"Anioł Stróż Diabła" - BAMBAM

   Powietrze było wręcz przesiąknięte zapachem krwi, mimo że przemieszczałem się wypełnioną różami aleją. Wydawało się, że owa metaliczna woń pochodzi właśnie od szkarłatnych kwiatów. W tym momencie zawsze czułem się cholernie przerażony. A mój strach podsycały także odgłosy uderzanej o siebie stali, dochodzące gdzieś z oddali. Nogi wbrew mej woli, ruszyły ku ich źródłu, całkowicie ignorując głosy zdrowego rozsądku, który nakazywał mi uciekać w drugą stronę. Doskonale wiedziałem o tym, co mnie tam czekało. Właśnie to, co miało lada moment nastąpić stanowiło powód, dla którego tak bardzo chciałem zawrócić. Ale jakaś tajemnicza siła za wszelką cenę chciała mi pokazać dobrze mi już znaną scenę, która od kilku dni na nowo stawała mi przed oczami.

   Udało mi się przejść jedynie kilka małych kroków, gdy usłyszałem świst nadlatującej w mym kierunku strzały. Zrobiło mi słabo, a nogi ugięły się pode mną, nagle uwolnione od tajemniczej siły. On znów stanął przede mną. Znów przyjął na siebie cios, którego celem byłem ja. Ile razy jeszcze będę musiał oglądać na oczy jego śmierć, która sprawiała, że policzki moczyły strumienie słonych łez?

- Zginął za ciebie... - usłyszałem za sobą, lecz gdy się odwróciłem nikogo za mną nie było.

   Tylko jak zawsze otaczające mnie czerwone róże...

***

   Ból, promieniujący od prawego barku sprawił, że zostałem wyrwany ze świata sennych fantazji. Powróciłem do świata rzeczywistego, gdzie jedynym dla mnie zagrożeniem mogła być zła ocena z znienawidzonego przeze mnie przedmiotu. A przynajmniej taką miałem nadzieję.

   Powoli zsunąłem się z łóżka, kierując swe kroki od razu ku otwartym szeroko drzwiom łazienki, z których wydobywała się delikatna kwiatowa woń. Pewnie mama już od rana zdążyła posprzątać każdy zakamarek tego małego trzypokojowego mieszkania. Od kiedy zwolniła się ze swojej poprzedniej pracy miała więcej czasu na to, by zajmować się pracami domowymi, co w pewnym stopniu było mi bardzo na rękę. Dzięki niej nie musiałem zaprzątać sobie głowy sprzątaniem i gotowaniem, chociaż wolałbym to od moich codziennych myśli. Kiedy wychodziłem z łazienki, kątem oka spojrzałem na kalendarz, wiszący na ścianie, na którym znajdowała się rozpiska moich prac dorywczych. Dzisiaj po szkole spędzę kolejnych kilka godzin w pobliskiej kawiarni, usługując niewdzięcznym klientom. Wręcz cudownie.

- Wychodzę! - krzyknąłem w głąb ciemnego mieszkania, nie spodziewając się żadnej odpowiedzi.

   Zazwyczaj przemieszczałem się ciemnymi uliczkami, uciekając przed nieporządanymi spojrzeniami innych ludzi. Nienawidziłem faktu, że moja osoba wciąż zbudzała taką sensację, mimo upływającego czasu. Byłem rodzonym Tajlandczykiem, ale od kilku, długich lat mieszkałem w Seulu. Nie miałem pojęcia co skłoniło mamę do przeprowadzki do miejsca, gdzie ludzie za naszymi plecami wytykali nas palcami, myśląc, że nie zrozumiemy ich obelg pod naszym adresem. Nie wiedzieli, że już dawno zrozumiałem ich język i posługiwałem się nim równie sprawnie jak tajskim.

   Prawie straciłem równowagę, gdy gwałtownie zatrzymałem się przy wyjściu z ciemnego zaułka. Przylgnąłem bardziej do ściany, sprawiając, że moja sylwetka została pochłonięta przez panującą tam ciemność. Delikatnie wyjrzałem zza ściany, by sprawdzić czy źródło mojego zachowania nadal stało przed wejściem, uniemożliwiając mi dostanie się do znienawidzonej przeze mnie placówki. Czarnowłosy chłopak, wyróżniający się pieprzykiem pod okiem śmiał się cicho w towarzystwie dwóch innych chłopaków, skrytych w cieniu drzew. Bez problemu rozpoznałem w nim obiekt westchnień przeszło połowy dziewczyn w szkole, Kim Yugyeoma. A wszystko to z powodu swojej tajemniczej aury, którą roztaczał wokół siebie. I wyglądu, którego nie dało się zapomnieć. Wszyscy na siłę próbowali się do niego zbliżyć, próbując rozwiązać zagadkę, skrywaną pod postacią jego osoby. Tylko ja byłem wyjątkiem, który za wszelką cenę starał się uniknąć spotkania z nim. Nie chciałem nawet by moja osoba znalazła się w zasięgu jego wzroku. Nie robiłem tego dlatego, że go nienawidziłem, było wręcz przeciwnie. Z jakiegoś powodu sprawiał, że chciałem poznać każdy szczegół z jego życia, jednak było to praktycznie niemożliwe. W końcu to on w mym śnie przyjął na siebie strzałę, która miała przeszyć me serce.

   Pochylając się najbardziej jak to możliwe przemknąłem pod murem, kierując się do wejścia dla personelu. Jednak jak na złość dzisiejszego dnia okazały się być zamknięte.

- Cholera by to! - krzyknąłem zdenerwowany, uderzając otwartą dłonią drzwi, które zakołysały się mocno na zawiasach pod wpływem nagłego ciosu.

   Miałem już odchodzić, gdy usłyszałem dźwięk ustępującego zamka. Ponownie sięgnąłem po klamkę i tym razem ustąpiły przez problemu. Przełknąłem ślinę, domyślając się, co przed chwilą się stało. Zawsze gdy działałem pod wpływem silnych emocji miały miejsce różne dziwne zjawiska. Ostatnim razem zerwał się szyld sklepowy, niemal zabijając stojącego pod nim chłopaka, który uparcie naśmiewał się ze mnie. Starałem sobie wmówić, że to nie stało się z mojej winy, jednak coraz trudniej było mi w to wierzyć...

   Hałas na korytarzu jak zawsze sprawił, że poczułem ból w skroniach. Chyba nigdy się do niego nie przyzwyczaję. Uwielbiałem spokój i słodkie lenienie się w łóżku przed ulubioną dramą, na które zazwyczaj nie miałem czasu od kiedy mama zrezygnowała z pracy w pobliskim szpitalu. Teraz to moje prace dorywcze stanowiły główne źródło utrzymania.

- Bambam! - usłyszałem za sobą wołanie swojego najlepszego przyjaciela.

   Niemal się przewróciłem, gdy ten blondwłosy goryl zawiesił się na mnie niczym na jakimś wieszaku. Próbowałem go od siebie odepchnąć, jednak Jackson był ode mnie o wiele silniejszy. Nienawidziłem go za to, że miał czas by siedzieć na siłowni i pracować nad swoją rzeźbą, podczas gdy ja latałem między stolikami, obsługując gapiących się na mnie ludzi. Opuściłem ręce wzdłuż tułowia, uświadamiając sobie, że siłowo nigdy z nim nie wygram. I nie wiedzieć czemu ta myśl wywołała na mej twarzy szeroki uśmiech.

- Możesz mnie już puścić? - spytałem, starając się ciągnąć go w kierunku naszej klasy.

   Zdziwiłem się, gdy bez żadnych protestów wykonał moją prośbę. Czyżbyśmy dzisiejszego dnia obchodzili jakieś święto? Zazwyczaj udawało się to tylko nauczycielom, lub pod groźbą spalenia jego wszystkich full capów. Powoli ruszyliśmy w kierunku klasy, w której mieliśmy pierwszą lekcję. Słuchałem paplaniny chłopaka jednym uchem, wciąż starając się zignorować niepokój, który ciążył mi od kiedy zaczęliśmy się przemieszczać. Miałem przeczucie, że zaraz wydarzy się coś złego. Jedna z tych rzeczy, których za wszelką cenę starałem się powstrzymać od spełnienia.

   Gdzieś nad nami rozległ się głośny trzask, który sprawił, że odruchowo uniosłem głowę ku górze. Po plecach przeszły mi dreszcze na widok lecącej w dół lampy. Próbowałem ruszyć się z miejsca, by uniknąć zbyt bliskiego i prawdopodobnie śmiertelnego dla mnie spotkania z nią, lecz nogi nie chciały odkleić się od podłoża, zupełnie jakby zostały przyklejone do niej mocnym klejem.

   "To mój koniec...", depresyjna myśl pojawiła się nagle w mej głowie, sprawiając, że zaprzestałem dalszej szamotaniny.

   Miałem już dosyć codziennej walki o swoje przetrwanie i udawania, że nie zauważam dziwnych zjawisk, które spotykały mnie niemal na każdym kroku. Już od jakiegoś czasu myślałem o tym, by się poddać, by pogodzić się z losem i przyjąć to, co dla mnie przygotował. Skoro śmierć tak bardzo pragnęła mojej osoby, to najwyższy czas, bym przyjął jej zaproszenie, prawda?

   Zamknąłem oczy, przygotowując się na dawkę bólu, który lada chwila miał nastąpić. Jednak zamiast niego poczułem mocne szarpnięcie w bok oraz uderzenie w plecy. Przez krótki moment walczyłem desperacko o to, by złapać oddech, ale ciężar na piersi, który mi to uniemożliwiał. Z trudem podniosłem głowę, starając się zidentyfikować obiekt, a raczej osobę, która zepchnęła mnie z toru lotu śmiercionośnego przedmiotu. Na widok czarnych jak bezksiężycowa noc włosów serce na krótki moment zatrzymało się, a następnie niczym wiertło zaczęło drążyć dziurę w klatce piersiowej, pozostawiając po sobie tylko ziejącą pustkę bez dna. Na jednym z jego policzków zauważyłem przecięcie, które musiało powstać od pękniętego szkła lampy. Mnie samego zdziwiła prędkość z jaką wydostałem się z pod niego, starając się szybko wymyślić sposób ucieczki z tej cholernej sytuacji.

- Dlaczego to ty do cholery musiałeś mnie uratować?! - krzyknąłem, zanim zniknąłem z oczu zbiegowiska, które zabrało się zainteresowane nagłym hukiem.

   Z trudem łapałem oddech, kiedy w końcu zatrzymałem się na dachu. Bez sił opadłem na ogrzane słońcem podłoże, starając się wyostrzyć obraz, który znajdował się tuż przede mną. Przecieranie wilgotnych oczu jednak nic nie dawało. Kolejne krople łez zastępowały miejsca tych starych, tworząc na policzkach słone szlaki, łączące się pod podbródkiem. Naciągnąłem kaptur bluzy na głowę, marząc o tym, by zaczął działać niczym peleryna niewidka z Harry'ego Pottera.

   Po co były moje wszystkie starania, by uniknąć mojego spotkania z nim? Ostatecznie i tak Yugyeom został ranny, starając się uratować moje nic nie warte życie. Dlaczego to zrobił, skoro nawet nie powinien wiedzieć o moim istnieniu? Mocniej zacisnąłem ramiona wokół kolan, starając się uspokoić, ale coraz bardziej trzęsące się dłonie były dowodem na to, że niezbyt mi to wychodziło. Nawet zamknięcie oczu i odizolowanie się od wszelkich odgłosów dobiegających z zewnątrz nie pomagało. Mimo, że w mym umyśle wiało pustką, głowa pulsowała mi, zupełnie jakbym posiadał w nim z miliard niepotrzebnych myśli. Udało mi się jednak dojść do jednego wniosku.

   Byłem hipokrytą, zaprzeczałem w swoich czynach i słowach sam sobie. Nie miałem już sił, by walczyć kolejnymi koszmarami, które prawdopodobnie nadejdą i dzisiejszej nocy. Chciałem wreszcie znaleźć sposób na ucieczkę od nich, a jedynym wyjściem, które do tej pory udało mi się wynaleźć była śmierć. Starałem wmówić sobie, że nic dobrego nie pozostanie mi w dalszej egzystencji w tym zepsutym świecie. Jednak nie chciałem umierać. Pragnienie sprzeciwienia się losowi było coraz silniejsze i powoli zaczynało zacierać wizję stojącej przede mną śmierci. Czarna dama rozpływała się w kruczej mgle, zastąpiona o wiele przyjemniejszym dla oka widokiem. Jego dotyk na mym policzku wydał mi się aż nazbyt realistyczny, podobnie jak reakcja ciała, którym wstrząsnęły przyjemne dreszcze. Rozmarzony wpatrywałem się w wytworzony przez moją wyobraźnię obraz, nareszcie udało mi się odzyskać kontrolę nad własnymi emocjami. Jednak wówczas stało się coś nieoczekiwanego. Coś co aż nazbyt mnie zdziwiło.

- W końcu cię odnalazłem - odezwał się głębokim głosem, ani na moment nie spuszczając ze mnie wzroku.

   Skąd wiedziałem jak on brzmiał? Zawsze trzymałem się w znacznym dystansie od niego, mogąc tylko nacieszyć się jego widokiem. Yugyeom rzadko kiedy również się odzywał, co sprawiało, że poznanie jego głosu mogło się równać najtrudniejszemu zadaniu. W mych snach także zawsze milczał, umierając w ciszy zamiast mnie.

   Cofnąłem się w miarę do tyłu, uciekając od ciepłego dotyku jego dłoni, pieszczącej czule mój mokry policzek. Czułem się jak małe dziecko wrzucone nagle do głębokim wody. Bałem się zadać pytanie, cisnące mi się na usta. Zwłaszcza teraz, gdy mój głos, po kilku minutach płaczu mógł przypominać pisk sześcioletniej dziewczynki.

- Co...? - wychrypiałem niewyraźnie, starając się nie wpaść kolejny raz w panikę. - Jesteś... prawdziwy?

   Kruczowłosy uśmiechnął się uroczo, przysuwając się do mnie jeszcze bliżej. To był chyba pierwszy raz kiedy widziałem jego uśmiech z tej odległości. Jednak zamiast dłużej zatrzymać się na kuszących wargach, mój wzrok powędrował w bok, ku aż nazbyt widocznemu zadrapaniu na jego policzku. Był to znak, który sprawił, że przed mymi oczami znów stanęła scena z wciąż powracającego koszmaru. Nie mogłem znajdować się w jego pobliżu dłużej niż było to konieczne. Sprowadzałem na niego nieszczęście, którego nigdy nie powinien zaznać. Przecież to ja powinienem umrzeć. Więc dlaczego to on został ranny?

- Dlaczego miałbym nie być? - spytał cicho, głęboko zaglądając w me oczy.

   Kiedy złączył nasze czoła? Dlaczego miejsce, w którym się stykały paliło mnie żywym ogniem, zupełnie jakby ktoś wypalał na nim znamię? Oddychałem coraz z większym trudem, starając się skupić na planie ucieczki. Czułem jak ubrania przyklejają mi się do ciała i nie byłem pewny czy to z powodu temperatury, panującej na rozgrzanym od słońca dachu, czy to przez niego i fakt, że jego aksamitne wargi zmierzały w kierunku moich.

- Dlaczego zawsze uciekasz, gdy tylko mnie zauważasz? - szepnął cicho.

   Jego pytanie sprawiło, że zdrowemu rozsądkowi wreszcie udało się przebić przez gęstą zasłonę uczuć, wytworzoną przez serce. Odepchnąłem go od siebie, jednocześnie starając się powstrzymać strumienie łez, cisnące mi się do oczu. Nienawidziłem siebie za to, że byłem taki słaby. Że nie miałem już sił dłużej walczyć z przeznaczoną mi śmiercią.

- Zginiesz jeśli zbytnio się do mnie zbliżysz! - krzyknąłem desperacko, a dramatyzmu mym słowom dodał głośny trzask, dochodzący tuż zza mnie.

  Nie musiałem się odwracać, by dowiedzieć się, że barierka za mną pękła, pozbawiając mnie oparcia. Czułem jak lecę w dół, prosto na znajdujący się trzy piętra niżej pusty dziedziniec. Dobrze, że lekcje zaczęły się już dobrą chwilę temu. Pierwszy raz byłem wdzięczny za ich istnienie. Gdyby nie one, me bezwładnie lecące ciało mogło by kogoś przygnieść, zabierając na drugą stronę podróżnika na gapę.

   Silne szarpnięcie w rękę sprawiło, że mimowolnie z gardła wyrwał mi się krzyk. Jednak szybko został on zagłuszony przez usta kruczowłosego, nałożone na moje. Próbowałem mu się wyrwać, jednak uścisk na mych nadgarstkach był zbyt mocny. Przypominał policyjne kajdanki, zakładanego złapanemu przestępcy. W tym przypadku mnie. Mym grzechem zdawało się być same me istnienie.

- Ale gdyby nie ja, zginąłbyś tego dnia już dwukrotnie - powiedział cicho, odsuwając się ode mnie na niewielką odległość. - Więc przestań w końcu uciekać.

***

      Przewróciłem się na drugą stronę, poduszką starając się zagłuszyć krzyki, które pragnęły, by usłyszało je całe miasto.  Paznokciami orałem zagłębienia na nagiej klatce piersiowej, które od razu wypełniały się świeżą posoką.  Byłem przerażony tym, co działo się z moim ciałem. Nigdy wcześniej nic takiego nie miało miejsca. I z pewnością nikogo innego to także nie spotkało. 

   Krew w mym ciele zdawała się wrzeć, a żyły na nim były jeszcze bardziej błękitne niż zazwyczaj. Czułem się tak jakbym lada moment miał wybuchnąć od środka na miliardy maleńkim kawałków. Kołdra wokół mnie z pewnością była już zabarwiona szkarłatnym płynem, wypływającego z rozdrapanych ran. Poduszka wypadła mi z drżących rąk, uwalniając na świat krzyk bólu. Miałem nadzieję, że chociaż on sprawi, że to wszystko się skończy. Nie wiedziałem co było gorsze. To, czy moje co nocne  koszmary. 

   Czarny cień wbiegł do pomieszczenia, w którym się znajdowałem.  Z trudem podniosłem głowę ku górze, starając się go zidentyfikować, jednak obraz tuż przede mną był tak samo rozmazany jak cała reszta pokoju. Czyjeś gorące ręce pociągnęły mnie za ramię, skutkując kolejnym głośnym krzykiem z mego gardła. Do uszu doleciał ciszy szmer, który w rzeczywistości pewnie był czyimiś słowami. Nie wiem dlaczego, ale poczułem przymus bezdyskusyjnego pójścia, w kierunku gdzie cień mnie prowadził. 

   Drgnąłem zaskoczony, kiedy znikąd polał się na mnie strumień lodowatej wody. Odetchnąłem głęboko, czując jak wszystko zaczęło ustępować. Z ulgą osunąłem się po zimnych kafelkach, pozwalając, by przezroczysta ciecz nadal swobodnie spływała po mych plecach.  Co to do cholery było? Jakiś atak? Nigdy na nic nie chorowałem, więc dlaczego...? Powoli zaczynałem się już w tym wszystkim gubić... Najpierw te idiotyczne sny, a teraz to... Jak to powinienem nazwać? Czy kryptonim "zwiastun zbliżającej się śmierci" nie pasowałby idealnie? 

- Uspokój się, Kunpimook - usłyszałem nad sobą wyraźnie. - Już wszystko dobrze, kochanie. Nie musisz się niczym martwić.

   Podniosłem głowę, patrząc załzawionymi oczyma na stojącą niedaleko mnie kobietę. Byłem do niej trochę podobny. Podobnie jak ja miała jasne, niemal białe włosy, które wyróżniały się na tle naturalnych koreańskich, mieniących się czernią. Ubrana była w swoją tradycyjną koszulę nocną, która jak zwykle podkreślała jej kobiece kształty. Wyciągnąłem przez siebie drżącą dłoń i zacisnąłem palce na jej półnagim ramieniu.

- Co się ze mną dzieje? - wychrypiałem, siłą powstrzymując się od wybuchnięcia głośnym płaczem.

  Na języku czułem metaliczny smak krwi, będąca zapewne skutkiem mych głośnych krzyków. Czy to aby na pewno było normalne? Znów znalazło się coś, co odróżniało mnie od innych ludzi? Dlaczego tak bardzo się od nich różniłem? Dla...

  Wszystkie moje myśli zniknęły niczym przykryte grubą zasłoną, gdy mama podstawiła mi pod nos butelkę z jakimś kolorowym płynem. Obraz przede mną ponownie stał się rozmyty, a ciało, wbrew wszelkim staraniom zwiotczało, wpadając prosto w jej otwarte ramiona. Czułem się, jakby ktoś naciągnął mi na powieki kilku kilogramowe ciężarki. Jednak zanim całkowicie dałem im opaść, tuż obok ucha usłyszałem jej cichy głos:

- Wkrótce to wszystko się skończy... Jednak na razie musisz zapomnieć o dzisiejszej nocy.

***

   Stęknąłem cicho,  niezadowolony z faktu, że ktoś pozbawił mnie kołdry. Wydając z siebie coraz to głośniejsze pomruki protestu zasłoniłem głowę poduszką, nie pozwalając, by poranne promienie do końca wyrwały mnie ze świata sennych fantazji. Jednak mój oponent okazał się być tak samo uparty jak ja. Bez problemu wyszarpnął mi z dłoni poduszkę, pozbawiając mnie schronienia przez złośliwym słońcem, wdzierającym się do pokoju przez odsłonięte okna. Sfrustrowany podniosłem się do siadu, nadal nie otwierając oczu, mając nadzieję, że jednak skłonię swojego przyjaciela do zostawienia mnie w spokoju za pomocą uprzejmej prośby.

- Kurwa Jackson odpieprz się w końcu ode mnie i pozwól mi spać - warknąłem, po chwili ponownie opadając na poduszkę. 

- Co to za Jackson? 

   Czyjś ciepły oddech podrażnił moją małżowinę uszną, powodując dreszcze na nagim ciele. Powieki niemal automatycznie odkleiły się od siebie, podczas gdy ja podniosłem się do pozycji siedzącej, niczym porażony prądem.  Było to jednak złym pomysłem. Teraz znajdowałem się oko w oko z głównym bohaterem moich koszmarów. Siedział między moimi nogami, wpatrując się we mnie spod kurtyny kruczych kosmyków. Zbliżył się do mnie jeszcze bardziej, powodując, że z powrotem położyłem się na miękkiej pościeli. Byłem pewny, że w tym momencie moje policzki przypominały swym wyglądem dojrzałe róże. Z trudem przełknąłem ślinę, kiedy zawisnął nade mną, umieszczając swoje ręce po obu stronach mej głowy. 

- Jemu też się pokazujesz w takim stanie? - mruknął, po raz kolejny sprawiając, że straciłem w jego obecności zdolność logicznego myślenia.

- Huh?

   Nieobecnym wzrokiem spojrzałem na siebie, nie mogąc zrozumieć sensu jego słów. W końcu jednak do mnie dotarły, gdy zrozumiałem, że paradowałem przed nim w samych bokserkach. Po pokoju rozległ się głośny pisk. I dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, że to ja byłem osobą, która go wydała. A uświadomił mi to głośny śmiech Yugyeoma, który nadal stabilnie nade mną wisiał.

- P-Przestań się ze mnie śmiać - jęknąłem lekko zdenerwowany jego zachowaniem. 

  Pokręcił przecząco głową, powodując moje jeszcze większe zdenerwowanie. Żarówka, w stojącej na szafeczce nocnej lampce zajaśniała na krótką sekundę, zanim pękła, wypełniając hukiem całe pomieszczenie. Skłamałbym gdybym powiedział, że nie spodziewałem się jakiegoś wybuchu. Zawsze tak się działo, gdy się czymś zbytnio emocjonowałem, lub gromadziły się we mnie negatywne uczucia. Ale nie podejrzewałem, że kruczowłosy, zamiast odskoczyć gdzieś w bok, zakryje mnie swym własnym ciałem. Przykrył mnie sobą, zupełnie jakby ochraniał swój największy skarb przed wszelkim złem tego świata. Ta wręcz śmieszna myśl sprawiła, że po całym mym organizmie rozeszło się przyjemne ciepło. A może była to zasługa temperatury, bijącej od tego idioty, który jak zwykle "ryzykował" dla mnie swym życiem?

- To tylko żarówka pękła kretynie - zaśmiałem się, lekko zdenerwowany.

   Odsunął się ode mnie, nerwowo chichocząc. Wydało mi się to niezwykle uroczą odmianą w porównaniu z jego tajemniczą osobowością, która nie pozwalała mi nawet usłyszeć jego głosu. Korzystając z okazji, podparłem się na łokciach i skradłem z jego kuszących ust słodki pocałunek. Przez dłuższy czas  w ciszy rozkoszowałem się jego wargami, dopóki nie usłyszałem charakterystycznego kliknięcia zamka do drzwi. 

- Może pozwolisz mojemu synowi zjeść, zanim połkniesz go w całości?

  Chyba jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak zażenowany jak w tym momencie.

***

  Zdenerwowany uskoczyłem w bok, kiedy przywiązane do słupa psy nagle zaczęły głośno szczekać, powodując trwałe uszkodzenie mych bębenków. Smycze, na których były zawieszone niebezpiecznie zadrgały, zupełnie jakby lada moment miały się zerwać. I znając moje szczęście na pewno by tak było.

- Wszystko w porządku? - spytał mnie Yugyeom, kiedy zatrzymaliśmy się w jednej z pobliskich kawiarni. - Wyglądasz na trochę zdenerwowanego.

- Nic mi nie jest - zaprzeczyłem sam sobie, mocniej zaciskając palce na oparciu plecionego krzesła.

  Prawdą jednak było, że jeszcze nigdy wcześniej nie byłem tak spięty. Zdążyłem już przywyknąć do ciągłych niebezpieczeństw, czyhających na moje życie. Jednak dzisiaj był ze mną on, chłopak, który narażał siebie, chcąc mnie chronić. Mój wzrok dyskretnie wędrował po pomieszczeniu, rejestrując wszystko, co działo się w jego zasięgu. Miałem nadzieję, że podczas naszej randki nie stanie się nic złego.  A przynajmniej jemu.

  Krzyknąłem, kiedy nagle coś zimnego spłynęło po moich plecach, przyklejając do ciała białą koszulę. Podniosłem się instynktownie, słuchając dziwnej myśli, która znikąd pojawiła się w mej głowie. Zdążyłem tylko zauważyć szklankę, przelatującą przez miejsce, gdzie jeszcze sekundę temu znajdowała się moja głowa. Odwróciłem się w kierunku, z którego nadleciała. Na siedzeniach przede mną siedział czerwonowłosy chłopak, ubrany w całości na czarno. Wzdłuż kręgosłupa przebiegły mi dreszcze, gdy podniósł się nagle, jednocześnie głośno klaszcząc w dłonie. Otaczała go dziwna aura, która wręcz krzyczała, bym uciekał od niego najdalej jak to możliwe. Z pewnością bym to zrobił, gdyby nie fakt, że nogi po raz kolejny postanowiły mnie zdradzić. Mogłem tylko obrócić się wokół własnej osi, zauważając, że wszystko, prócz naszej dwójki zastygło w bezruchu. Z trudem przełknąłem żółć, która nagromadziła mi się w przełyku.

- Można się było tego spodziewać po synie samego diabła - skomentował, zatrzymując się kilka metrów przede mną. 

  Jednak na tyle blisko, bym mógł dokładniej poczuć otaczającą go aurę. Teraz byłem pewien tego, że były to jego mordercze intencje. Tylko dlaczego we mnie? Ale co ważniejsze... Syn diabła? Czy to ja zwariowałem i zacząłem fantazjować na jawie, czy to raczej on był psychopatą, potrzebującym specjalisty?

- O czym ty mówisz? - starałem się, by mój głos nie załamał się w połowie pytania. - I kim jesteś? 

  Uśmiechnął się, zupełnie jakby tylko czekał na to pytanie. Wyciągnął przed siebie dłoń, pokazując mi jej puste wnętrze. Jednak kiedy zakręcił nadgarstkiem i powtórzył tą czynność, pojawił się w niej czarny kwiat. Na jego widok poczułem się jakby ktoś odciął mi dopływ świeżego tlenu. Powietrze wokół zgęstniało, wydawało mi się, że wokół siebie zauważam mikroskopijne drobinki kurzu, jednak najpewniej był to tylko wytwór mojej wyobraźni. 

- Ludzkie istoty nazywają nas w baśniach ponurymi żniwiarzami. Uważają nas za mit, jednak w rzeczywistości naprawdę istniejemy. Zabieramy dusze zmarłych oraz tych, którzy nie powinni istnieć - zaśmiał się, jasno dając mi do zrozumienia, że to mnie miał na myśli. - Jednak jeśli chciałbyś zapamiętać osobę, która cię zabije, to chętnie podam ci swoje ziemskie imię. Tutaj jestem znany jako Im Jaebum. Jednak nie musisz się martwić. Na razie wpadłem się tylko przywitać. 

  Kiedy pstryknął palcami, jego sylwetka rozpłynęła się w powietrzu, pozostawiając po sobie jedynie czarną różę, swobodnie opadającą  na białą podłogę w kawiarni. Mroczny kwiat, stanowiący zwiastun, zbliżającej się śmierci. 



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top