiesznie wstając z monarszego fotela. — Żywię nadzieję, pani, że również jesteś rada na mój widok — zwrócił się do Barbary, stając przed nimi, a ton głosu miał nazbyt pewny.

Jeśli liczy na to, że zrobi na mnie wrażenie swym udawanym urokiem, to się myli, pomyślała, po czym odparła, ale już na głos:

— Nie śmiem narzekać, królu. Ojciec wiele mi opowiadał o...

— Przejdźmy do naszych spraw, jeśli wasza wysokość pozwoli — przerwał jej Herman, w obawie, że córce rozplątał się niepowściągliwy język.

Zygmunt łypnął na niego, po czym kiwnąwszy głową, przywołał służbę gestem dłoni.

— Oddaję w wasze ręce moją przyszłą małżonkę. — Posłał jej ujmujący uśmiech. — Od dziś jesteście w dłoniach jej rozkazów i próśb.

— Dziękuję, panie. Jesteś bardzo hojny.

Hrabia uniósł zamkniętą dłoń do ust i chrząknął. Barbara posłała ojcu spojrzenie spod lekko ściągniętych brwi i po skinięciu głową, ruszyła do podwoi prowadzących na korytarz.

— Wieczorem, wydam ucztę, z okazji moich rychłych zaślubin, Hermanie. Tymczasem, zajmijmy się naszymi sprawami — skwitował Zygmunt i lekceważąco wyminął hrabiego, udając się w stronę wyjścia z auli.

Przyszły teść podążył za nim.

* * *

| Królestwo Polskie, Wawel | Grudzień 1405 |

Ponury wieczór rozpraszały zabawy, jakie Cylejka urządziła na Wawelu. Król, który na dniach miał powrócić z Litwy, z pewnością sarkałby na jej zachcianki. Wesoła jak szczygieł Anna bawiła się przy dźwiękach cymbałów, lutni i trąbek. Siedziała przy stole z Gniewoszem, który ustępował jej we wszystkim, co większość pozostałych na zamku możnych miała za lizusostwo. Puszczał płazem częste tańce i śmiechy, rój młodzianów i dworek pląsających po sali jadalnej wśród stołów i wokół komnat Piastówny. A Cylejka szczęśliwa i wesoła przyklaskiwała ulubieńcom, śląc im swe uśmiechy i spojrzenia. Jakże wesoły bywał tedy ten Wawel. Na co dzień miejsce ponure, poważne, zamczysko nocą przypominające te wszystkie cytadele, które malują się w strasznych legendach.

— Panie ochmistrzu, przywołaj nam tu młodego panicza Tęczyńskiego. Trzeba pomówić o pewnych sprawach — zwróciła się do imcia z Dalewic, poprawiając noszenie z pereł i srebrnych gwiazdek, zdobiące jej dekolt.

Ten ino raz złapał spozieranie rodowca, by po chwili stało się zadość jej woli.

— Jakieś wieści z pola walki? — Królowa pochyliła się ku przyjacielowi, lekko pocierając palcami, jakby dawkowała przyprawę. — Rzecz jasna to przenośnia, mój drogi. Co na Litwie? Podsłuchałeś co ważnego?

Tęczyński jeszcze śmielej zawisł nad jej ramieniem, szepcząc do ucha:

— Ważkie kwestie, wasza miłość, jeno nie tutaj. Przejdźmy gdzieś. — Rzucił okiem na salę pełną gości, lecz i dziwnych spozierań panów polskich.

Klemens mruczał coś pod nosem do siedzącego przy nim Szafrańca i Tarnowskiego. Patrzył na Annę by sędzia, lecz ona posłała mu ino pyszny wyraz lica, gdy z godnością wstała i z monarszą manierą poprawiła połę srebrnego płaszcza narzuconego na suknię, nie przestając wwiercać weń gromiących tęczówek.

* * *

Zora postawiła na stole dzban z piwem i drewnianą tacę ze słodkościami. Cylejka dała znak, by nalała im złotej cieczy do szklanych pucharków wykonanych na kształt tulipana. Jęła wodzić palcem po obrusie, wyczuwając pod opuszkami szorstką materię drogiej tkaniny.

— Jak się ma Anula? Zdrowa, szczęśliwa? — podjęła, czekając, aż Sofia zajmie się haftem i odejdzie na kilka kroków ku zydlowi w kącie przy wrotach. — Byłaby mile widziana na mym dworze, mimo małżeństwa. Zechciej to przemyśleć, pomówić z nią, panie Andrzeju.

Skwapliwie potaknął, mocząc wargi w piwie i lekko opadając plecami na swój fotel.

— Jeśli, wasza miłość, życzy sobie tego, obiecuję. — Odłożył kielich, kontynuując: — Ciągle nie rozstrzygnięto sprawy Drezdenka. Jego królewska mość posłał w kontrę ku Ostenowi, starostę generalnego Wielkopolski Tomasza z Węgleszyna. — Chrząknął cicho, łypiąc na podwoje. — Musisz mi obiecać, pani, że nie dasz po sobie poznać, że cokolwiek wiesz.

Anna pokiwała głową, choć te ciągłe prośby nużyły ją nieco. Zatopiła znudzenie w kolejnym łyku trunku.

— Tak więc nic to nie dało, ino kolejny spór z Zakonem. Oni bezkarnie i jawnie kpią z Korony i króla pana. A prym wiedzie ten cały Ulryk, brat wielkiego mistrza. Uważa się za jego naturalnego następcę, jakby stołek tam był dziedziczny niczym w królestwie — prychnął, gasząc narastające z gniewem pragnienie.

Zapatrzyła się w ogień igrający z polanami w kominku. Minę miała ponurą, choć drgający w oczach żar lekko rozmywał nostalgię z lica.

— Wielki mistrz wydaje się chcieć pokoju. Słał podarki dla mnie i króla. Mówią, że to jego brat podburza komturów i braci, by wpłynęli na Konrada. Ustalono coś jeszcze?

Sofia kręciła się na zydlu, szeleszcząc suknią, na co Anna kazała jej podejść i prędko odesłała ją do alkowy za drzwiami, by szykowała łoże do snu i zarządziła łaziebną, gotującą kąpiel.

— Podobnież pan król chce się spotkać z Ostenem osobiście i przemówić mu do rozsądku. W końcu jest wasalem Korony i jej winny oddanie.

— Dziękuję, panie Andrzeju. Wasza przyjaźń i oddanie wiele znaczą dla mnie. — Uśmiechnęła się ciepło, klepiąc go po dłoni. — Wracajcie teraz rychło do majątku po Anulę.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top