"Anioł Stróż Diabła" - YUGYEOM


 Rozciągając zastygnięte od prawie godzinnego siedzenia mięśnie, rozglądałem się po korytarzu, wzrokiem próbując namierzyć czuprynę, składającą się z jasnych pasm włosów. Jednak nieważne jak daleki okazywał się mój zasięg spojrzenia nigdzie nie mogłem jej zlokalizować. Piąty dzień z rzędu. Od czasu naszej randki w restauracji Bambam z jakiegoś powodu nie pojawił się w szkole. Z rozmowy z jego mamą dowiedziałem się, że w domu także go nie było. Coraz bardziej mnie to martwiło. Od kilku dni chodziłem rozdrażniony, denerwowało mnie dosłownie wszystko. Nawet szkolny hałas na korytarzu podczas przerw, do którego powinienem już przywyknąć.

   Zastukałem nerwowo nogą o podłogę, po raz kolejny skupiając swoją uwagę na kalendarzu, wiszącym za kobietą, będącą moją wychowawczynią. W moim pokoju wisiał podobny, z tą różnicą, że u mnie dzisiejszy dzień był naznaczony wielką czerwoną plamą w kształcie serca. W końcu dzisiaj były jego dwudzieste urodziny. Mieliśmy świętować je razem, jednak jak widać nawet to nam nie wyjdzie. Westchnąłem pod nosem, spuszczając wzrok z dołujących mnie plików kartek. Byłem chyba masochistą, skoro od pięciu dni niemal bez przerwy się tym zadręczałem.

- Co ci jest? - spytał siedzący obok mnie chłopak.

  Znużony podniosłem wzrok do góry, stykając się z nim spojrzeniami. Oparłem brodę na dłoni, nie odzywając się do niego słowem. Był moim najlepszym przyjacielem od czasów podstawówki i zawsze bezgranicznie mu ufałem. Uwielbiałem jego towarzystwo, mimo że bywały momenty, gdy miałem ochotę uciec od niego jak najdalej. Zawsze jednak z jakiegoś powodu ta myśl szybko znikała, zastąpiona jakąś nową.

- Zaczynam się  o ciebie martwić, stary - powiedział, siadając bokiem, tak by bez problemu móc na mnie spojrzeć. - Coś się stało?

   Byłem ciekaw w jaki sposób potrafił odgadnąć moje nastroje. Inni widzieli u mnie wiecznie ten sam tajemniczy wyraz twarzy, przez który stałem się tak cholernie popularny. Naprawdę nie rozumiałem współczesnych kobiet. Z opowieści mojej mamy zawsze wynikało, że były zakochane w niepoprawnych romantykach i poetach, którzy później łamali zapewnienia o swojej miłości, zostawiając je same z tzw. "wpadką". Cóż... Najwyraźniej ich gusta szybko się zmieniają.

- To raczej ja martwię się o Bambama, Jaebum - westchnąłem, znów powracając wzrokiem do masochistycznego przedmiotu. - Nie widziałem go od pięciu dni. Czuję się tak, jakbym lada moment miał zwariować.

   Ołówek trzymany przez chłopaka pękł w jego dłoni, gdy mocniej zacisnął na nim swoje palce. Odłamki drewna uderzyły o posadzkę, wydając z siebie cichy dźwięk. Zaskoczony powróciłem do niego wzrokiem, uważnie lustrując wzrokiem jego zdenerwowaną sylwetkę. Przez moment nie byłem pewny czy na pewno patrzyłem na swojego najlepszego przyjaciela. Wokół niego zdawała unosić się ciemna aura, która sprawiła, że poczułem dreszcze, przebiegające wzdłuż kręgosłupa. Instynktownie odsunąłem się od niego, a dźwięk przesuwanego krzesła zdawał się wyrwać go ze stanu w jaki wpadł. Jednak zamiast znów się do niego zbliżyć, nadal siedziałem w tej samej pozycji, mocniej zaciskając palce na trzymanym w dłoni cyrku. Ostrożności nigdy za wiele. Zwłaszcza jak się przed chwilą okazało, w obecności swych najbliższych przyjaciół.

- Dlaczego wyglądasz jakbyś się mnie bał, Yugyeom? - spytał, starając się uśmiechnąć naturalnie. 

  Nie wyszło mu to. Sztuczność, którą odkryłem w jego uśmiechu, mogłem wyławiać kilogramami. Czy wcześniej także tak robił? Nie potrafiłem sobie przypomnieć podobnej sytuacji. W zasadzie to nie mogłem nawet znaleźć w swym umyśle momentu naszego pierwszego spotkania. Kiedy dokładnie ono miało miejsce?

- Tylko ci się wydaje - westchnąłem, w miarę możliwości starając się usiąść prosto.

  Jeszcze chyba nigdy nie cieszyłem się tak bardzo, słysząc ogłuszający dzwonek, oznajmiający koniec lekcji.  Całe napięcie powoli ustępowało w miarę jak oddalałem się od swojego przyjaciela. Postanowiłem posłuchać się swojego instynktu, nakazującego mi ucieczki. Przedzierałem się przez skupisko ludzi, starając się powstrzymać odruch odwrócenia się w tył. 

- Yugyeom! - usłyszałem wołanie, dobiegające od strony bramy.

  Odciągnąłem wzrok od ziemi, by spojrzeć na średniego wzrostu kobietę, stojącą tuż przy bramie. Uśmiechnąłem się na jej widok, domyślając się, że była ona oznaką dobrych wieści. Mama Bambam'a odwzajemniła mój grymas, który zdawał się jeszcze większy, gdy się do niej zbliżyłem. 

Kunpimook wrócił - wyprzedziła moje pytanie, łapiąc mnie za ramię. - I prosił, bym jak najszybciej cię przyprowadziła. 

  Słysząc te słowa miałem ochotę wręcz skakać z radości, jednak powstrzymałem się, wyobrażając sobie zażenowanie, które czułbym po odwaleniu czegoś takiego.  Byłem wdzięczny jakiemuś wewnętrznemu głosowi, który rano nakazał mi spakować prezent dla mego ukochanego do kieszeni. Nie było to nic niezwykłego. Zwykła skórzana bransoletka, podobna do mojej, którą teraz miałem ukryte pod rękawem szarego swetra. Miałem jednak przeczucie, że ten drobiazg spodoba mu się bardziej niż najdroższe klejnoty tego świata. I wcale nie chodziło mi o te, które starałem się spokojnie trzymać w spodniach. 

  Kiwnąłem głową w podziękowaniu, gdy kobieta przepuściła mnie w drzwiach mieszkania. Od razu w oczy rzucił mi się fakt, że całe pomieszczenie spowijała ciemność, w której z trudem udało mi się cokolwiek odróżnić. Na wyczucie skierowałem się w miejsce, gdzie powinny stać schody. Ale wnioskując po bólu, który poczułem w lewym kolanie znajdowały się trochę dalej. Ostrożnie starałem się wyczuć stopami stopnie, bojąc się, że prędzej zabiję się na tych morderczych schodach niż spotkam się ze swoim chłopakiem. 

  Wejście na górę zajęło mi prawie pięć minut. Pierwsze piętro wydawało się trochę jaśniejsze, niż to znajdujące się pod nim. A może po prostu moje oczy zdążyły już przyzwyczaić się do otaczającej mnie ciemności?

   Grobowa atmosfera, panująca wokół zdawała się wsiąkać przez mą skórę i stopniowo zatruwać mój organizm. Mogłem odczuwać jej skutki, gdy sprawiała, że z każdym krokiem stawałem się coraz bardziej nerwowy. Wydawało mi się, że przed sobą widzę małe obłoczki pary, wydobywające się z mych ust. Odetchnąłem, strzelając sobie dłońmi w policzki. Intensywne szczypanie sprawiło, że znów mogłem myśleć logicznie, jednak dziwne uczucie pozostało. 

  Uchyliłem delikatnie drzwi i zatrzymałem się w bezruchu, słysząc dobiegający zza nich krzyk. Po raz kolejny tego dnia poczułem dreszcze, przebiegające wzdłuż linii kręgosłupa, jednak te trochę różniły się od poprzednich. Rozpoznawałem właściciela głosu, który teraz zdawał się cierpieć katusze. Kilka jego dźwięków wystarczyło, by w mej głowie pojawiły się obrazy tortur, przez które musiał w tej chwili przechodzić. Jednak jak się okazało żadna z nich nawet w najmniejszym stopniu nie oddawała tego, co zastałem w środku. Nawet w ciemności mogłem odróżnić żywy, szkarłatny płyn, kapiący na podłogę z nasączonego nim materaca. Wśród krwistych kałuż mogłem zauważyć czarne elementy, kształtem przypominające ptasie pióra.

  Kolejny krzyk nakazał mi odwrócić wzrok od tego makabrycznego obrazka. Nogi same zbliżyły się do postaci, siedzącej wygiętej w agonii wśród morza piór i krwi. Powietrze przesiąknięte było metaliczną wonią, od której przez krótki moment zakręciło mi się w głowie, a obraz rozmazał, stając się niewyraźny. Mimo to mogłem zauważyć wyrastające z długich ran na plecach ogromne,  czarne skrzydła. Całe jego plecy naznaczone były krwawymi wstęgami, kreślącymi ścieżki na jego trupio - białej skórze. To one musiały sprawiać mu takie katusze. Jednak czy powinny one wyrastać z ciała zwykłego człowieka? Cholera... To nie było w tym momencie ważne. Teraz liczyło się tylko wykrzywione z bólu oblicze mego ukochanego. 

- Uciekaj stąd... Yugyeom - usłyszałem jego słaby głos. - Nie wiem... co się ze mną dzieje... Ale nie chcę... zrobić ci krzywdy...

  Zafascynowany wpatrywałem się w jego tęczówki, posiadające odcień podobny do otaczających nas kałuż. Sam byłem zdziwiony tym, że nie czułem się przerażony. Zmieniał się na mych oczach, jednak w mym umyśle nadal był tym chłopakiem, który niemal zginął, spadając z dachu w zeszłym tygodniu. Nieświadomie, wyciągnąłem przed siebie rękę, pragnąc chociażby musnąć palcami jego mokry od łez policzek. Ale na drodze do niego stanęło mi czarne skrzydło. Nie byłem pewny czy mógł je kontrolować, jednak wyglądało na to, że celowo zablokował mi do niego dostęp. 

- Uciekaj... - usłyszałem ponownie.

- Do reszty skretyniałeś... - mruknąłem, w odpowiedzi na jego niedorzeczne rozkazy. 

  Złość, która narodziła się z jego natarczywego skłaniania mnie do ucieczki sprawiła, że odnalazłem w sobie niespodziewane pokłady siły. Jedną ręką złapałem za przeszkadzające mi skrzydło i z nadzwyczajną lekkością odsunąłem je na bok. Drugą zmusiłem go, by spojrzał na mnie, wprawiając go tym samym w zaskoczenie. Widziałem szok, malujący się w jego ognistych tęczówkach, które w tym momencie wydały mi się aż nazbyt pociągające. Co z tego, że czerwień to nie był ich naturalny kolor? Pięknemu we wszystkim ładnie. A ja na pewno nie zamierzałem rezygnować ze swojej miłości z ich powodu. 

  Językiem przejechałem po swych spierzchniętych ustach, przyciągając tym ruchem wzrok chłopaka. Widziałem jak z trudem przełykał ślinę. Moje oczy zdążyły już całkowicie przywyknąć do panującego mroku, nadając otaczającym nas rzeczom kształtu. Ja jednak wolałem się ponownie w nim zanurzyć, potęgując doznania, które lada moment miałem poczuć. Zamknąłem oczy, gwałtownie wbijając się w jego usta. Wiedziałem, że będzie próbował za wszelką cenę odsunąć się ode mnie, zwłaszcza, gdy jego dwa dłuższe kły przebiły mą wargę, nadając naszej pieszczocie metalicznego smaku. Moja krew wymieszała się z jego wciąż wypływającymi łzami, które w tym momencie zdawały się odzwierciedlać przyszłość naszej miłości. Miała być mroczna i pełna bólu, jednocześnie intensywna i pełna doznań. Miałem się jej przestraszyć, tylko dlatego, że Bam był inny niż pozostali ludzie? Nawet z czarnymi skrzydłami wyglądał dla mnie niczym anioł, który zamieszkał wśród nas, by z bliska nad nami czuwać. I tej nocy zamierzałem sprawić, by także tak o sobie pomyślał. 

  Wsunąłem ostrożnie język, między jego niezaciśnięte wargi, zatracając się w szalonym tańcu, który po chwili został podjęty także przez niego. Czułem jak jego kły powoli znikały, co pozwalało mi na jeszcze większe pole manewru. Z każdym mym kolejnym ruchem ulegał mi coraz bardziej, sprawiając, że zapominał o torturach, które przeżywał kilka chwil wcześniej. Tylko ja mogłem go pocieszyć. Byłem jedyną osobą, na którą w tym momencie mógł liczyć. 

  Jego dłoń ułożyła się wygodnie na mym karku, nie pozwalając mi na odsunięcie się w tył. Jednak było to nieuniknione. Obydwoje potrzebowaliśmy tlenu, by móc normalnie funkcjonować. Było to niezmiernie wkurzająca czynność, bez której każdy z nas mógłby pożegnać się z tym światem. 

- Możesz spróbować się położyć? - spytałem cicho, bojąc się zakłócić słowami otaczającą nas atmosferę.

  Niczym odurzony blondyn powoli kiwnął głową, ostrożnie przewracając się na plecy. Pocałunkami starałem się znieczulić ból, który mógłby odczuwać ze świeżych ran. Podniosłem się z klęczek, zajmując miejsce między jego rozłożonymi nogami. Otaczające go czarne pióra dodawały jego aurze drapieżności, która sprawiła, że podnieciłem się jeszcze bardziej niż powinienem. Pochyliłem się nad nim,  układając ręce wokół jego głowy. Znów zatraciłem się w jego słodkich wargach, zapominając o wszystkich istniejących wokół sprawach, prócz jego osoby. Krucze skrzydła uniosły się ku górze z cichym szelestem, zasłaniając nas niczym karawan na plaży, chroniący przed niechcianymi spojrzeniami. 

- Próbujesz być romantyczny? - zaśmiałem się, znów odsuwając się od niego na niewielką odległość, by złapać oddech przed kolejną rundą. 

  Nasze nosy stykały się ze sobą, kiedy oboje upajaliśmy się nawzajem swymi zapachami. Czułem się jakbym został odurzony silnym narkotykiem. Powietrze wokół nas zdawało się drgać, wypełnione po brzegi pożądaniem, które do tej pory było przez nas powstrzymywane. A może należało ono tylko do mnie? 

   Jego szkarłatne tęczówki, z uwagą obserwujące mój ruch były odpowiedzią na moje przypuszczenia. Pragnął mnie tak samo jak ja jego. Nie zdziwiłbym się gdyby lada moment z szafy nagle wyskoczył prorok, oznajmiający, że naszym wspólnym przeznaczeniem było połączenie się, stanie się jednością. 

- Nie potrafię ich kontrolować - poskarżył się leżący pode mną chłopak. - Dopiero dziś się pojawiły, więc nic w tym dziwnego, że nie słuchają swojego właściciela. 

- Nie byłeś zaskoczony ich pojawieniem się? - spytałem zaskoczony, zanurzając palce w jego jasnych kosmykach. 

  Z jego różanych ust wyrwał się cichy pomruk, kiedy pociągnąłem za jedno z nich. Do mych uszu doleciał dźwięk rozrywanego materiału. W momencie gdy jego zimne ręce znalazły mój nagi tors zrozumiałem, że przez przypadek zniszczył zarówno sweter, jak i koszulkę, którą miałem na sobie. Zadrżałem, czując przenikający mnie chłód, pochodzący od jego leżącego ciała. Nadal jednak nie spuszczałem wzroku ze swojego ukochanego, który nadal nie odpowiedział na moje pytanie. Chłopak uniósł się na łokciach, siadając na miękkim materacu. Zrównał się ze mną, stykając ze sobą nasze czoła. Po raz kolejny poczułem na karku jego dłoń.

- Możemy teraz o tym nie rozmawiać? - mruknął zmysłowo, sprawiając, że w ciągu niespełna sekundy zapomniałem o czym przed chwilą rozmawialiśmy. 

  Niezbyt delikatnie rzuciłem go na łóżko, całkowicie zapominając o ranach na jego plecach. Ta noc będzie należeć tylko do nas. Do naszych splecionych razem ciał i wymieszanych razem oddechów. 

***

  W świetle nadchodzącego poranka wydarzenia z poprzedniej nocy wydały mi się zwykłym wytworem mej chorej wyobraźni. Wszystko to wydawało mi się zbyt surrealistyczne, by mogło dziać się naprawdę. Lecz fakt, że aktualnie leżałem nagi w obcym pokoju musiał o czymś świadczyć. Promienie słoneczne walczyły z grubymi zasłonami, starając się dostać do środka, tworząc wokół okien jasne poświaty, dzięki którym chociaż trochę lepiej widziałem w tych ciemnościach. Co w żadnym razie nie poprawiało stanu, w jakim znajdował się pokój mojego chłopaka. Koło łóżka oraz pod nim znajdowały się prawie lub całkowicie zaschnięte brązowawe kałuże. Wszędzie można było napotkać się na długie, krucze pióra, które nadawały pomieszczeniu jeszcze mroczniejszego wyglądu. Jednak ten efekt psuł wszech obecny biały puch, pochodzący z białej poduszki, którą poprzedniej nocy zepsuł przypadkowo blondyn swymi paznokciami. 

- Już nie śpisz? - usłyszałem zaspany głos koło siebie. 

  Przekręciłem się na bok, by móc bez problemu spojrzeć na pogrążonego w pół śnie chłopaka. Ten widok mimowolnie wywołał uśmiech na mej twarzy. Czułem się jakbym wygrał los na loterii. Jednak Bambam był wart co najmniej dziesięć razy więcej. Złapałem za jedno z drażniących jego policzek piór, które ubiegłej nocy musiało odłączyć się od reszty. Chłopak odwrócił się do mnie plecami, przylegając nimi do mego nagiego torsu. Byłem ciekawy co się stało z jego skrzydłami, które zeszłej nocy odgradzały nas od całej reszty świata. Nie pozostał po nich żaden ślad, a z tego co zdążyłem zauważyć rany na jego plecach zdążyły już całkowicie się zasklepić, imitując jego dawną skórę, bez żadnej skazy. Palcem wskazującym przejechałem po miejscu, gdzie powinna znajdować się jedna z nich. Blondyn zadrżał i nie byłem pewien czy pod mym dotykiem, czy na wspomnienie o wczorajszych katuszach. 

- Nie ma po nich ani śladu - szepnąłem cicho ni do niego, ni do siebie.

  Usłyszałem jak wzdycha, nim ponownie odwrócił się do mnie przodem, kryjąc swą twarz w mej klatce piersiowej. Jego cienkie kosmyki przyjemnie łaskotały mą nagą skórę, powodując u mnie cichy chichot, który za wszelką cenę starałem się powstrzymać wewnątrz siebie. Uśmiechnąłem się więc, oplatając jego chude ciało ramionami. 

- Pamiętasz naszą ostatnią randkę? - spytał nagle, zaskakując mnie tym pytaniem. - Podczas niej... Dowiedziałem się czegoś o sobie. 

  Zdusiłem w sobie syk, gdy jego paznokcie przebiły mą skórę na plecach, gdy za wszelką cenę starał się zebrać w sobie dosyć odwagi, by znów zabrać głos. Zdawałem sobie sprawę, że mogło to zabrać trochę czasu. Wiedziałem z jaką trudnością wychodziło mu okazywanie uczuć względem mnie. 

- Spotkałem tam człowieka, który nazwał się "ponurym żniwiarzem" - ciągnął trochę ciszej. - A mnie synem samego diabła. 

- Diabła? - powtórzyłem za nim, nie bardzo rozumiejąc co miał na myśli.

  Czy chodziło mu o mrocznego władcę, który rządził światem upadłych aniołów? To by tłumaczyło dlaczego wczorajszej nocy z jego pleców wyrastały skrzydła. Jednak to oznaczało także coś zupełnie innego...

- Nie jestem człowiekiem - szepnął chłopak, zupełnie jakby odgadł moje myśli. - Jestem potworem, który w każdej chwili może cię skrzywdzić. Z tego powodu, powinniśmy...

- Jeśli powiesz, że rozstać, to uwierz, że w przyszłości stanę się łowcą demonów, odnajdę cię i własnoręcznie zabiję swymi rękami.

   Chłopak wzdrygnął się, słysząc moją niepoważną groźbę. Przycisnąłem go bardziej do mojego ciała, nie pozwalając mu na ucieczkę ode mnie. Bałem  się, że gdy tylko me ręce ześlizgną się z jego nagiego ciała, to blondyn zniknie z tego świata, zostawiając mnie samego. Bolało mnie to w jaki sposób o sobie myślał. Rzeczywiście, nie mógł być w pełni człowiekiem, jednak to nie zmienia faktu, że nie był potworem. Był aniołem, którego zesłały mi niebiosa. Dlaczego nie mógł pomyśleć o sobie w ten sposób?

  Urywany szloch wypełnić ciemne pomieszczenie, sprawiając, że przerwałem swoje rozważania. Spojrzałem w dół, na kurczowo trzymającego się mego torsu chłopaka. Jego ciepłe łzy moczyły mą skórę, niczym deszcz w samym środku lata. Nie wiedziałem dlaczego, lecz w tym momencie wydał mi się on niezwykle uroczy. 

- Dlatego więc nigdy nie możesz opuścić mojego boku, rozumiesz? - spytałem cicho, a on odpowiedział mi wyczuwalnym skinieniem głowy. 

*JAEBUM, KILKA GODZIN WCZEŚNIEJ*

  Zdezorientowany wędrowałem po niezbyt dużym pomieszczeniu, starając się uporządkować to, co przed chwilą usłyszałem. Nikłe światło latarni, dostające się do środka przez nieduże okna sugerowało, że Seul już dawno zdążył pogrążyć się w mroku nadchodzącej nocy. W okolicy panowała niczym nie zakłócona cisza, więc wyglądało na to, że tylko ja  i osobnik, siedzący na krześle od oknem nie oddaliśmy się w objęcia Morfeusza. A wszystko przez pewien incydent, który od kilku miesięcy odganiał nam sen z powiek. Lecz wygląda na to, że wszystko zakończyło się dzisiejszej nocy. 

- Co masz na myśli mówiąc, że to koniec naszej misji?! - wybuchłem nagle, uderzając pięścią w nieduży drewniany stolik, który pękł na pół pod wpływem uderzenia.

  Mój rozmówca skrzywił się, dając mi tym samym do zrozumienia, że w jego oczach zachowałem się niczym gówniarz z podstawówki. Jednak miałem to w tym momencie gdzieś. Liczyły się tylko słowa, które chwilę wcześniej wprawiły mnie w ten paskudny nastrój.

- Ten skurwiel dalej żyje, więc dlaczego do cholery starasz mi się wmówić, że to koniec?! - krzyczałem dalej, nawet nie starając się nad sobą zapanować. 

- Miłość do śmiertelnika całkowicie wyniszczyła ci rozum? - spytał spokojnie, lecz bez problemu mogłem wyczuć spore ilości jadu, które znajdowały się w jego głosie. - Demoniczna aura wokół Kunpimooka Bhuwakula całkowicie zniknęła. Nic tu po nas.

  Cofnąłem się do tyłu, słysząc jego słowa. Wiedziałem o tym. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, jednak starałem się zaprzeczyć temu. Utrata demonicznej aury mogła wiązać się tylko z jednym. Pół - demon musiał odbyć stosunek z człowiekiem, którego darzy wyjątkowym uczuciem. Jednak jego "wybranek" także powinien czuć do niego to samo. Więc to musiało oznaczać...

   Nawet nie zauważyłem, kiedy upadłem na kolana, zagłuszając ciszę swoim głośnym krzykiem rozpaczy. Miałem wrażenie, że lada moment szkło, znajdujące się w niedużym pomieszczeniu pęknie, nie mogąc znieść dłużej tylu decybeli. Jednak w tym momencie mnie to nie obchodziło. Mogło nawet i pęknąć na mnie, raniąc mnie i pozwalając wykrwawić się na śmierć. Byłem w takim stanie, że już nic nie miało dla mnie znaczenia.

- Kiedyś zrozumiesz wreszcie, że twoja przyjaźń z nim była tylko częścią zadania, w które zbytnio się zaangażowałeś. Zwykły człowiek okazał się aniołem stróżem diabła, to przerosło chyba nas wszystkich - usłyszałem nad sobą drwiący głos swojego rozmówcy. - Teraz jednak wstań. Musisz wymazać swoje istnienie z życia Kim Yugyeom'a, tak samo jak się w nie wpisałeś.

KONIEC

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Jeśli mam być szczera, 
to nie wyszło to tak jak chciałam ;-;. 
Miało być zupełnie inaczej,
 
jednak gdzieś w połowie pisania tego rozdziału straciłam całą wenę. 

Dlatego mniej więcej od połowy przypomina to gówno ;-; 
W przyszłości obiecuję się, że postaram się bardziej!  
Fighting!

Pozdrawiam, 

~Yuuki 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top