7. Wycieczka cz. 1

- Dogonimy? - upewnił się Bucky, ruszając ku schodom.

Spojrzał przez ramię na wielkiego, czarnego kota, który chyba sam do końca nie wierzył w to, co usłyszał. Zwierz zaprzeczył ruchem głowy, po czym wskazał nią mężczyźnie, że ma iść dalej.

- Nie ma mowy. Nie zostawiam cię - zapewnił, podchodząc do krawędzi. - Posłuchaj mnie, wiem, że zrozumiesz. Boisz się, to normalne. Zwierzęta boją się ognia, ale spróbuj się uspokoić.

Harry miał ochotę się śmiać. Paradoksalnie, facet miał w pewnym sensie rację. Może strach go nie sparaliżował, ale na pewno spowodował, że zesztywniał. Jednak czy aby na pewno był to strach? To było dziwne. Pewnie odziedziczył to od zwierzęcej postaci, ale wciąż... Czuł, że to nie ogień był powodem tego uczucia.

Nagle poczuł, że coś jest nie tak. Nie bał się. To nie było to odczucie. To był raczej niepokój. Wielkie poczucie, że coś złego właśnie się stało. Miał wrażenie, że to coś związanego z Czerwoną Czaszką. Z jakiegoś powodu, sam nie wiedział dlaczego, czuł, że mężczyzna się nim zainteresował. To było absurdalne. W końcu go zignorował. Ale czy na pewno?

Przełknął ślinę, starając się zrozumieć, o co mu tak właściwie chodzi. Nie miał zielonego pojęcia dlaczego, ale czuł się, jakby właśnie został namierzony przez bardzo niebezpiecznego psychopatę.

To aż za bardzo przypominało mu sytuację z Tomem sprzed wielu lat. Jednak jemu, to chociaż potrafił współczuć. Znał jego historię i mógł się mu postawić w taki sam sposób, w jaki on próbował go zabić - magią. Tutaj nie miał tej możliwości. Dla wszystkich mugoli musi teraz być po prostu czarną panterą. Zwierzątkiem, o które niedługo ktoś wyciągnie rękę.

- Garda! - głos Amerykanina ocucił go jak kubeł zimnej wody. - Plan jest taki. Bierzesz rozpęd i skaczesz, jak najdalej możesz. Kiedy będziesz blisko, to cię złapię i wciągnę na górę. Rozumiesz?

Harry przytaknął lekko, cofając się na drugi koniec drogi, kątem oka zauważając, że blondyn odczepia tarczę od pasa. Zatrzymał się, przygotowując do rozbiegu i wyskoku. Spojrzał na Steva, który przytaknął na znak, że jest gotowy.

Wielki kot zaczął biec. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że wybił się zdecydowanie za szybko. Może i był silny, zwinny oraz skoczny, jednak taka odległość była po prostu za duża. Plus jeszcze te złe wybicie... Pantera już wiedziała, że nie da rady doskoczyć do kapitana. Jej przeczucia szybko się sprawdziły i zaczęła spadać, mijając ręce niebieskookiego o drobne centymetry.

Rogers zareagował szybko. Wyskoczył do przodu, dziękując sobie w myślach, że w razie czego przypiął się pasami za kostkę do barierki. Garda z szeroko otwartymi oczyma wbiła się pazurami w jego rękę, łapiąc się jej kurczowo. Poczuli szarpnięcie, po którym zatrzymali się, dyndając nad płonącą przepaścią. Zielone oczy patrzyły na trzymającą ich, prowizoryczną uprząż z napięciem.

- Dasz radę wspiąć się na górę? - zapytał lekko zdeformowanym głosem.

Zwierz od razu zaczął sprawnie wchodzić po nim wyżej z pomocą swoich szponów. Nie było to przyjemne uczucie, jednak Rogers wiedział, iż i tak za chwilę nie będzie miał po tym nawet najmniejszego śladu.

Już po chwili, był wciągany na górę przez swojego towarzysza, którego mimo krótkiej znajomości, mógł nazwać przyjacielem.

^*^

- Co tak długo? - padło pytanie z ust Buckiego, kiedy wreszcie udało im się dostać na wyższy poziom. - Zresztą, nieważne. Co teraz?

- Teraz? Idziemy na drugą stronę - superżołnierz wskazał palcem na drzwi, do których prowadziła niestabilna, metalowa belka.

- Żartujesz, prawda?

- Przejdziemy na dwie tury - objaśnił. - Najpierw ty i Garda, potem ja.

Nie czekając na reakcję, Steve pomógł przejść szatynowi przez barierki, a tuż za nim wskoczyła tam pantera. Harry miał co do tego wszystkiego bardzo złe przeczucia. Spojrzał w niebieskie oczy mężczyzny ze zmartwieniem.

- Idź za nim. Będzie mu łatwiej złapać równowagę, jeśli będzie się miał kogo trzymać.

Kot skinął na znak, że rozumie, po czym ruszył za szatynem, który niemal od razu się go chwycił. Byli już w połowie drogi, kiedy pod nimi doszło do kolejnej eksplozji. Z trudem udało im się utrzymać na nogach, jednak to nie był koniec kłopotów. Belka się obsunęła. Żołnierz rzucił się biegiem na drugą stronę, tak samo, jak Potter. Tym razem zwierzęciu udało się wybić w odpowiednim momencie, dzięki czemu wylądował bezpiecznie po drugiej stronie, tuż obok człowieka.

Jedyna droga dla blondyna została strawiona przez ogień.

Brązowooki mężczyzna oddychał ciężko, patrząc na czarnego kota. W zielonym spojrzeniu jego dzikich oczu kryły się takie same emocje co jego własne.

- Znajdziemy jakąś linę! - zawołał, poparty cichym rykiem ze strony zwierzęcia.

- Uciekajcie! - zaprotestował blondyn.

- Nie zostawimy cię!

- Cholera - skwitował sytuację, z której widział tylko jedno wyjście.

Musiał skakać.

###

Harry miał oficjalnie i definitywnie tego wszystkiego po kokardę. Czuł się, jakby zaraz jego łeb miał eksplodować.

Najpierw prowadził badania nad odtworzeniem pewnego magicznego artefaktu, potem pracował nad swoją postacią animagiczną, która go połknęła. I jakby tego było mało, chyba właśnie się cofnął w czasie, walczył z niemiecką organizacją mugoli, wpakował się w kolejną konfrontację z jakimś psycholem, prawie spłonął, a potem jeszcze kazali mu iść przez las taki kawał drogi. Oczywiście, kiedy się dostali wreszcie do obozu, wcale nie było łatwiej.

Może i go przyjęto, ale to nie zmieniało tego, że wzbudził ogromną sensację. Niewiele brakowało, a zrobiliby z niego nową maskotkę armii. Na szczęście przypomniał wszystkim w niezbyt przyjemny sposób, że jest dzikim zwierzęciem i toleruje tylko dotyk Kapitana Ameryki. No i okazjonalnie kilku innych osób.

Co ciekawe szybko został otoczony bardzo dużym respektem i był powszechnie tolerowany. Pewnie żołnierze opowiedzieli, co się wydarzyło u Hydry. Nie, żeby mu to przeszkadzało. Przynajmniej miał święty spokój.

Niedługo mieli ich przenieść, ale szczerze miał to w głębokim poważaniu. Leżał na pryczy w namiocie Rogersa. Może i takie łóżko to rzecz bardzo prymitywna, jednak to nie zmieniło faktu, że był zmęczony i miał zamiar iść spać. I to bardzo długim, twardym snem. Jak go przeniosą? Nie miał pojęcia. Jednak mógł się założyć, że superżołnierz dałby radę unieść go bez większego problemu.

^*^

Steven stał w swoim pokoju przed lustrem, robiąc ostatnie poprawki przed wyjściem. Właśnie wbijał się w swój mundur razem ze wszystkimi odznaczeniami. Miał zamiar dziś pójść do baru, gdzie przesiadują ludzie, których wyzwolił z rąk Hydry. Chciał poprosić kilku z nich, by pomogli mu ze zniszczeniem pozostałych baz wroga. Nie będzie to łatwe, jednak jeśli wierzyć Buckiemu, to właśnie tam znajdzie najlepszych kandydatów.

Garda leżała spokojnie na swoim dużym, prowizorycznym legowisku ze stosu poduszek. Patrzyła na niego znudzona. Chwilę temu została umyta i wysuszona, a na jej szyi wisiał krótki nieśmiertelnik z podstawowymi informacjami. Wiedział, że takie rzeczy nie są robione dla zwierząt, ale nie czułby się w porządku, gdyby założono jej obrożę. To po prostu (w jego mniemaniu) nie było w porządku względem tego pięknego zwierzęcia.

- Jak sądzisz? Mogę tak iść? - w odpowiedzi dostał głęboki pomruk. - To dobrze. W takim razie będę już szedł - ruszył w stronę wyjścia. - Bądź grzeczny i nie czekaj na mnie.

Już miał zamykać drzwi, kiedy kot włożył swoją głowę w szczelinę. Spojrzał na niego zdziwiony, jednak kiedy zobaczył jego oczy, od razu zrozumiał, o co chodzi.

- O, nie - zaprotestował, próbując lekko wepchnąć łeb z powrotem do środka. - Ty zostajesz - pantera spojrzała na niego wielkimi, nienaturalnie zielonymi oczyma, które teraz bardzo przypominały należące te do zbitego szczeniaczka. Kapitan zaklął pod nosem. - Dobrze, ale jeśli będziesz musiał spędzić cały wieczór na dworze pod drzwiami, to nie wiń mnie.

Zadowolony Harry szybko wyszedł na zewnątrz, łasząc się do nóg faceta. Nie przyznałby się do tego, ale szczerze liczył na taki obrót spraw. Wiedział, że nikt nie wpuści dzikiego kota do lokalu pełnego mniej lub bardziej pijanych żołnierzy. Miał nadzieję, że uda mu się wymknąć na chwilę i zmienić w człowieka. Chciał powłóczyć się nieco po ulicach i zobaczyć, czy miał rację co do tego, iż z jakiegoś powodu cofnął się w czasie.

Lokal okazał się bardzo blisko ich obecnego mieszkania, za co Harry był wdzięczny całym sercem. W końcu, im krótsza droga, tym mniejsze prawdopodobieństwo spotkania kogoś, kto nie był wtajemniczony w istnienie "Gardy".

Może i to zabrzmi śmiesznie, ale Steve ryzykował naprawdę bardzo wiele, wypuszczając go z domu. Istnienie kociego przyjaciela Kapitana Ameryki zostało objęte dość nietypową tajemnicą. Nikt nie mógł o tym rozmawiać z osobami niewtajemniczonymi ani pokazywać go im. Jednak jeśli ktoś faktycznie by go zobaczył podczas jakiejś akcji, to wszyscy mają to zostawić bez komentarza.

Innymi słowy, Garda teoretycznie nie istniała.

Zatrzymali się przed wejściem.

- Zaczekaj chwilę. Podpytam barmana co mam z tobą zrobić. Założę się, że i tak ktoś mu się już o tobie wygadał - po tych słowach zniknął za drzwiami.

Minęła jedna minuta, druga, trzecia... A po nim ni widu, ni słychu. Harry zmarszczył nos niezadowolony, po czym położył się na ziemi. Westchnął lekko zawiedziony.

Chyba ludzie nie chcą go puścić - pomyślał. - W końcu to gwiazda wieczoru - prychnął w koci sposób.

Leżał tak przez dobre kilka minut, kiedy do jego nozdrzy doszedł przyjemny, słodki, kwiatowy zapach, a uszy zarejestrowały odgłos szpilek stukających o kostkę brukową. Podniósł głowę, rozpoznając Peggy. Kobieta szła pewnie w czerwonej sukience, roztaczając wokół siebie woń perfum. Jak na jego nos, były one zdecydowanie za mocne, ale w końcu jego nos nie był ludzki. Kiedy zauważyła czarnego kota, kucnęła obok niego, głaszcząc go po policzku. Uśmiechnęła się szczerze, kiedy pantera zaczęła mruczeć, przymykając oczy.

Harry lubił tę kobietę. Może i była twarda, ale nie oschła. Miała wiele talentów i była genialna w tym, co robi. W pewnym sensie przypominała mu profesor McGonagall. Plus miała do niego pewną słabość, co mu bardzo pasowało.

- Nie wpuścili cię? - zapytała, przechodząc ręką za ucho. - Nie przejmuj się... Poproszę kogoś, by wystawił ci coś do picia. A ty, jeśli chcesz, idź pozwiedzać. I tak jest już po godzinie policyjnej. Tylko nie wpakuj się w żadne kłopoty, dobrze?

Zielone oczy niemal natychmiastowo się otworzyły. Było w nich wypisanie nieme pytanie, które ona zrozumiała bez problemu.

- Jakby co, to biorę wszystko na siebie. Tylko wróć tak za jakąś godzinę - kot przytaknął, pozwalając, by agentka pogłaskała go jeszcze przez chwilę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top