|Rozdział 1.5|*1398
Data publikacji: 16.10.2022
Fryderyk wyjął zza kaftana kawałek złożonego w kwadrat pergaminu. Dłoń mu lekko drżała, kiedy jął rozwijać papier i kątem oka zerkać na zainteresowaną kuzynkę.
— To... List ten... — zaczął, ale Anna nie pozwoliła mu skończyć, odbierając pismo.
W miarę czytania kolejnych linijek, coraz bardziej marszczyła czoło, niedowierzając temu, co tam stoi. Chwila milczenia, przerywana ino parskaniem koni, zaciążyła między tą dwójką niczym kufer z mosiądzu pełen okrutnych tajemnic.
— Jak mogłeś przechwycić mój list do matki, Fryderyku? Skąd ta podłość? — zaatakowała pytaniami, rzucając weń pergamin. — Ufałam ci, jeno tobie powierzałam wszystkie troski, jak... jak bratu rodzonemu. — Otarła nos wierzchem rękawa sukni i pobiegła przed siebie.
— Anno! — krzyknął zań, próbując dotrzymać jej kroku.
Naraz jednak udało mu się chwycić jej łokieć i zatrzymać kuzynkę, przenosząc swe dłonie na jej roztrzęsione ramiona. Blada twarz Cylejki, pokryta niesfornymi kosmykami włosów, zdawała się wyrażać ino nienawiść i żal. Przeszywało go jej nieufne wejrzenie, błyszczące piwne tęczówki ciskały weń gromy, ale nie mógł baczyć na to. Musiał jej rzec, co leżało mu na sercu. Nagle, tknięty odwagą, ujął jej twarz w dłonie, mówiąc:
— To była odpowiedź na moją wiadomość. Księżna nigdy nie posłała do ciebie żadnych wieści. To jeno mój podły pomysł. Podstęp, by... by dać ci nadzieję, dzięki której... — urwał, oddychając szybko i spuszczając wzrok. — Gdy byliśmy dziećmi, miłowałem cię jak siostrę, ale teraz...
— Nie waż się — syknęła, ściągając jego dłonie z twarzy. Pociągnęła nosem, po czym zaczerpując powietrza, dodała: — Grzeszysz samą myślą, samym jeno marzeniem o tym. Elżbieta ci przeznaczona, podłóg woli ojca i Boga. Poślubisz ją, zostaniesz hrabią, następcą i przyszłością naszego rodu. Ja wyjadę, wcześniej czy później nasze drogi się rozejdą i zapomnisz o mnie, o tym zakazanym uczuciu. — Złapała poły sukni i przełykając ślinę, wróciła truchtem do kolasy.
Oddychała szybko, roniąc łzy i chłonąc rześkie powietrze. Wiedziała, że miłowanie to ino jego imaginacja. Marzenie, cokolwiek, co pozwoli mu uniknąć aranżowanego małżeństwa, może grać na zwłokę. Miała ino nadzieję, że nie podzielił się swoim grzesznym pomysłem z Hermanem. Tedy sam stryj gotów posądzić ją o knucie za jego plecami.
Weź się w garść, nie mogą cię takiej zobaczyć – pomyślała, przymykając oczy i modląc się o spokój.
⸻
* * *
Jesienne dni, Roku Pańskiego 1398, upływały jej na zwykłych, codziennych sprawach, przerywanych modlitwą, posiłkiem i snem. Nie zdradziła nikomu tego, co stało się wtedy pod klasztorem. Nosiła ten ciężar sama, a nawet spowiedź nie pozwoliła zrzucić go z dna serca. Fryderyk próbował wszystek wyjaśnić, wpraszając się do jej komnaty i przepraszając, ale ona nie mogła dopuścić do tego, by przeżyć to jeszcze raz. Jeśli tedy dworował i kłamał, próbując wyznać afekt, byłoby jej gorzej. Kiedy z kolei napisał list w imieniu matki ze szczerego serca, nie zniosłaby jego nieszczęścia, z którym musieliby żyć do końca swych dni.
Nie odwzajemniała tych uczuć. Nic poza rodzinną więzią i przyjaźnią nie łączyło jej serca z kuzynem. Nigdy nie była zakochana, nie wzdychała do romantycznych poematów i pieśni, jakimi zachwycały się jej stryjeczne siostry. Jakby w głębi duszy czuła, że nie zasługuje na takie emocje i pragnienia, że musi być silna, niezależna od sentymentów, ino działająca wedle woli opiekunów i rozumu.
Sofia zdawała się podzielać jej zdanie. Zawżdy powtarzała, że miłowanie jeno sromotę przynosi, gorycz i wszystkie nieszczęścia za sobą pociąga.
— Panienko, panienko — głos odległy wybudził ją nagle, a ciało bezwiednie poderwało się z wezgłowia, gdy służka, pochyliła się nad nią.
— Gdzie moja dwórka? — zapytała sennie Anna, mrużąc oczy.
Poczuła, że policzki ma gorące, a dłonie lekko spocone, jakby przez sen targały nią jakieś dziwne obrazy i wydarzenia.
— Panicz Fryderyk czeka od wielu różańców pod komnatą — zignorowała jej pytanie, spuszczając głowę.
Boże, czemuż zsyłasz na mnie te próby? – jęknęła w myślach, wychodząc z pościeli i gestem dłoni każąc sobie podać cienki, nocny płaszcz.
— Niech wejdzie — orzekła, siadając na krześle przy oknie i opatulając kolana szarym futrem. — Zostaniesz z nami — dodała, wskazując jej zydel w drugim końcu izby.
Po kilku pacierzach, powoli pokonywał dzielącą go od niej odległość, wbijając wzrok w ciżmy. Dopiero, kiedy znalazł się na wyciągniecie ręki od Anny, odwrócił niepewnie i usiadł z namysłem naprzeciw.
— Nie powinno cię tu być. Prosiłam — rzekła cicho, odwracając głowę w kierunku okiennicy.
Zielone szybki pokrywały krople zacinającego deszczu, a w szarym krajobrazie słoweńskiej jesieni, malowała się lekka, poranna mgła.
— Wyjeżdżam do Varaždinu. Pragnę jeno się pożegnać, boć nie wiem, czy jeszcze się spotkamy, kuzynko. — Objął kark, jeszcze niżej pochylając głowę i pławiąc swe niewypowiedziane myśli w przejmującej ciszy. — Wybacz mi to uchybienie, nie chciałem tego uczynić, jeno sumienie nie pozwalało łgarstwa nie wyjawić.
Spojrzała na niego przeciągle, a gdy w tęczówkach Fryderyka ino ból dostrzegła, odpowiedziała:
— Niech Bóg ci wybaczy. Ja urazy nie żywię. Pojąć nie potrafię jednego... Nigdy, nawet przez mgnienie nie widziałam, byś inaczej na mnie patrzył niż na siostrę.
Uśmiechnął się blado, jakby wspominał coś, co jednocześnie radością i smutkiem go przepełniło.
— Miłuję cię jak siostrę, Anno, ale czuję, że łatwiej byłoby mi z tobą dzielić resztę życia, niźli z obcą jakąś niewiastą. Elżbieta tak skrzywdzona została przez los, iż nie wiem, czy kiedykolwiek mi zaufa. Lękam się wielce tego mariażu, tego dziedzictwa, jakie ojciec mi zostawi i rządzenia. — Oczy podeszły mu łzami, ale naraz otarł je wierzchem dłoni, zawstydzony swoją słabością. — Żegnaj, Anno. Żegnaj i wybacz mi.
Wstał powoli, ale nim krok poczynił, złapała go za dłoń, zmuszając do powrotu na miejsce. Ciągle ściskała jego chłodne, smukłe palce, opierścienione dwoma sygnetami. Wiedziała doskonale, co kuzyn czuje. Mimo iż była ino hrabianką, bała się równie mocno jak on. Czekała ich podobna przyszłość. On jednak miał tę przewagę, że był mężczyzną. Ich świat zdawał się mniej skomplikowany i wolny.
— Wszyscy się lękamy, Fryderyku. To wpisane w nasze pochodzenie. — Puściła jego dłoń i na powrót opatuliła się futrem. — Wiedz jednak, że nawet gdy nasze drogi się rozejdą, zawsze będziemy mogli na sobie polegać. Gdy mnie za mąż wydadzą, a ciebie ożenią, gdy twoje siostry wyjadą do swoich mężów... Więzów krwi, przywiązania i uczuć nikt nam nie odbierze. I listów, pisanych z serca. — Uśmiechnęła się, wstając i wyciągając do niego dłoń.
Odpowiedział tym samym, biorąc ją w ramiona i przytulając jak dobrego druha. Łzy płynęły po ich policzkach, gdy oderwali się od siebie i roześmiali ni to z przejęcie, ni żalu, iż rozstać im się przychodzi.
— Ruszaj już, bracie. Napisz do mnie, jak dotrzesz do Varaždinu. — Ściągnęła z palca niewielki pierścień z opalem i wcisnęła mu w dłoń. — A to na szczęście, byś zaznał go z Elżbietą.
⸻
* * *
| Północno-wschodnia Chorwacja, Varaždin | Zima 1398 |
Piwniczki i spiżarnie skromnego zamku wypełniały się beczkami piwa, garncami z rozmaitymi potrawami i glinianymi naczyniami pełnymi przetworów i syropów. Noc dopiero zeszła ospale z zimowego nieboskłonu, mróz jął puszczać z lekka wystające łby kamieni na dziedzińcu. Stąpali po nim słudzy wnoszący do środka cytadeli nie tylko zapasy, ale i skrzynie Fryderyka. Hrabia miał prędzej pojawić się w mieście, ale po drodze zbyt wiele spraw zajmowało jego młodą, nieokiełznaną jeszcze duszę.
Karczmy, przyjemnym ciepłem i dobrym napitkiem, zachęcały do popasów, trupy teatralne zdawały się tu żywsze i dworniejsze niż w Słowenii, a sama perspektywa wyrwania się spod ojcowskiej kurateli i wiecznie niezadowolonych min, napawała go tak pożądaną wolnością. Nawet tutejsze panny były dlań nadobniejsze, czego nie omieszkał sprawdzić w nad wyraz intymnych okolicznościach. Teraz jednak musiał sprostać zadaniu i odsunąć na bok porywy namiętnego serca.
— Kolejne wieści od jaśnie hrabiego — zaanonsował posła Szachsz, lekko kłaniając się kończącemu posiłek Fryderykowi. — Wołać, mój panie?
Młodzian potaknął, wycierając dłonie w serwetę podaną mu przez ciemnowłosą służkę. Odważne wejrzenie czarnookiej niewiasty dodały mu animuszu, gdy na odchodne mrugnął doń i uśmiechnął się.
— Ostaw pismo i posil się — polecił gońcowi, odbierając pergamin i próbując nie rozpraszać się nadobną panną, która chwilę temu zniknęła za drzwiami komnaty. — Siadaj, mój druhu, zobaczymy, czegóż znowu żąda staruszek — rzekł do Ludwika, wodząc oczami po gęsto zapisanym papierze.
Szachsz spełnił polecenie i nalał sobie słabego wina, bacznie obserwując znudzone lico panicza. Naraz Fryderyk rzucił list przed siebie, po czym oparłszy na krześle, westchnął, mówiąc:
— Umyślił spotkanie z Frankopanem. Ponoć ten czeka na moje przybycie z okazji Narodzenia Pańskiego. Myślisz, że przejrzał na swe chytre ślepia i odda nam Elżbietę?
Szachsz cmoknął z dezaprobatą i odłożył kielich na stół.
— Za tym kryje się coś jeszcze, mój panie. Wyczuwam podstępne zwiedzenie się o waszych zamiarach. Będzie zwlekał. Słyszałem, jak mości hrabia prawił ze swymi doradcami, iż Mikołaj wietrzy dla krewnej jakiegoś księcia. Ale co ja tam pojmuję, prosty żem rycerz. — Machnął ręką, podpierając drugą na podłokietniku.
Cylejczyk poklepał oparcie mebla i wstał z wolna, skubiąc jasną brodę. Słońce jęło oświetlać jego lico, gdy zmrużył oczy i wyciągając się niczym zaspany kot, spekulował dalej:
— A może Elżbieta już dawno do klasztoru oddana, a nas jeno za nos wodzi, by odwrócić uwagę od czegoś znaczniejszego, a? — Oparł dłonie na biodrach i spojrzał na Szachsza, który kiwnął głową, na potwierdzenie tych słów.
— Zbierać ludzi? — upewnił się w zamiarach hrabiego i za jego aprobatą, udał się do szykowania koni.
⸻
* * *
| Słowenia, Celje | Zima 1398 |
Palatium przepełniał zapach igliwia świerków, sosen i jodeł. Wosk skwierczał, oblepiając srebrne kandelabry zdobiące wielki stół, przy którym siedziały cztery niewiasty. W wielkim skupieniu układały kolejne gałązki szpilkowych drzew, przekładając każdą z nich odrobiną jarzębiny lub ususzonych ziół. Tasiemki rozmaitych barw walały się po blacie, czekając na splątanie nimi gotowych bukietów.
Pochodnie oświetlały grube mury przyozdobione znakami hrabiowskiego rodu i krajobrazami górzystych wiosek, i słoweńskich miasteczek, w których stały majestatyczne zamki. Grube kobierce słudzy rozkładali na środku izby, a cieńsze pod stołami ustawianymi na kształt litery „U". Dwie białogłowy wyścielały grubymi materiami siedziska krzeseł, które ktoś inny omiatał z kurzu i równo ustawiał przy kozłach. Wszyscy pracowali w skupieniu, bacząc, by niczego nie pominąć i z należytą starannością przygotować salę do obchodów świąt Narodzenia Pańskiego.
Lutnista brzdękał pieśni, spoczywając na poduchach usytuowanych przy kolumnie palatium. Nogi skrzyżował leniwie, by rozprostować kości. Anna łypnęła nań i gestem ręki nakazała mu się oddalić. Potrzebowała chwili ciszy. Dźwięki instrumentu pomieszane z szuraniem i szeptami służby, rozpraszały ją.
— Ostatni, gotowy — zawyrokowała pierworodna Hermana, imienniczka Cylejki, prezentując dumnie swój bukiet. — Każę przynieść wazony i wszystek ładnie umieścimy w komnatach. A w tych największych, które jeszcze w posagu mojej mateńki przybyły, wstawimy te najbogatsze, by stoły lepiej się prezentowały — wyjaśniała, ostatnie poprawki przy wstążkach wprowadzając.
Jej siostry pokiwały gorliwie głowami, dołączając swoje bukiety do jej pokaźnej kolekcji.
— Poradzicie sobie, prawda? Chciałabym już iść do swoich komnat — rzekła córka Wilhelma, głaskając Barbarę po włosach. — Dopilnuj wszystkiego — szepnęła jej do ucha i uśmiechnęła się porozumiewawczo.
Kiedy wygodnie opadła na umoszczone skóry w drewnianym fotelu, odetchnęła z ulgą, układając stopy na podstawionym przez Sofię zydelku. Odgarnęła włosy na plecy i poluzowała dopasowane rękawy sukni, odpinając perłowe guziczki i podwijając materię pod łokcie. Gorąc buchał z paleniska, a duchota panująca w niewietrzonej komnacie, potęgowała uczucie senności.
— Otwórz okiennicę, moja droga. Dziw mnie bierze, że nie posnęłaś tutaj, jeno tak pięknie skończyłaś wyszywanie obrusu dla Katarzyny — zwróciła się do dwórki, przegryzając orzechy. — Podarujemy jej jeszcze dwie poduchy z wełny i to piękne noszenie z bursztynem. Po mojej matce — planowała, oglądając pierścienie na palcach.
— Dobrze, pani. I ja coś chcę dać naszej hrabiance od siebie — podjęła Słowenka, siadając na krześle przy Cylejce i wyciągając kawałek białego płótna z sakiewki przy sukni. — Może i nie jest cenne, ale... — umilkła, wyciągając srebrny krzyżyk przyozdobiony kawałkami ametystu.
Anna delikatnie ujęła go w dłonie, oglądając z przejęciem.
— Jest piękny. — Uśmiechnęła się, oddając Sofii przedmiot.
— Jutro mamy dzień pełen pracy, Anusiu. Wyjdziemy z pieczystym do ludu — dwórka zmieniła temat, chowając krzyżyk z powrotem. — Nakazałam wyczyścić tę grubą suknię i wełniane ciżmy.
Cylejka pokiwała głową i pomasowała skroń, zamyślając nad czymś. Po chwili orzekła:
— Poślemy podarek Elżbiecie. Niedługo wejdzie do naszej rodziny. Będzie jej miło.
Sofia cmoknęła pod nosem, układając dłonie na podołku.
— Wiesz, pani, że nie nawykłam prawić kazań, ale zdzierżyć nie mogę, iż przejęłaś na siebie obowiązki pani domu. Wszak to córki hrabiego winny trapić się takimi sprawami, nie ty.
— Słysząc twój podniosły ton i te zbędne tytulatury, wnoszę, iż bardzo ci z tym źle, moja droga — odcięła Cylejka. — Nie trap się jednak bowiem znam swe obowiązki. Jak mogę zrzucić wszystko na barki tych półsierot? Bóg by mnie musiał opuścić.
Dwórka machnęła ręką i odetchnęła głęboko, podejmując:
— Pójdę ponaglić praczki. I przyniosę ziół.
⸻
* * *
Chmurny, lecz słoneczny dzień zastał je na placu rynkowym, gdzie – w towarzystwie kilku zbrojnych – rozdawały chleby, kasze i drobne przetwory potrzebującym. Anna coraz pocierała czerwone od zimna policzki i posyłała uśmiechy podchodzącym doń niewiastom z oseskami na rękach lub w grubych chustach wiązanych na szyi. Kobiety uniżenie dziękowały za okazane serce i chciały całować dłonie hrabianek, prawie klękając przed nimi na kamienistym podłożu. Cylejka raz po raz chwytała je za łokcie i podnosiła, szklącymi oczami patrząc na ich spracowane dłonie, poszarzałe twarze i skromne, połatane opończe. Dziatki kwiliły cicho, wtulając się w suknie swoich matek, niepewnie, z przestrachem obserwując pięknie wystrojone córki Hermana.
Obraz ten łamał jej serce. Dziurawe ciżmy, odchodzących z jałmużną ludzi, wyciskały jej łzy z oczu, a zapach płynący z jatek, pobliskiej karczmy i rynsztoków – oddalonych kilku stóp od dziedzińca placu – wywoływał mdłości, które próbowała opanować, przykładając do ust chusteczkę zwilżoną olejkiem z goździków.
— Pomyśleć, że nic oni winni swego losu. To mogłyśmy być my, Sofio — szepnęła do dwórki, podając jej przedostatni worek z chlebek, garncem smalcu, miodu i płótnem pełnym kilku garści kaszy. — Zawołaj tę młodą dziewkę. — Wskazała ruchem głowy na chudą, wysoką białogłowę, obejmującą się ramionami i przebierającą stopami z zimna.
Kiedy kobieta posłusznie podeszła do Anny i pochyliła głowę, ta natychmiast wcisnęła jej podarek w dłonie i na moment mocniej złapała szczupłe ramię, posyłając uśmiech.
— Jak ci na imię? — zapytała, poklepując ją po barku.
— Ma-marjeta, pani. — Dziewczę prawie uklękło, mocno przyciskając worek do piersi.
— Wstań, Marjeto. Weź to. — Anna włożyła jej w dłoń złotą monetę.
Marjeta rzewnie się rozpłakała, całując ją drżącymi ustami po palcach. Cylejce zdawało się, że gdzieś już widziała tę dziewkę, ale nie mogła sobie przypomnieć. Dopiero, gdy poruszona kobieta odeszła, odetchnęła i wziąwszy od Sofii bukłak z wodą, upiła kilka łyków, rozmyślając nad losem biednej Marjety.
— Musimy kogoś posłać, by jej poszukał, Sofio — zarządziła, gdy jęły wracać do zamku. — Czuję, że Opatrzność mi ją zesłała.
⸻
* * *
Konrad Perner¹ zmęczony wtoczył się do karczmy przy cylejskim rynku, ociężale zasiadając na ławie i prosząc o ciepłą strawę i wielki kubek piwa. Strudzony całodziennymi poszukiwaniami jakiejś nieznanej dziewki, odetchnął w końcu odrobinę, wyciągając z sakwy zapłatę za posiłek i prawie jednym haustem napitku gasząc wzrastające pragnienie.
Grupa zmęczonych rzemieślników, zasiadała przy stole obok, posilała się kaszą i polewką, zaciekle dyskutując o zbliżających świętach i trudnej klienteli, kręcącej nosem na coraz wyższe stawki za meble i inne sprzęty. Raz po raz, któryś z cieśli opowiadał przeróżne historie, na co pozostali rechotali ze śmiechu i przepijali do siebie kolejnymi kubkami piwa. Konradowi głowa zaczęła pękać od owego harmidru, więc prędko skończył swoją strawę i udał się do wyjścia.
Zmierzch prawie już zapadł nad rynkiem, ale nie mógł przecie wrócić na zamek bez wieści. Cenił sobie służbę u hrabiego, więc prośba jego podopiecznej musiała być spełniona, a poszukiwana Marjeta przyprowadzona do Anny lub chociaż odnaleziona. Westchnął zrezygnowany, skręcając w boczną uliczkę prowadzącą do najbiedniejszej części miasteczka. Tam jeszcze go dziś nie widzieli.
Wtulił twarz w kołnierz opończy i zgarbił się bardziej, jakby to miało zatrzymać przy jego ciele, choć odrobinę ciepła zabranego z dusznej oberży. Droga była śliska od narastającego mrozu, który ściął śnieg przykrywające wystające zeń kamienie. W oknach drewnianych, niskich domów paliły się pojedyncze świece. Skądś dochodził śmiech, z innego miejsca ciche szepty lub krzyki kłócących się ludzi. Z każdym kolejnym krokiem mrok narastał, a dźwięki ustępowały złowrogiej ciszy.
Gdy doszedł do ostatniego domostwa, naciągnął futrzaną czapkę na kruczoczarne włosy i nerwowo podrapał się po brodzie, rozglądając dookoła. Nie wiedział, co robić dalej. Przecie nie mógł pukać do każdych drzwi i szukać tej niewiasty nachodząc mieszkańców szykujących się do snu. Naraz posłyszał szczęk otwieranych podwoi. Zgarbiona postać wysunęła się zza nich, a chusta przykrywająca włosy zsunęła się na jej czoło oświetlone malutkim ogarkiem.
— Czego tu szuka? — głos bezzębnej staruszki wbił się w ciszę panującą na ulicy.
¹ Konrad Perner był jednym z rycerzy na dworze Hermana Cylejskiego. Przybył z Anną do Krakowa, gdy miała poślubić Jagiełłę (Jana Długosz roczniki, czyli kroniki (...), ks. 10, str. 312).
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top