6. Czerwona Czaszka
Harry zatrzymał się raptownie, szarpiąc swoim kocim ciałem. Spojrzał dziko na wszystko, co go otaczało. Ludzie, których miał pilnować, całkiem nieźle dawali sobie radę. Wystarczyło, że sforsował i cofnął nieco pierwszą linię ataku, by i oni rzucili się w wir walki, odstawiając na bok komentarze o tresowanych, puchatych kulkach.
Obecnie na polu walki nie było już tak wielu przeciwników. Ich szanse rokowały się zaskakująco dobrze. Nie sądził, iż mogliby sobie dać radę z tak silnym przeciwnikiem, a tu proszę. Nie stracili nawet dużej ilości ludzi. Co prawda kilku zostało rozstrzelonych, ale to i tak dobrze.
Kątem oka zauważył jak dwóch amerykańskich żołnierzy, pakuje się w sam środek jednego z niemieckich czołgów, który stał tuż obok niego. Nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek prowadzili coś takiego, ale co do jednego był pewien - w końcu walną odpowiedni guzik lub poruszą dobrą dźwignią i uda im się to coś uruchomić.
Szybko pobiegł w przeciwnym kierunku, po drodze rzucając się na jakiegoś faceta w czarnym kombinezonie. Nie miał najmniejszego zamiaru stać obok tej maszyny, podczas gdy oni będą wypróbowywać wszystkie opcje po kolei.
Zdziwiła go jedna rzecz. Szło im bardzo łatwo. Nie było tu wielu ludzi Hydry.
Niby powinien się z tego cieszyć, ale skoro nie ma ich tutaj, to pewnie są w budynku. Razem z tym facetem z tarczą na plecach, za którym tutaj przyszedł. Nie powinien o tym teraz myśleć, ale wciąż dręczyły go sceptyczne myśli. Musiał jak najszybciej dotrzeć do swojego kompana.
Spomiędzy maszyn wybiegło kilku ludzi w maskach i znakiem niemieckiej organizacji na ubraniach. Wyglądali na dość mocno spanikowanych, jednak z tonu ich głosu jasno wynikało, iż nie opuściły ich chęci do walki.
Zmierzył ich spojrzeniem zwężonych oczu, kiedy zaczęli biec w jego kierunku.
Czterech na jednego? - zapytał w myślach.
Poczuł, jak futro na jego grzbiecie jeży się gwałtownie. Zmarszczył się mocno, obnażając kły w groźny sposób. Z jego piersi wyszedł głośny ryk, który swoją siłą przypominał grom. Przeszył on całe otoczenie z wielką siłą, dezorientując lekko nie tylko jego przeciwników, lecz też pobliskich sojuszników. Ruszył sprintem na wrogów, którzy teraz stali jak zaklęci pod murem pobliskiego budynku.
- Wiesz jak tego używać? - kocie uszy poruszyły się niespokojnie, podczas gdy on już prawie dosięgnął swojego celu.
W swojej głowie miał już cały, dokładny plan jak wygrać tę walkę i pójść dalej, jednak usłyszał zza siebie dziwny dźwięk wystrzału. Jego szósty zmysł podpowiadał mu, że powinien jak najszybciej uskoczyć w bok. I to bardzo, bardzo daleko. Nim zdążył o tym pomyśleć, poddał się mu i już po chwili stał, oddychając ciężko przy ogromnej dziurze w ścianie. Po jego niedoszłych ofiarach nie było choćby najmniejszego śladu.
Szybko udało mu się namierzyć odpowiedzialną za to dwójkę Amerykanów. Zgromił ich swoim wzrokiem, ponieważ zaledwie ułamek sekundy dzielił go od podzielenia krwawego losu ludzi Hydry. Ci jednak mało się tym przejęli, zbyt zajęci wgapianiem się w siebie nawzajem z wyraźnym szokiem.
Wywrócił oczyma i wskoczył do środka budynku, z którego niedawno wyprowadził tych ludzi. Byli już prawie u celu. Poradzą sobie bez niego. Plus mógłby przysiąc, że właśnie udało im się uruchomić czołg i dorwać do granatów.
Czuł, że spełnił swoje zadanie. Za to miał wrażenie, że pewien napakowany facet z tarczą na plecach, może go bardzo potrzebować. Ten człowiek porywał się z motyką na słońce. Okej, może i nie był zwykłym mugolem - a na pewno nie pachnął jak jeden z nich - ale przecież poszedł sam w samo serce siedziby ludzi, którzy gdyby mogli, to z chęcią powiesiliby ich skóry nad kominkiem. Nie miał ze sobą broni, ani nawet porządnego pancerza. To była misja samobójcza.
Biegł, starając się wychwycić zapach mężczyzny w powietrzu. Nie było to wcale takie proste, jak mogłoby się to zdawać. Nie było go jeszcze tutaj, więc nie miał żadnego tropu, którym mógłby podążać, a samo powietrze, gdyby mogło, to pewnie samo by się uginało pod ilością zgromadzonych w nim zapachów. Zostało mu tylko jedno. Podążanie w dół korytarza.
Małe okna będące niemal przy suficie dawały mało światła, jednak dzięki swoim kocim oczom widział wszystko wystarczająco dobrze. Minął kolejny zakręt, kiedy przy ceglanym murze zobaczył znajomą sylwetkę. Przyspieszył kroku, doganiając ją, by wpakować się pod wielką, męską dłoń w rękawiczce. Jej właściciel drgnął lekko, najwyraźniej zaskoczony.
- Garda? - zapytał Steve, po czym szybko klęknął przy zwierzęciu. Te mruknęło z cichą aprobatą w głosie.
Chciał się go o coś zapytać, ale nie mieli na to czasu. Wierzył, że pantera wykonała polecenie, dlatego tylko szybko omiótł ją wzrokiem, próbując wyłapać jakąś ranę na jej smukłym, lecz wciąż krępym ciele. Na całe szczęście niczego nie znalazł. Poklepał ją po łbie z lekkim uśmiechem, prostując się, by ruszyć w dalszą drogę.
Przebiegli może z jakieś pięćset metrów, kiedy zza rogu wybiegł niski człowiek w kapeluszu i neseserem pod pachą. Po chwilowym zaskoczeniu ruszył w przeciwną stronę korytarza. Harry zasyczał, po czym rzucił się za nim w pogoń, jednak już po chwili zawołał go jego towarzysz:
- Garda! Noga!
Zatrzymał się natychmiastowo. Obrócił się w stronę, z której dobiegał głos, jednak blondyna tam nie było. Miał zamiar się obrazić za to, że woła na niego jak na psa, ale to chyba nie byłaby teraz mądra decyzja. Fuknął pod nosem, ruszając na spotkanie z właścicielem tarczy. Jednak nie miał najmniejszego zamiaru zatrzymać się przy jego nodze. Co to, to nie.
Wszedł powolnym krokiem do sporego pokoju, który wydawał mu się bardzo pusty. Amerykanin stał przy łóżku, na którym leżał... Człowiek. Szatyn o brązowych oczach, który chyba nie do końca był w swojej szczytowej formie. Został on spięty grubymi pasami, a jego pusty wzrok wbijał się w sufit, podczas gdy usta mamrotały jakieś przypadkowe liczby.
- Bucky? Boże.
Niebieskooki szybko zaczął uwalniać człowieka, więc czarodziej stanął po drugiej stornie łoża, które najprawdopodobniej było używane do tortur lub eksperymentów. Pochylił się nad nim, starając ocucić z transu.
- Kto... - wymamrotał przyjaciel kapitana.
- To ja. To ja, Steve.
- Steve - powtórzył nieco bezmyślnie, jednak w następnej chwili mężczyzna uśmiechnął się, najwyraźniej rozpoznając go. Po kilku sekundach poszkodowany opierał się o ramię blondyna.
- Myślałem, że nie żyjesz - przyznał superczłowiek.
- A ja, że jesteś niższy.
Potter przypatrywał się scenie z lekko przechyloną głową. Nie było wątpliwości, że ta dwójka się zna. I to bardzo dobrze. Byli tak szczęśliwi, że się odnaleźli, że chyba nawet o nim zapomnieli. Podszedł powoli do Buckiego, pozwalając, by oparł na nim część swojego ciężaru. Ten spojrzał na niego zdziwiony.
- Od kiedy masz kota? - zapytał wciąż nie do końca przytomnym głosem.
- Od dziś. Bucky, Garda. Garda, Bucky.
Nie czekając na nic więcej, pociągnął ich w tylko sobie znanym kierunku. Wybraniec spekulował, że jest to wyjście, jednak nie miał co do tego pewności. Nie chciał tego sprawdzać w jego umyśle, ponieważ między starymi przyjaciółmi toczyła się dość ciekawa rozmowa. Dowiedział się już, że Steve nie zawsze był takim napakowanym macho i zmienił się dopiero po dołączeniu do wojska. Został na nim przeprowadzony jakiś eksperyment, który zmienił go w super żołnierza. To wszystko brzmiało dla niego bardzo znajomo. Miał wrażenie, że zna tę historię, ale nie mógł sobie przypomnieć skąd...
W pewnym momencie brązowowłosy mężczyzna wrócił jako-tako do siebie, więc blondyn go puścił, jednak Harry wolał nie ryzykować. Czuł, jak mocno opiera się na nim oraz jak bardzo chwiejne są jego kroki. Dlatego też postanowił być jego podporą przez jeszcze chwilę. Tak na wszelki wypadek.
Szybko okazało się, że bardzo dobrze zrobił. Kiedy wchodzili po schodach, usłyszeli serię wybuchów i duża, silna fala gorącego powietrza wytrąciła ich z równowagi. Szatyn chwycił się jego skóry, by nie spaść na dół. Harry zacisnął zęby. To uczucie zdecydowanie nie należało do przyjemnych, jednak z crucio przegrywało z kretesem. Kiedy tylko złapał równowagę, pociągnął mężczyznę do pionu, po czym razem ruszyli na górę.
Kiedy byli już na niemal najwyższym poziomie, odezwał się pewien głos.
- Kapitan Ameryka! Cudownie!
Po drugiej stronie mostku, koło wyjścia z tego piekła płonącego składu broni, stał wysoki człowiek w czarnym płaszczu w towarzystwie osoby, którą spotkali wcześniej.
- Jestem fanem twoich filmów. Doktorowi Erskinowi jednak się udało - oświadczył, po czym zaczął iść w ich stronę.
Rogers poszedł w jego ślady, sam nie wiedząc do końca po co. Bucky też chciał chyba do nich podejść, jednak kiedy spojrzał w zielone oczy pantery, które jasno mówiły mu, że skoro nawet nie może chodzić, to ma się tam nie pchać, postanowił sobie odpuścić. Zamiast tego oparł się o barierkę, uwalniając kota spod swojego ciężaru.
- Nie widzę wielkiego postępu, ale to i tak... imponujące - tuż po wypowiedzeniu tych słów, twarz człowieka Hydry spotkała się z mocnym ciosem blondyna. Chwycił się za bolący policzek.
- Nawet nie wiesz jak - odpowiedział hardo kapitan do wciąż pochylonego przeciwnika.
Ten wyprostował się po chwili, jednak coś było nie tak. Jego twarz jakby się obsunęła, ukazując wychodzącą spod oka czerwień. Zdecydowanie nie była to krew.
Harry, widząc całe zajście, nie potrafił się powstrzymać. Musiał się dowiedzieć, o co chodzi. Spojrzał w oczy temu dziwnemu człowiekowi, wchodząc do jego umysłu. Nie chciał go zaalarmować, więc jedynie przejrzał kilka podstawowych informacji, które obecnie były na wierzchu jego umysłu. W ten sposób dowiedział się kilku przydatnych rzeczy.
Nazywał się Johann Schmidt. Był założycielem i dowódcą Hydry. Przetestował na sobie nieskończoną wersję serum superżołnierza, które sprawiło, że zmutował, a ludzie zaczęli go nazywać Czerwoną Czaszką. To samo serum, tylko że ulepszone zostało zaaplikowane Stevowi... Wtedy ich kontakt wzrokowy się urwał.
- Doprawdy? - spytał, zamachując się na Amerykanina, który zdążył osłonić się tarczą, w której z kolei powstało wielkie wgniecenie w kształcie pięści. Kiedy błękitnooki zauważył to, sięgnął po broń, jednak wróg był szybszy i posłał go na ziemię, wytrącając ją.
Korzystając z okazji, iż nadczłowiek patrzy się na swoją ofiarę, Harry skoczył do przodu. Wszystko jakby zwolniło tępo. Jego przednie łapy wylądowały na klatce piersiowej przeciwnika z lekkością i dziką gracją, jednak tylne wbiły się w nią z ogromną siłą. Odbił się od jego ciała, lądując przed swoim towarzyszem w bojowej pozie. Niemiec upadł, sunąc po metalowym podłożu kilka metrów do tyłu.
Towarzyszący mu człowiek zareagował niemal natychmiastowo. Pociągnął dźwignię, która rozsunęła swego rodzaju most, jednocześnie oddzielając panterę od swoich sojuszników. Kot spojrzał za siebie, czując, jak serce bije mu w piersi. Nie miał jak się cofnąć, ponieważ Steve wciąż stał po drugiej stronie. Był w kropce.
- Nie ważne co powiedział ci doktor - zaczął twórca Hydry, kompletnie ignorując Gardę. - Ja jestem jego największym sukcesem!
To powiedziawszy, zaczął zdzierać z siebie swoją twarz, która okazała się niczym innym jak maską. Teraz Harry rozumiał, czemu nazywali do Czerwoną Czaszką. Jego twarz została zdeformowana. Skóra była czerwona, a głowa wyglądała jak goła czaszka. Nie posiadał włosów, kości policzkowe były wyburzałe i ostre, tak samo jak brwi. Przez taki układ twarzy, jego oczy znajdowały się jakby w dołku, a nos był gorszy od nosa Voldemorta. A raczej jego beznosia.
Przynajmniej ma powieki - przeszło Harremu przez myśl.
- Ty nie nosisz maski, prawda? - spytał Bucky przyjaciela, wyjmując to pytanie czarodziejowi z ust.
- Sam się okłamujesz - stwierdził czerwony, wyrzucając swoją "twarz" za barierkę. - Udajesz prostego żołnierza, a tak naprawdę boisz się przyznać, że nie jesteśmy zwyczajnymi ludźmi! W przeciwieństwie do ciebie ja jestem z tego dumny! Nie boję się! - wykrzyczał, wchodząc do windy.
- To czemu uciekasz?
W odpowiedzi dostali tylko zimny śmiech. Tuż po tym, kiedy zamknęły się za nimi wrota, nastąpił kolejny, silny wybuch. Steve spojrzał w górę na drzwi. To była ich jedyna szansa na ucieczkę, jednak nie było mowy, że zostawi tutaj swojego przyjaciela.
- Bucky idź na górę. Za chwilę cię dogonimy.
- Dogonimy? - upewnił się, ruszając ku schodom.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top