|Rozdział 11|*1404

| Królestwo Polskie, Wawel | Styczeń 1404 |

Cylejka ani myślała odsyłać psa z zamku na te mrozy i zawieje. Zguba chowała się w jej komnatach, coraz rzadziej gryzła pościele i meble, a i jej dłoni nie łapała już swymi mokrymi kłami. Teraz psiak leżał na wełnianym okryciu przy jej kolanach, gdy czytała Psalmy i raczyła się grzanym miodem. Chciała zrobić Jagielle na złość – miała nadzieję, że plan się powiedzie. Sofia weszła do alkierza, niosąc wypraną suknię i podśpiewując po niemiecku.

— Sofio, wezwij tu ochmistrzynię. — Anna odstawiła gliniany kubek na wysoki zydel przy krześle i zamknęła delikatnie księgę. — Nasze miłe panny Gorajskie lubują się w orzechach w miodzie, więc nie może ich zabraknąć. A właśnie, widziałaś może Anulę? Miała przyjść do mnie.

— Już, już, tylko to schowam. — Dwórka delikatnie ułożyła materię w skrzyni pod kabinetem. — Nie, lecz widziałam pana Andrzeja. Podskakiwał jak fircyk, gwizdał pod nosem... Rozum postradał od tego mrozu?

Królowa spojrzała na nią rozbawiona. Wstała i wyciągając ręce za siebie, rozprostowała plecy.

— Jego też zawołaj. Muszę się z nim poważnie rozmówić.

Po różańcu Słowenka z Bogną stanęły przed nią.

— Jutro pójdziesz na rynek, Bogno, po orzechy i marcepan. Tylko proszę, udaj się tam osobiście, bo do ciebie mam zaufanie. Ostatnio służka kupiła prawie same łupiny i to jeszcze wysuszone na wiór. Dało się je łamać w palcach.

— Dobrze, najjaśniejsza pani. — Kobieta lekko dygnęła. — Zaraz ją nauczę porządku. Nie martwcie się.

— A i nie wyrzucajcie tych starych, dziurawych pościeli, co to chyba pamiętają czasy mojego dziada Kazimierza. Jeno wypierzcie, nawet nie cerujcie. Będą na posłanie dla psa — dodała Anna, pochylając się ku Zgubie i drapiąc go za uchem.

Sofia pokręciła z niezadowolenia głową i gdy Bogna odeszła, rzekła do królowej:

— Jego wysokość nie będzie rad. Mówię tobie, pani miłościwa, że bieda z tego będzie.

— Króla tutaj nie ma, moja droga. A czego oczy nie widzą, to sercu nie żal. Gdzież ta moja zgraja, która miała przyjść? Zaraz pora ceny.

* * *

| Wielkie Księstwo Litewskie, Wilno |

— Mało ci, drogi bracie? — zapytał wściekły król, a jego ręka wylądowała na blacie stołu.

Mebel zadrżał lekko pod naporem silnej, dużej dłoni. Świdrygiełło podszedł do niego i opierając zaciśniętą pięść o blat, odszczeknął:

— Teraz ci jestem brat? Wcześniej zawsześ Skirgiełłę, Korygiełłę i Wigunta wynosił do godności. Oddawałeś, co ojcowskie! Ze mną się nie liczyłeś. I ja jestem z krwi Olgierda, ojca naszego! Jedna matka nas urodziła, a traktowałeś mnie gorzej od braci przyrodnich. I Bóg cię za to pokarze!

Wrzask księcia potoczył się po komnacie. Gęste powietrze otoczyło ich, a Władysław ledwie mógł trzymać nerwy na wodzy. Miał ochotę złapać Świdrygiełłę za ramiona i potrząsnąć. Po chwili namysłu stwierdził, iż wolałby wymierzyć mu policzek.

— Dostałeś księstwo briańskie, nowogrodzkie i czernihowskie. Długi za ciebie spłaciłem! A ty śmiesz powoływać się na pamięć braci i pani matki po tym, jak zdradziłeś Litwę i mnie, brata rodzonego? Wiesz, co robi się z takimi jak ty?

— Zapomniałeś jak Witold za Krzyżakami biegał? Jak cię za nos wodził? Teraz wielcy bracia jesteście. Ale ja nie głupi, nie dam się zwieść i tym razem!

Jagiełło złapał go za ramię. Silne palce wbiły się w skórę Olgierdowicza, wydobywając syk z jego ust. Szarpnął się, lecz król był silniejszy i zaraz jednym pchnięciem posadził go na krześle.

— Dostaniesz tysiąc sześćset grzywien rocznego dochodu z żup i nie pozbawię cię tytułu księcia Podola. Teraz żeś rady? — Strącił swą dłoń, zwijając ją w kułak, aż chrupnęły mu kości w stawach.

Świdrygiełło zacisnął opuszki na swym obolałym na barku. Spojrzał gniewnie na Władysława i wycedził przez zęby:

— Rady.

* * *

Rozmowy z posłami wielkiego mistrza przebiegły pomyślnie – i na korzyść Zakonu, i ziem polskich oraz litewskich. Co prawda ceną, za zawarcie pokoju podyktowanego bullą papieską, była Żmudź. To, mimo wszystko, niewielka strata w obliczu możliwości wykupu zamku w Złotoryi i ziemi dobrzyńskiej zastawionej onegdaj przez kolejnego wroga Korony – Władysława Opolczyka. Choć zdradziecki książę nie żył już od trzech zim, nadal nie udało się posprzątać bałaganu, którego narobił.

Król miał wrażenie, że intrygi i zdrady nigdy nie przestaną być częścią jego życia. Kiedy skończył jeden, bo śmierć go zabrała z tego padołu, to zaczął drugi – w dodatku rodzony brat. Wracał w Litwy spokojny o najbliższe tygodnie. Kuzyn obmyślił plan, który uciszy Świdrygiełłę i choć na moment odwiedzie go od wymyślania kolejnych knowań. W marcu miał uderzyć na Smoleńsk i zdobyć ziemie księcia Jerzego.

Opuszczając Wilno, nie zapomniał również o posłaniu na Wawel listu do małżonki i kilku podarków. Miał nadzieję, że dzięki temu rozchmurzy się jej oblicze, a samotność, na którą ją skazywał, przestanie doskwierać. W końcu pojął, że jego dystans do niej, nie brał się z jej winy. 

Przecie to jeszcze młódka, pomyślał z rozbawieniem, przypominając sobie, jakie miny stroiła, gdy coś nie szło po jej myśli. W oczach stanął mu ten niewinny, płochy uśmiech. Zaraz zastąpił go wściekły grymas, gdy marszczyła nos, a policzki ozdobione piegami zdawały się nabierać ostrych rysów.

— Kto ruszy z podarkami, miłościwy panie? — Krystyn z Ostrowa wyrwał go z zadumy.

— Ty pojedziesz, waść. I zabierz ze sobą pana Gniewosza z Dalewic¹. Mam dla imcia pewne zadanie.


¹ Gniewosz z Dalewic – był, według Długosza, ochmistrzem dworu królowej Anny od 1404 do 1407 roku. Później jego miejsce zajął Klemens z Moskorzewa. Z kolei ojciec Gniewosza oskarżył Jadwigę Andegaweńską o skonsumowanie małżeństwa z Wilhelmem Habsburgiem.

* * *

| Królestwo Polskie, Wawel | Luty 1404 |

Lutnista wydobywał z instrumentu cichą melodię, siedząc przy podwojach do dziennych pokoi królowej. Anna rozłożyła pergamin na stole przy oknie i przyjaznym gestem dłoni poprosiła swą imienniczkę. Dwórka z lekko rozchylonymi ustami wpatrywała się w spisane słowa. Tekst ozdobiony był ornamentami na kształt ziół. Pięły się one po bokach kartki, a były tak realistyczne, że zdawały się wychodzić z papieru.

— Każę namalować takie same nad łożem i przy tej oponie obok okna. O tu, gdzie widnieje ornament, jakeśmy z panem Andrzejem uprzednio wybrali. — Wskazała palcem podekscytowana królowa, a równie przejęta panna jej zawtórowała.

— Gdyby tylko pani matka zgodziła się ozdobić tak nasze komnaty na majątku. — Złączyła palce, wyobrażając sobie wijące się pędy liści i pąków na białych ścianach swej małej izby.

— Wkrótce wydamy cię za mąż. Na swej posiadłości będziesz mogła ozdobić komnaty według zamysłu. Wszak to należy do nas, niewiast. — Cylejka sunęła palcami do chropowatym pergaminie, podziwiając kunszt swego medyka.

Jan z Pawii stał bez słowa za nimi. Zdawało się, że z każdym kolejnym podnieceniem dam na widok jego pracy, prostuje się by struna w lutni nadwornego muzykanta.

— Gdzie się tego nauczyłeś, panie Janie? Wszak słyniesz z medycznej wiedzy i twardo stąpasz po ziemi — zauważyła królowa, odwracając się w stronę Italczyka.

Ten pokiwał powoli głową i uśmiechnął się.

— Talenty rozdaje nam Najwyższy, miłościwa królowo. Ja jeno wykorzystuję je do zbożnych celów. Jak wam się podoba opis ziół, miłościwa pani? Pomyślałem, by dodać jeszcze dokładne proporcje, lecz inne wagi i miary w Królestwie Polskim, a inne na pozostałych dworach. Niepodobna dogodzić każdemu — rozgadał się.

Anna zastanowiła się, lekko mrużąc oczy i wpatrując w przedstawiony fragment leksykonu.

— Może zrób to po naszemu? I nie mów nikomu o tej tajnej pracy. Kiedyś przekażę to córkom, a one swym dzieciom. Nie ma potrzeby robić z tego wielkich rzeczy. To nic w porównaniu z Psałterzem, jaki w zbożnym celu nakazała skomponować, świętej pamięci, królowa Jadwiga. — Cylejka spojrzała na Anulę, która z zerkała nań z uznaniem. Spodobało się to Piastównie.

Jan z Pawii potaknął w milczeniu i za pozwoleniem zgarnął pergaminy z blatu, delikatnie umieszczając ją w skórzanej tubie.

— Panna Marjeta wiele mi pomogła, najjaśniejsza pani. Choć prędka i nerwowa, pojętna — pochwalił na odchodne i lekko zadarł kąciki ust.

* * *

Gorajówna kończyła modlitwę w kaplicy. Kolana o mało nie popękały jej od twardego podestu klęcznika, lecz musiała się wyspowiadać i odbyć pokutę. Miała wrażenie, że tkwi tu już pół dnia. Grzechem zdawało się jej samo myślenie o młodym Tęczyńskim, a co dopiero marzenie o tym, by znowuż przypadkiem złapać jego spojrzenie lub spotkać go w którymś z korytarzy. 

Nie wiedziała, skąd biorą się te iskry, gdy ino kątem oka zerknął na nią w komnatach królowej lub musnął jej dłoń, gdy mijali się gdzieś w zamku. Nauczona doświadczeniem, nigdy więcej nie spacerowała po cytadeli bez towarzystwa. Wystarczyło, że tedy złapała ich Bogna. 

A co jeśli byłby to pan możny lub sam ojciec Andrzeja? Co by sobie pomyśleli? Ino wstyd i hańbę bym przyniosła memu, świętej pamięci, ojczulkowi, rozważała w myślach, wspominając nieżyjącego marszałka.

Zora, którą poprosiła o towarzystwo, stała tuż przy wrotach do kaplicy. Widząc zbliżającą się marszałkównę, dygnęła leciutko i uchyliła jej drzwi, by wyszła pierwsza. Wiatr wdarł się izby i Słowenka ledwo zdążyła utrzymać podwoje, by się nie zatrzasnęły.

— Zapytaj królowej pani, czy będzie mnie potrzebować. Poczekam na ławce. — Anna wskazała brodą długi mebel pod oknem w korytarzu.

Było stąd widać fragment klatki schodowej prowadzącej do bramy górnej. Z okna z kolei wychodziła panorama na dziedziniec i kawałek dachu katedry. Usiadła chętnie i jęła bawić się koralikami przy mieszku² u paska.

Tkwiła tak, póki do jej uszu nie dotarły szybkie kroki. Zdało się, że należą do kilku osób. Po chwili dołączyły do nich głośne śmiechy i rozmowy. Podniosła głowę i ujrzała trzech mężczyzn: Jakub Kobylański, Andrzej oraz Mściwój szli wartko i prawili o czymś między sobą. Dopiero gdy znaleźli się tuż przed jej nosem, Tęczyński padł na kolano, jakby Anula stała się nagle samą królową. Zachichotała zawstydzona i gestem dłoni kazała mu wstać, również podnosząc się z miejsca.

— Nie róbcie teatrum, panie Tęczyński — skarciła go roześmianym głosem i spojrzała na jego kompanów, którzy omal nie podusili się ze śmiechu.

— Dla damy serca gotowym wystawić się nawet i na publiczne pośmiewisko — wyjaśnił prędko, w podskoku wstając i podając jej przedramię. — Pozwoli panna Anna, że odprowadzę. Chyba zmierzamy w tę samą stronę, prawda?

Jakub i Mściwój machnęli ręką na swego przyjaciela i poszli dalej, co napełniło Anulę ulgą.

— Nie sądzę. — Spojrzała za znikającymi w ganku rycerzami. — Czekam na wezwanie królowej pani.

— W takim razie może spotkamy się jeszcze dziś na wieczerzy. Najjaśniejsza pani zaprosiła i nas. — Mrugnął do niej, po chwili lustrując wzrokiem jej nadobną twarz. Piękne rysy jej lica sprawiły, że poczerwieniał. — Uważaj na siebie, moja pani.

Potaknęła ruchem głowy, unosząc kąciki ust. Jeszcze raz lekko skłonił się przed nią i odszedł za przyjaciółmi, mijając w drodze Zorę.

— Królowa pani kazała przyjść dopiero za cenę. Teraz was nie przyjmie. Odprowadzę panienkę do waszej komnaty — zaproponowała, uśmiechając się przyjaźnie.


² Mieszek – sakiewka/woreczek na monety.

* * *

Piastówna nie wierzyła własnym uszom. Mimo że była królową, nie mogła dysponować niczym innym prócz własnych izb. I to z pewnymi ograniczeniami, bo podskarbi twierdził, że królewskie złoto się skończyło i nie ma ni grosza na to, co monarchini planowała zakupić. Wściekła przechadzała się w tę i z powrotem po komnacie, nosząc się z zamiarem spakowania skrzyń i wyjazdu tam, gdzie przebywał Władysław. Choćby był na końcu świata, pojadę tam i się z nim rozmówię, mówiła w myślach.

Wprawdzie nie dała po sobie poznać, że zabranie psa było dla niej przykrością. Już dobrze znała służbę i tych, co ostali się na zamku i nie omieszkali donosić królowi tego, co robi małżonka, gdy go nie ma na Wawelu. Spokojnie przyjęła do wiadomości, że Zguba wraca do psiarni z polecenia Jagiełły, a zakup pergaminów dla Jana z Pawii musi odłożyć na wiosnę. Pominęła nawet chęć wysępienia kilku groszy na podarki dla dwórek. Nie wypadało, by panny Gorajskie wyjeżdżały do majątku z pustymi rękami. Nim jednak zdążyła całkiem wytrącić się z równowagi, do alkierza wkroczyła Sofia z pergaminem w dłoni.

— Od króla, pani — rzekła, podając list.

Natychmiast wzięła go z jej rąk i trzęsącymi się palcami przełamała pieczęć, otwierając spisane słowa. Ciekawskie oczy zaczęły biegać po wersach wiadomości:

„Wyjeżdżam z Litwy do Wielkopolski i nakazałem skreślić kilka słów z dobrymi nowinami, Najjaśniejsza Pani. W maju zawrę pokój z Zakonem i oddalę wojnę od Litwy i Korony na kilka wiosen. Żywię nadzieję, że pozostajesz w dobrym zdrowiu. Do listu dołączam podarki, jakie z Litwy wiozą dla Ciebie. Niech to, co trafi w Twoje ręce, rozweseli oblicze i zrekompensuje stratę. Gdy tylko podpiszę układ pokojowy i ruszę do Krakowa, poślę wiadomość. Nie zachmurzaj się mymi decyzjami i tym, co dworzanie czynią w moim imieniu. Mam na względzie zawsze jeno Twoje dobro, królowo".

Anna przysiadła z listem na łożu i wciąż wertowała słowa, napisane z polecenia Władysława. Jej oblicze pojaśniało, a w kącikach ust pojawił się filuterny uśmiech. Myśli o mnie, gdy mu to wygodne. Niech jeno pojawi się na zamku. Tedy zobaczy we mnie żonę z iście piastowskiej, nieustępliwej krwi, planowała w duchu.

Wtem do komnaty wbiegła Zora, obwieszczając, że do królewskich pokoi zbliża się straż ze skrzynią pełną podarków od jego wysokości. Królowa naraz poderwała się z łoża, odłożyła list na malutki stolik przy kredensie. Wyszła z alkierza, by przejść do głównego pomieszczenia. Rozległ się brzdęk otwieranych przez halabardników wrót i wysypali się zmęczeni tragarze, wnoszący ogromny kufer z polerowanego, ciemnego drewna, zdobionego pozłacanymi klamrami.

Za nimi wsunął się Gniewosz z Dalewic, przedstawiając swą osobę i informując, że wolny urząd ochmistrza od teraz został powierzony w jego ręce. Zaskoczona Anna przyjęła to lekko, w duchu nawet się ucieszyła. Miała nadzieję, że wstawiennictwo gospodarza jej dworu przed podskarbim, pozwoli zrealizować plany. Gdy wymienili z ochmistrzem uprzejmości, odesłała go, zostawiając u swego boku jedynie Sofię. Dwórka podeszła do skrzyni i uchyliła wielkie wieko, prezentując świetlistą zawartość.

— Zobacz, jakie to wszystko piękne, jakie kosztowne... — zachwycała się niewiasta, gładząc skóry pokryte miękkim włosiem i wyciągając wisiory wysadzane kamieniami.

— W sam raz na podarki dla panien Gorajskich — stwierdziła Anna.

Podeszła do kufra i wyjęła sukna nawijane na drewniane laski, i zabezpieczone rzemieniami. Naraz towarzyszka upuściła przypadkiem naszyjnik, a drobne perły posypały się po podłodze.

— To zły znak, zły znak, Sofio! — rzekła zalterowana, schylając się i zbierając koraliki na dłoń. — Wieszczą nieszczęście i łzy — dodała, podnosząc się i wrzucając je na półmisek.

— Co też prawisz, pani. Jakie łzy! Król takie hojne dary wysłał, list napisał — cmoknęła z niezadowolenia. — Pogańskie zabobony nie przystoją wam — sarknęła zniecierpliwiona, podnosząc naczynie z perłami i wynosząc je do alkierza, by przesypać koraliki do szkatuły.

Królowa usiadła zrezygnowana przy stole i zdenerwowana zaczęła miąć poły stroju. Naraz zapomniała o liście i o tym, że zabrali jej psa i zamknęli skarbiec przed jej prośbami. Jej serce czuło, że ma rację i wkrótce spotka ją jakieś nieszczęście.

— Wołaj Marjetę — nakazała obcym dla dwórki tonem.

* * *

Słowenka odwiązała szary fartuch z sukni i opłukała ręce w miednicy z mydłem. Otarła wilgotną skórę o płótno, słuchając doniesień dwórki. Westchnęła głośno, patrząc na, pełne politowania nad Cylejką, spojrzenie Sofii.

— I co my teraz poczniemy, Marjeto? Znowuż nasza królowa pani będzie snuć się po komnatach i roztrząsać w duchu co złego się przytrafi przez te rozsypane perły. A była już taka szczęśliwa, radosna. A tu znowuż melancholia zagląda jej do serca. — Opadła na zydel i przyglądała się, jak milcząca zielarka szuka czegoś wśród słoiczków w regale przy stole. — Mowę ci odjęło? Wszystek na mojej biednej głowie. — Przytknęła dłoń do czoła i oparła się łokciem o blat. — Daj mi coś na te humory, co to o nich prawi pan Jan. Burzą się we mnie od samego świtu.

Marjeta sięgnęła po woreczek z ziołami i słoiczek z cieczą zamkniętą korkiem. Odwróciwszy do dwórki, położyła przedmioty na stole, mówiąc:

— Zmieszaj z wodą lub piwem i pij dwa razy dziennie. Od razu będziesz przyjemniejsza dla otoczenia. — Przewróciła oczami, wracając do szukania dekoktu dla Cylejki. — O, ciebie szukałam, mój piękny. — Chwyciła kolejny słoik i wyciągając zatyczkę z drewna, przyłożyła nozdrza do naczynia. — To dekokt na nadmiar czarnej żółci. Zmiesza się z winem, by dodatkowo rozchmurzyć duszę. Koniecznie musisz pilnować, by królowa pani się nie wyziębiała. Kąpiele odradzam przez kilka niedziel. Wilgoć i zimno potęgują burzenie się tego humoru w ciele — wykładała by żakowi.

— Dobre sobie. Zakazać naszej pani kąpieli to jak sprowokować głodną orlicę. — Sofia skrzyżowała ręce na piersiach i prychnęła, kręcąc głową. — Sam wywar nie wystarczy?

— Może i by coś dał, gdyby królowa pani zechciała pojechać na jakiś czas na południe, gdzie ciepłe powietrze reguluje humory. Jak wiemy, nie ma takiej możliwości. A gdyby tak sam pan Jan to rzekł? Medyka posłucha — kalkulowała Marjeta, idąc z Sofią do komnat władczyni.

* * *

Anna wypiła duszkiem napitek przygotowany przez Marjetę i opowiedziała jej o swoich obawach. Słowenka ze zrozumieniem kiwała głową. Cylejka w końcu doszła do siebie pokrzepiona trunkiem i rozgrzana od paleniska płonącego dużo intensywniej niż zwykle. Aż skarciła się w myślach za wiarę w pogańskie zabobony, uśmiechając pod nosem do swojej naiwności.

— Dziękuję, moja droga — zwróciła się do Marjety, ściskając jej dłoń. — Rzeknij lepiej, jak ci się tu żyje. Pragniesz czegoś? Mów, a postaram się spełnić twe życzenie. Wiele ci zawdzięczam. A i pan Jan chwalił twoją wiedzę i pojętność.

Niewiasta kornie opuściła głowę, wpatrując się w wilczy dywan zdobiący posadzkę.

— Jest coś, czego pragnę, lecz sama myśl o tym napawa mnie strachem. Chyba sam szatan szepce mi do ucha, gdy ino marzenie to kołacze w mej duszy — wytłumaczyła, siląc się na pokorę w głosie.

Cylejka spojrzała na Sofię, która zdawała się za bardzo pochylać nad zielarką, by dobrze słyszeć, co rzecze. Dopiero wyraz oczu królowej sprowadził ją na ziemię. Odeszła do alkowy, by zająć się haftem i zamknęła wrota. Marjeta ośmielona brakiem ciekawskich uszu, kontynuowała:

— Wiecie, miłościwa pani, że na uniwersytecie wykładają nauki dla medyków. I że wstęp mają tam jeno mężczyźni. Nam, niewiastom tak niskiego pochodzenia, nawet nie wolno pomyśleć o zdobywaniu wiedzy, o służeniu królowej czy nawet samym spojrzeniu na was. A moje serce wielce pyszne, pełne grzechu i pożądania za nauką. Spać po nocach nie mogę, modlić się, jeść i pić, boć każda cząstka mej duszy pała żądzą wstąpienia w szeregi żaków. — Skryła twarz w dłoniach i jęła kręcić głową, jakby sam zły złapał ją za ramiona.

Zapadła cisza. Anna podparła się o podłokietnik i masowała palcem lewą skroń, oddychając powoli, jakby warząc wciąganym do płuc powietrzem słowa Marjety.

— Mówiłaś o tym komuś jeszcze? — Zabrała rękę i dołączyła drugą, splatając na podołku.

— Tak... Wie o tym mój drogi kompan z Cylii, Anton, który podążył na północ Królestwa. Szuka własnej drogi, lecz towarzyszył mi w drodze do Krakowa. Później czekał, aż będę bezpieczna pod waszą opieką na Wawelu, pani. Więcej go nie widziałam, nie dał nawet znaku życia. — Kręciła młynek kłykciami, przypominając sobie o przyjacielu.

Królowa wstała i podążając dłońmi po oparciu krzesła, wsparła się na jego zagłówku, myśląc nad tym, co zrobić ze swoją krajanką.

— Niedopuszczalne pragnienia zawładnęły twym umysłem, Marjeto. Niedorzeczne jest to, co mówisz, grzeszne — podjęła spokojnie, bez krzty wzgardy w tonie. — Jednak już za późno, by tę pożądliwość wyplenić z serca. A ja nie mogę ci pomóc. Nauka u boku pana Italczyka to wszystko, czego możesz żądać. Jeśli odwagi ci nie brak, podążaj za marzeniem, lecz tedy musisz zapomnieć o miejscu przy moim boku, o mej opiece i przyjaźni. — Odwróciła się od zielarki i podeszła do drzwi, chwytając skobel. — To wszystko, co mam do powiedzenia. — Ponagliła ją wzrokiem.

Gdy Słowenka wyszła, Anna udała się do alkierza, by odpocząć przed wieczerzą. Nim jednak zapadła z półsen, długo myślała nad słowami Marjety. W pewnej chwili nawet chciała po nią posłać, lecz poniechała zamiaru. Przecie każdy jest kowalem własnego losu. A koło fortuny kręci się szybko i nie zawsze sprawiedliwie.

* * *

Stolnik dyrygował służbą roznoszącą półmiski i garnce na królewską wieczerzę. Parowały pieczone ryby, perliczki i dziczyzna wraz z polewkami z drobiu. W kielichach kołysało się wino i piwo, a w dzbanach chłodna źródlana woda przysłana z Litwy. Gniewosz stał obok dapifera Krzysztofa, szemrając z nim o małoważnych sprawach. Kątem oka zerkali na Cylejkę, która zaprosiła do stołu swoich kompanów: panny Gorajskie, Tęczyńskiego, Kobylańskiego i kilku innych rycerzy, których król odesłał na Wawel. Muzykanci stroili swe instrumenty, by zaraz na znak władczyni zabawić zebranych miłą dla ucha melodią.

Chciała, by ten wieczór był wyjątkowy, bowiem kolejnego dnia marszałkówny wyjechać miały do matki i wrócić dopiero wiosną, by towarzyszyć królowej w wyjazdach do Korczyna, Jedlnej czy Niepołomic. Poznawać ważnych gości i przysposabiać się do zamęścia.

Anna spojrzała na Gniewosza i przywołała go do siebie. Miał przygotować sanie, by o świcie ruszyć z pannami kawałek drogi do ich majątków. Cylejka pragnęła się przewietrzyć na kuligu i zaznać rozrywki zgoła innej od tańców i biesiad. Te już z lekka ją znudziły.

Gdy zaczęła skubać swoją porcję perliczki, pozostali poszli w jej ślady, racząc się posiłkiem. Po głównych daniach wniesiono ciasta, placki z miodem, kołacze, i marcepan oraz suszone owoce i orzechy. Atmosfera nieco się rozluźniła. Dwórki wesoło prawiły z królową, dziękowały za gościnę i podarki. Panowie z kolei przekomarzali się, który lepiej zaintonuje strofy wierszy wymyślonych na poczekaniu. Nikt nigdzie się nie spieszył, chłonął towarzyskie chwile, zapominał o frasunkach. Po skończonym posiłku królowa zarządziła tańce. Pląsano w parach, chcąc zadowolić jej wysokość siedzącą z ochmistrzem za stołem i obserwującą zabawę.

— Co wy na to, panie ochmistrzu, by zeswatać pannę Annę z synem kasztelana? — Podała Gniewoszowi półmisek z orzechami. — Mają się ku sobie, oczy im błyszczą, gdy ino skrzyżują spojrzenia.

— Istotnie, lecz baczyć należy, że nie nam decydować, najjaśniejsza pani. Możemy jedynie zasugerować jejmości wdowie marszałkowej, lecz i tak za mąż wydadzą pannę jej stryjkowie. A jest ich aż czterech. — Wziął garstkę orzechów i skrył jej w dłoni, nie odrywając wzroku od tańczących par. — Pan Dymitr zostawił wielką część majątku bratankom. Oni otoczyli opieką wdowę i córy.

Królowa upiła łyk lekkiego wina, stukając drugą dłonią w brzeg półmiska.

— A jeśli pan król poprze nas? Samego króla chyba posłuchają. Zresztą pan Tęczyński to świetna partia. Z zacnego rodu, syn kasztelana, ba! namiestnika Królestwa, którym imć Jan był przez długi czas. — Gestykulowała dwornie, próbując dojść swoich racji.

Gniewosz przyklepał włosy opadające mu na oko i uśmiechnął się lekko w eter.

— Zostawmy tę sprawę do wiosny, wasza miłość. Teraz nie godzi się samego miłościwego pana angażować w tak błahe sprawy jak swaty. Rozmowy z Zakonem... — omal nie uszczypnął zębami języka, prędko zamykając sobie usta garstką orzechów.

Anna uniosła brwi i odwróciła się w jego stronę, wbijając w zmieszanego ochmistrza podejrzliwe wejrzenie.

— Skoroś już zaczął, waść, to i dokończ. Królowa winna wiedzieć, co się dzieje w Królestwie.

— A to sprawy dawne, co to ciągną się do teraz. Spór błahy. — Lekceważąco ruszył dłonią. — Od czasów królowej Jadwigi trwają. Boć to wszystko wina tego Luksemburczyka, króla Węgier wielce rozpasanego w swej ambicji i szachrajstwie.

— Nie godzi się tak prawić o władcy, panie ochmistrzu. Mówicie zresztą o moim krewnym, któremu ród mego ojca i stryja wiernie służy. O prawnuku króla Kazimierza. Można rzec, że Zygmunt to mój drogi kuzyn. — Wyprostowała się z lekka, zadzierając głowę. — Skoroście tacy tajemniczy, niech wam będzie. A teraz, imć, sprawdźcie, czy sanie gotowe na jutrzejszy kulig. — Odwróciła odeń głowę, racząc się kolejnym łykiem wina.

* * *

| Wielkie Księstwo Litewskie, Wilno |

Wielki kniaź wysłał Świdrygiełłę na Smoleńsk, z cichą nadzieją, że niepokorny kuzyn wyżyje się na rejzie, stłumi księcia Jerzego i zaprowadzi porządek. Posłał wieści do Władysława, że plan, który razem wymyślili, doprowadził do skutku i teraz wypatrywał gońca ze Smoleńska z dobrymi wiadomościami. Anna z kolei nie mogła się uspokoić. Chodziło przecie o jej krewnego, który podpadł Witoldowi i z nieznanych przyczyn, chciał knuć za plecami kniazia i króla Polski. Sam fakt, że niegdyś sprzyjał mu królewski brat, jeszcze bardziej burzył krew w żyłach.

— Wierzysz w to, że Świdrygiełło stłumi Jerzego? Wcześniej był jego stronnikiem, na pewno znowu coś pójdzie nie tak — ozwała się do męża, gdy jedli prandium w niewielkiej sali wileńskiego zamku.

Na to Witold przewrócił oczami i upił kilka łyków piwa.

— Nie ma innego wyjścia. Zrobi, co kazałem. Nie myśl już o tym i jedz. Nic nie tknęłaś, jeno patrzysz w ten półmisek — odparł, odkładając kufel i stukając palcami o stół.

Księżna cmoknęła pod nosem i nałożyła kawałek ryby na talerz, po czym sięgnęła po wino. Naraz jednak rozmyśliła się i prędko odłożyła kielich, wstając, i podchodząc do okna. Skrzyżowała ręce na piersiach i patrząc w dal, rzekła:

— A jeśli mu się nie uda i znowu ucieknie gdzieś na wschód? Jesteście zbyt pewni siebie!

Kniaź zaparł się rękami o brzeg stołu i zdenerwowany odsunął na fotelu od mebla, wstając i kładąc zaciśnięte pięści na blacie.

— Wtedy dosięgnę go w swoje ręce. Masz moje słowo! — wyrzucił z siebie i coraz bardziej wątpiąc w powodzenie świdrygiełłowej misji, wyszedł z komnaty.

* * *

Kilka niedziel później do Witolda, grającego w szachy w sali biesiadnej z Mikołajem Cebulką, podbiegł umęczony podróżą, zdyszany goniec. Na chwilę oparł się o kolumnę, po czym ledwie stojąc na nogach, wydusił z siebie:

— Klęska, panie... Książę Jerzy zbiegł ze Smoleńska, a kuzyn waszej książęcej mości... Świdrygiełło, został rozgromiony... pod zamkiem przez wojska kniazia.

Ręka kiejstutowego syna, trzymająca wieżę nad szachownicą, zamarła na moment. Naraz wściekły Witold poderwał się z krzesła.

— Żyje? — zapytał posłańca.

Ten, biorąc oddech i łapiąc się fotela stojącego przy kolumnie obok stołu, odpowiedział:

— Żyje, panie, ale gadali... Gadali, że w popłochu wraca na Litwę.

Kniaź machnął ręką, jakby chciał odgonić muchę.

— Mikołaju, pisz do króla. Niech i wojsko polskie szykuje się do odwetu! Jak tylko podpiszemy pokój z Krzyżakami, ruszę zdobyć Smoleńsk.

* * *

| Zamek w Raciążku | Maj 1404 |

Wielki książę i król, zasiadali obok siebie naprzeciw stołu wielkiego mistrza, otoczonego swoją krzyżacką świtą. Napięta atmosfera zagęszczała powietrze coraz bardziej. Zdawało się, że Konrad von Jungingen próbuje wodzić władców strony polskiej i litewskiej za nos. Choć jego wzrok i spokój w gestach wskazywały na to, że ma wszystko pod kontrolą. Jeno jego brat Ulryk kręcił się na krześle, jakby siedział na rozżarzonych węgielkach. Oczy jego rzucały gromy, a zajadły wyraz twarzy mroził powietrze między każdym, kogo uraczył choćby przelotnym spojrzeniem.

— W styczniu, wraz z twoimi posłami, wielki mistrzu, poczyniliśmy ustalenia dotyczące całkowitego rozwiązania naszego sporu. Wedle umowy, zwrócicie nam prawo wykupu ziemi dobrzyńskiej i zamku w Złotoryi — ozwał się Władysław, opierając ręce na podłokietnikach i splatając palce.

Konrad skrzywił się nieco, upijając wino z kielicha.

— Rycerze Zakonu zawsze dotrzymują danego słowa — odpowiedział, prostując się w fotelu. — Jednak nie uwieńczyliśmy ustaleń, co do ceny wykupu, królu.

Nad uchem Władysława pochylił się Witold, szeptając:

— Pamiętaj, oddajemy im Żmudź.

Ten pokiwał głową, po czym przerywając ciszę, odpowiedział Jungingenowi:

— Nim wskażesz cenę wykupu, wielki mistrzu, racz baczyć na to, że wraz z obecnym tu wielkim księciem Witoldem, oddajemy wam Żmudź i nie rościmy sobie w stosunku do niej najmniejszych praw.

Po stronie stołu krzyżackiego potoczyły się pomruki. Naraz Konrad podniósł dłoń, nakazując doradcom spokój. Widać było, że ma ochotę odesłać ich wszystkich z obrad, boć więcej szkody przyniesie ich paplanina niż pożytku. Wiedział doskonale, że to Ulryk mącił w ich umysłach. Żądny wojny, zapalczywy brat zawsze burzył szyki opanowanego, życzliwego Konrada, który ponad zapach bitewnej pożogi umiłował sobie swąd atramentu i wosku na pokojowych traktatach.

— Pięćdziesiąt tysięcy florenów węgierskich za ziemię dobrzyńską i dwa tysiące czterysta kop groszy za zamek, ale pod warunkiem, że strona polska zrzeknie się prawa do Pomorza i ziem, jakie wcześniej Zakon przyłączył do swojego państwa — skwitował, mierząc władców bystrym spojrzeniem.

Ubolewał nad proponowaną ceną. Więcej były warte te tereny, odkąd trafiły pod pieczę Szpitalników. Powstało wiele nowych budowli, udoskonalono trakty, wymianę handlową i dobrze zagospodarowano leżące odłogiem pola. Jednak pokój i odkupienie grzechów, które ściągnęli na Zakon poprzednicy, były warte więcej niż złoto.

— To potwarz! Pomorze, Koronie się należy! — ozwał się wściekły marszałek Zbigniew, wstając od stołu.

Na te słowa, Władysław gwałtownie odwrócił się w jego stronę. Ten pojął w lot, że poniosła go wściekłość i usiadł na miejsce.

— W obliczu nowych okoliczności, zarządzam naradę — rzekł król, wstając z fotela.

Konrad przytaknął i poszedł w jego ślady. Władcy rozeszli się ze swoją świtą do osobnych auli.

Zdenerwowany Witold, wraz z marszałkiem i panami, otoczyli Jagiełłę.

— Królu, bez Pomorza się nie obędzie. Należne nam jest. Tyle lat bez dostępu do Bałtyku. Król Władysław³ się w krypcie przewraca.

Wzburzony kniaź wszedł mu w słowo:

— Jak nie pójdziemy im na rękę, nic z tego pokoju nie będzie. Wojna zawiśnie znowu nad nami! A wy, panowie, powściągnijcie języki. Nie ubędzie wam nadań i majątków, gdy choć raz przestaniecie jątrzyć.

— Uspokójcie się, na Boga! — zagrzmiał król, wodząc po wszystkich rozbieganym wzrokiem.

Odwrócił się na chwilę, odetchnął głośno i nerwowo założył włosy za uszy, po czym zbierając ręce za sobie, z powrotem na nich spojrzał, kwitując:

— Pomorze zostanie u Krzyżaków, tak jak i Żmudź. Odbierzemy ziemię dobrzyńską i Złotorię. Na resztę przyjdzie czas, zaręczam wam. Nie chcecie chyba zaprzepaścić takiej okazji! Papież nam sprzyja, musimy to wykorzystać!

Lekko podniesiony głos władcy potoczył się po sali. Reszta polskich panów przytaknęła i zaczęła prawić między sobą. Marszałek odpuścił, kręcąc jeno głową i mamrocząc coś pod nosem. Chwilę później, strona Korony, Litwy i Zakonu, ponownie zasiadła do obrad pokojowych.


³ Chodzi o króla Władysława Łokietka.

* * *

— Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny domu niemieckiego w Jerozolimie, poświadcza pieczęcią – pod układem pokojowym spisanym tu w obecności świadków – że zrzeka się praw do ziemi dobrzyńskiej i zamku w Złotoryi, w zamian za wpłatę przez Koronę Polski pięćdziesięciu tysięcy florenów węgierskich i dwóch tysięcy czterystu kop groszy, w terminie trzynastu miesięcy. Zarazem zatwierdza, iż na mocy bulli papieskiej wydanej przez Ojca Świętego Bonifacego IX, rezygnuje z najazdów zbrojnych na Litwę i wsparcia dla księcia Świdrygiełły i innych wrogów Królestwa. Uznając tym samym, że ziemie zarządzane przez wielkiego księcia Witolda Kiejstutowicza i najwyższego księcia i króla Polski Władysława Jagiełłę, nie są terenami splamionymi przez wiarę pogańską. Jednocześnie wielki mistrz potwierdza odebranie praw do Żmudzi i Pomorza oraz innych ziem, wcześniej do państwa krzyżackiego przyłączonych.

Po odczytaniu traktatu sporządzonego dnia dwudziestego drugiego maja Roku Pańskiego 1404, wszyscy zebrani odetchnęli z ulgą i uznali, że pokój zawarty z Zakonem na chwilę uspokoi każdą ze stron, tym samym dając nadzieję na całkowite zażegnanie konfliktu.

* * *

| Królestwo Węgier | Czerwiec 1404 |

Powietrze w ogromnej sali splamione zostało ostrym zapachem pieczonej dziczyzny i mocnego wina, wypełniającego wielkie dzbany i puchary gości zebranych za stołem. Gdy przed królem Węgier postawiono srebrny półmisek z sarnimi udźcami, nozdrza władcy rozchyliły się, chłonąc apetyczny aromat potrawy. Sięgnął po kawał mięsiwa, wrzucając go na swój talerz, a drugą dłonią ujął puchar z trunkiem.

— Powiadasz więc, że brat mój Wacław, posłał do Jagiełły, by się z Polską przeciwko mnie sprzymierzać — rzekł, unosząc naczynie do ust.

Powąchał napój marszcząc brwi i wychylił kielich, by upić odrobinę wina.

— W rzeczy samej, panie. Teraz ten ich litewski król, to dla niego jedyny ratunek. Ma za sobą wielkiego księcia Witolda... A i pokój z Zakonem podpisali w maju — odpowiedział możny, zasiadający po jego prawicy.

— Nasi szpiedzy dobrze się spisują — odparł Luksemburczyk, odkładając naczynie na stół i podpierając się na podłokietniku. — Nie możemy pozwolić Wacławowi na żadne sojusze z Jagiełłą. Zresztą — przerwał, machając ręką — my z Krzyżakami dobrze żyjemy, jedno moje słowo, a ten ich śmieszny traktat, obróci się w pył — skwitował, teatralnie ocierając dłonie.

Wilhelm, jakby ze strapieniem, podrapał się po brodzie.

— Bacz, królu, że te pertraktacje nakazał sam papież. Nie można lekceważyć jagiełłowej siły. Witold teraz z kuzynem się ułożył. Lepiej nie drażnić litewskich niedźwiedzi — ozwał się, po chwili ciszy. — Zresztą od ślubu Litwina z Anną, kuzynką waszej narzeczonej, władza Jagiełły umocniła się. Możni spokornieli nieco.

Na to Zygmunt rozparł się wygodnie na krześle i odrywając kawałek mięsa od kości, odpowiedział:

— Ha, ha, ha! Korona Polski mi, prawnukowi Kazimierza, najsampierw należna była! Nie zapominaj o tym. A Jagiełło świeży chrześcijanin, poganin z dziada pradziada, co to kolejnej niewieście zawdzięcza tron... My u jego świątobliwości większe mamy poważanie — urwał na moment, wkładając jedzenie do ust. — To my, król Węgier, krucjatę przeciw pohańcom tureckim zorganizowaliśmy! — dodał dobitnie, popijając kąsek czerwoną cieczą.

Możny skrzywił się i przewrócił oczami.

— W rzeczy samej, panie, ale przyznasz, że nic nam z tego nie przybyło — odparł. — A królowa Anna wielce rada waszej osobie, majestacie. Ptaszki ćwierkają, że dobre ma zdanie o was, nazywa nawet drogim krewnym.

Zygmunt położył nadjedzony udziec na półmisek i odwrócił się w jego stronę, mówiąc:

— To i my jej nie odmówimy drogiej przyjaźni. Król nagradza swych popleczników — skwitował, a przypomniawszy sobie poprzednie słowa, dodał: — Wiem, do czego pijesz, Wilhelmie. Dworujesz sobie z króla, że Turkom nie dał rady i musiał, zaznaczam — przerwał, unosząc palec — musiał się wycofać. Lecz dobry Bóg pobłogosławi mnie jeszcze niejednym zaszczytem, który tę ujmę spod Nikopolis wymaże.

Doradca pokiwał głową i odpowiedział, ale tylko w swoich myślach: Wycofać, ha! Jakby każdy nie wiedział, że twoja strategia słabsza była niż piwo dla pacholąt.

— A co z wielkim mistrzem, panie? — zapytał już na głos.

— Jego przyjaźń mamy zagwarantowaną. I pożyczkę również pewną. — Zygmunt wstał, kończąc tym samym wieczerzę.


W około 1403 r. Zygmunt uwięził swojego brata Wacława IV, ponieważ chciał zagarnąć jego czeski tron. Później Wacław zdołał się uwolnić i musiał szukać sobie sojuszników przeciw bratu. Wybór padł na Jagiełłę, ale historycy nie są zgodni, co do tego, czy faktycznie jakieś spotkanie między nim a królem Polski miało miejsce. Możliwe, że taka wieść dotarła do Luksemburczyka, by go zastraszyć. W końcu, jeśli sojusz doszedłby do skutku, przeciw Zygmuntowi byłyby Czechy, Polska i Litwa.

* * *

| Królestwo Polskie, Wawel | Czerwiec 1404 |

W komnacie Jagiełły panował półmrok, a zimne mury, dające ochłodę od upału panującego na zewnątrz, stały się kryjówką dla Anny, chcącej zrobić mężowi niespodziankę. Rano, goniec przyniósł wieść, że król zbliża się do Krakowa i nie później niż po południu, wjedzie z orszakiem na zamek. Szczęśliwa, że wreszcie go ujrzy i utwierdzona, iż Władysław wyciągnął do niej przyjazną rękę, posyłając list i podarki, usiadła na krześle w komnacie.

Wprawdzie wiedziała, że nie spodoba mu się jej obecność w pokojach, ale stwierdziła, że tym razem nie pozwoli się przegonić i potraktować jak intruza.

Z myślą o tym, rozglądała się po pomieszczeniu, bębniąc kłykciami o blat stołu. Kiedy już znudziło jej się bezczynne siedzenie, postanowiła pochodzić po wnętrzu pokoi i zajrzeć do alkierza. Panował tam niczym niezakłócony ład i porządek. Idealnie zaścielone łoże, na które narzucono cienką, brązową narzutę bez ani jednego załamania, wydawało się większe od tego, które miała u siebie. Wyjrzała przez okno, krzyżując ręce i wypatrując chorągwi Jagiełły. Słońce chyliło się ku zachodowi, co obwieszczało donośne śpiewanie ptaków.

Spędziła tu już kilka długich chwil, więc niewiele myśląc, usiadła na skraju łóżka i oparła się o zagłówek, splatając ręce na brzuchu i patrząc na sklepienia alkowy. Naraz zaczęła rozpływać się od miękkości narzuty i wygodnych poduszek, zapadając w sen.

* * *

Władysław wszedł do zamku, ciągnąc za sobą marszałka, kanclerza i Opanasza. Gdy wkroczyli na główny korytarz, z którego można było dostać się kamiennymi schodami na królewskie piętro, Jagiełło zatrzymał ich, by przy kolumnach obok dużych okiennic, poczynić plany na kolejny dzień pobytu w Krakowie.

— Podchorążych rozdysponuj, by na Litwę najmężniejszych rycerzy wybrali. Witold mi nie daruje, jak wyśle mu takich, co na widok krwi mdleją jak niewiasty — zarządził, zdejmując rękawice. — A ty, kanclerzu, napisz list do Wacława. Jeno piękną łaciną, jak to masz w zwyczaju — wycelował palec w jego stronę i zaśmiał się pod nosem.

— Jaki list, panie? Chcesz się z bratem Zygmunta układać? — wtrącił Zbigniew.

Król spojrzał na niego i zmarszczył brew.

— Broń mnie, Boże! — żachnął się. — Ale odpowiedzieć mu trzeba i docenić chęć zwrócenia Koronie Śląska w zamian za porozumienie — dodał, biegając oczami po towarzyszach. — Na dziś to wszystko, panowie. Trzeba odpocząć. Opanaszu, ty też idź spać. Jutro z rana łaźnię przygotujesz — zarządził król i odbijając rękawiczki, które trzymał w lewej dłoni, o rękę, poszedł do swoich pokoi.

Pchnął drzwi do komnaty i rzucił cienką opończę na krzesło, głośno wzdychając z ulgą, po czym skierował wolne kroki do sypialni, otwierając lekko uchylone drzwi. Podwoje do alkierza donośnie zaskrzypiały, ukazując – skropione mrokiem – wnętrze. W pierwszej chwili zdawało mu się, że zmęczenie oszukuje zmysły. Zamrugał więc oczami, ale postać leżąca na skraju łoża, nie zniknęła, gdy ponownie uchylił powieki. Poruszyła lekko nogami i przewróciła na drugi bok, wyciągając ręce przed siebie.

Na ten widok, poczuł lekką irytację zmieszaną ze zdziwieniem. Nie spodziewał jej się tutaj, śpiącej, jak gdyby nigdy nic, na jego łożu. Zmrużył oczy, chcąc coś dostrzec, ale naraz odszedł od drzwi i zzuł ciżmy, obracając się, podkopując buty w kąt i ściągając pas. Przeczesując włosy, zaczął iść w stronę posłania i delikatnie klepiąc Annę po ramieniu, schylił głowę nad nią, mówiąc cicho:

— Anno, obudź się.

Niespokojnie poruszyła rękami i jeszcze w półśnie, obróciła w jego stronę. Ich spojrzenia spotkały się i przeszyły nawzajem. Na jego widok, źrenice królowej, z każdą sekundą większe, jakby ze zdziwienia, wbiły nieustępliwy błysk w oczy Jagiełły. Nagle poderwała ciało z poduszek, dochodząc do siebie. Widać było, że wyrwał ją z głębokiego snu.

— Wybacz — zaczęła miękkim głosem, wynurzając się z pościeli i siadając na skraju materaca. — Czekałam na ciebie, lecz jak widać, musiałam przysnąć — dodała, podnosząc głowę.

Była pewna, że po raz kolejny ją zbeszta i zacznie prawić coś zniecierpliwionym tonem. Władysław przysiadł obok. Widząc, że ta nie ma zamiaru przepraszać – tak jak wtedy, gdy pierwszy raz ją zrugał, gdy tu weszła – dopiero teraz zdał sobie sprawę, iż to nie ta sama niewiasta, którą pożegnał w Korczynie, wyjeżdżając na Litwę. Było w niej coś niepokojącego – nieustępliwe gesty przywdziały oblicze małżonki, a hardy wzrok lustrował go badawczo.

— Nie musiałaś, pani. Różne są nasze przyzwyczajenia. Nie nawykłem do tego, że ktoś sypia w moim łożu — przerwał chwilę milczenia i już chciał coś jeszcze dodać, ale gdy usłyszał sam siebie i swoje niedorzeczne słowa, powstrzymał się

Anna, oparta na dłoniach o brzeg siennika, naraz puściła jego skraj i zawiesiła się na mężowskiej szyi.

— Nie jesteś rad na mój widok, królu? Cokolwiek czynię, zawsze nie po twojemu. — Zacisnęła usta, chcąc powstrzymać się przed powiedzeniem czegoś prędzej niż pomyśli.

Delikatnie ujął jej przedramiona i odsunął od siebie, przenosząc dłonie na zimne palce żony, które zaczęła nerwowo zaciskać.

— Mówiliśmy kiedyś o tym — skwitował, puszczając ją i wstając.

Na te słowa, szarpnęła rękaw Jagiełłowego surkotu i wyszła z łoża, stając przed nim.

— Twoja niechęć nigdy się nie skończy. Karasz nią siebie, nie mnie. — Jej głos był lekko stanowczy, ale wyczuł w nim nutę niepewności. — Już nie wiem, co czynić, boć raz jestem ci miła, przesyłasz mi listy, podarki... A innym razem karcisz jak dziecko, które plącze ci się pod nogami.

Westchnął, racząc ją delikatnym uśmiechem, po czym odsunął się od niej, chcąc w końcu zaznać chwili snu i skończyć tę wymianę zarzutów. Naraz jednak stanął w pół kroku, zawrócił i ujmując w dłonie drobną twarz Anny, ucałował ją w czoło.

— Już późno, pani. Zostaw te złośliwości na jutro, a teraz pozwól mi odpocząć — orzekł, puszczając królową i siadając na łożu. Wiedział, że ma rację, lecz prawda płynąca z jej ust zbyt mocno w niego godziła.

Nie dała się zbyć, prędko odwracając w jego stronę i stając przedeń. Nieśmiało oparła ręce na mężowskich ramionach, mówiąc:

— Poczekam, ale nie na to, by się wadzić. Poczekam, choćby wieczność miała minąć, nim będę ci drogą, lecz teraz nie każ mi odchodzić.

Podniósł zmożone oczy, zaskoczony tym nagłym wyznaniem, a kosmyki jej włosów – które uwolniły się ze zdobnej siatki – musnęły go w twarz. Lekko złapał ją za łokcie, a wtedy źrenice królowej rozbłysły, jak burzowe gromy, zbierające się za oknem alkowy. Posłała mu niepewny uśmiech i widząc, że nie ma zamiaru nic rzec, znów się odezwała:

— Proszę...

Miłe, lecz nieznane w stosunku doń, uczucie nie pozwoliło mu jej odesłać. Jakaś część duszy króla rozumiała samotność Anny i pragnienie bycia przy nim. Wszak wielki dwór pełen towarzyszek, rozrywek i bogactwa nie jest w stanie zastąpić tęsknoty za tym, co drzemie w sercu. Może go miłowała, ale on nie chciał się w tym upewnić? Może chodziło jej jeno o to, by postawiła na swoim, chcąc go zirytować? Teraz nie miał siły odpowiadać sobie na te pytania i dać się sprowokować śmiałym słowom. Naraz więc pociągnął ją ku sobie i opadli na miękkie posłanie.

Po chwili wyswobodziła się z uścisku i położyła na wolną część łoża, obserwując zaspane oblicze króla. Pomruk żywiołu roztrzaskał się w alkowie, uderzając ich w uszy. Cylejka drgnęła, mimowolnie łapiąc go za dłoń. Wtem odwrócił głowę w jej stronę i niewyraźnym głosem, zapytał:

— Chyba nie boisz się burzy, Anno?

Zagryzła usta, szukając w myślach słów odpowiedzi, ale gdy rozległ się kolejny rumor letniego żywiołu, znowuż zlękła się i niepewnie przysunęła do jego boku, kładąc głowę na mężowskim ramieniu.

— Od zawsze się jej lękam, choć wstyd mi za to — wyszeptała powoli, mocniej się do niego przytulając.

Nie słyszał już tego, gdyż w tym samym czasie zatopił się w mocnym śnie, dającym chwilowe wytchnienie. Ona z kolei rozmyślała nad tym, jak długo jeszcze przyjdzie jej pierwszej wyciągać do niego dłoń, by zbliżyć się do męża i przede wszystkim poznać. Rozum podpowiadał, że to dopiero początek krętej drogi. A raczej labiryntu do skomplikowanej osobowości króla.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top