5. Więzienie

Wozy wojskowe wjechały ciężko na ogrodzony teren. Uzbrojeni zwolennicy niemieckiej organizacji powoli zaczęli podchodzić do odpowiednich podjazdów, by wypakować towar. Była to zwykła, codzienna rutyna. Dostarczano w ten sposób części i materiałów niezbędnych do produkcji Walkirii oraz sprzętu bojowego. Tym razem jednak dostawa była większa. Niedawno dostali rozkaz z samej góry, by przyspieszyć produkcję. Patrząc na obecne zaopatrzenie, wydawało się to absurdalnym pomysłem, ale nikt nie miał zamiaru się kłócić.

Auta w końcu zatrzymały się w wyznaczonych miejscach do rozładowania. Wszyscy powoli brali się do pracy. Jeden z żołnierzy odsunął płachtę, zaglądając do środka. Za nią kryła się nieco pstrokata tarcza w kolorach amerykańskiej flagi. Zamrugał zdziwiony, mimowolnie nachylając się ku niecodziennemu znalezisku.

Nie dało się ukryć, że spora część z ich materiałów pochodziła z grabionych oraz zagarniętych przez Hitlera ziem. Często więc zdarzało się zobaczyć na nich jakieś symbole sąsiednich krajów, a nawet ich podziemnej części. Jednak co robił tutaj emblemat Ameryki?

Wtem zza tarczy wyskoczył ogromny, czarny kot. Zamknął oczy, kiedy szczęka zwierzęcia zacisnęła się na jego masce. Ciężar obcego ciała zachwiał nim mocno, posyłając na spotkanie z twardym betonem. Następne co poczuł, to ogromny ból w potylicy. Nim zdążył zarejestrować coś jeszcze, pochłonęła go ciemność.

Steve wychylił ostrożnie głowę na zewnątrz. Wykorzystując fakt, że nikt akurat nie kręcił się w pobliżu, szybko wyszedł z pojazdu i przeszedł przez otwarte drzwi ładowni. Spojrzał na Gardę, który wciąż trzymał w pysku twarz swojej ofiary. Kiedy duże, zielone oczy zetknęły się z niebieskimi, pantera otworzyła szybko szczękę, wypuszczając głowę ze śmiertelnego uścisku. Kot burknął coś, co brzmiało jak przeprosiny, po czym otarł się lekko o nogi Amerykanina. Cała scena wyglądała dość komiczne, jednak Rogers nie miał czasu na takie sprawy. Westchnął tylko, stwierdzając, że instynkt pozostanie instynktem. Machnął ręką na kota, wskazując zastawione czołgami pole.

Harry pobiegł za nim, bezszelestnie przemykając między pojazdami. Przez czarne umaszczenie zlewał się z otoczeniem i mrokiem nocy, jednak martwił go fakt, że nigdzie nie zauważył żadnych zwierząt. Gdyby chodziły tutaj psy, to może i mogłyby ich wywęszyć, ale przynajmniej w razie czego mógłby zostać wzięty za jednego z ich pupili. W zwierzęcej formie nie mógł czarować, więc nie było mowy o stworzeniu jakiejś aury lub osłony, która rozpraszałaby ludzi Hydry. Mimo to jeszcze nikt ich nie zauważył. Chyba los im sprzyjał, bo jakoś udało im się obejść wszystkich wrogów.

Blondyn zatrzymał się, rozglądając uważnie. Zajęło to kilka chwil, więc animag postanowił rozsiąść się wygodnie. Może i ziemia z jakiegoś powodu była błotnista, ale co mu szkodzi? W końcu jest zwierzęciem. Nie będzie przecież szukać ławki.

- To chyba ślepy zaułek - wyszeptał niebieskooki do towarzysza, wiedząc, że go zrozumie. - Chyba musimy poszukać innej drogi. Mam nadzieję, że znajdziemy coś prócz głównego wejścia.

Wybraniec jak na zawołanie podniósł się z miejsca, by lepiej spojrzeć na otoczenie. Jeśli wojna go czegoś nauczyła, to było to jedno - zawsze jest jakaś droga prowadząca do celu. Mógłby się założyć, że to miejsce nie było wyjątkiem. Jego oczy były w stanie lepiej dostrzec, co się kryje w nocy niż te należące do żołnierza. Dzięki temu zauważył, że przy budynku, który łączył się z główną bazą, stał czołg. To pozwoliłoby im zbliżyć się do celu i może prześliznąć się do środka.

Mruknął cicho, dając mężczyźnie do zrozumienia, iż się z nim nie zgadza. Ruszył żwawo w obranym przez siebie kierunku, słysząc za sobą ciężkie, ludzkie kroki. Przyśpieszył, wskakując na maszynę, po czym przeszedł sprawnie na dach.

- Będzie ciekawie - stwierdził Rogers, przekręcając szybko głową.

Sprawdził, czy jego tarcza wisi przypięta bezpiecznie do jego pleców, po czym poszedł w ślad za Gardą, który zaskakiwał go coraz bardziej.

Wybranie tej drogi opłaciło im się bardziej, niż można było się spodziewać. Nikt ich nie przyłapał ani nie zaatakował, a oni sami szybko wślizgnęli się do fabryki. Wystarczyło wejść do środka, zapukać do drzwi i trzasnąć nimi w głowę strażnika. Po tym mieli już stosunkowo prostą drogę. W pomieszczeniu, do którego weszli, było dużo pracowników Hydry, jednak poustawiane wszędzie ogromne bomby i skrzynie zapewniały niezbędne schronienie. Ilość tej broni była dość niepokojąca, jednak czarodziej był skupiony na czymś innym.

Rozpoznawał tę technologię. I to go bardzo, ale to bardzo niepokoiło. Jeśli się nie mylił (a sam ten fakt był dość nieprawdopodobny) to albo ktoś się dorwał do ładunków wybuchowych i postanowił otworzyć własną, prymitywną linię produkcyjną, albo cofnął się w czasie. Nie był tego pewny. Chociaż bardziej precyzyjne byłoby stwierdzenie, że niczego nie był pewny. Od samego początku tej dziwnej sytuacji czuł się skołowany, ponadto nie potrafił połączyć ze sobą prostych faktów. Dajmy na to ten mężczyzna, z którym idzie, lub ten przypominający ośmiornicę symbol, który pojawiał się niemal na każdej rzeczy w tym miejscu. Mógłby przysiąc, że już to gdzieś wcześniej widział, ale nie potrafił sobie nic przypomnieć. Taka sytuacja nie zdarzyła się mu już od bardzo dawna.

Zagłębił się w swoich myślach tak bardzo, że nawet nie zauważył, kiedy Kapitan wpakował do kieszeni jakieś świecące coś, ani kiedy dotarli do ich głównego celu, czyli więzienia. Było ono pilnowane przez jedną osobę. Amerykanin spojrzał znacząco na kota, po czym wskazał ręką na wroga. Harremu nie trzeba było nic więcej tłumaczyć.

Odruchowo zgiął łapy, poruszył łopatkami i rzucił się na plecy niczego niespodziewającego się człowieka. Skoczył na niego z impetem. Wbił pazury jednej łapy w bark mężczyzny. Siła rozpędu sprawiła, że jego o wiele zwinniejsze od ludzkiego ciało obróciło się, pozwalając na wyprowadzenie ostatecznego ciosu. Nim udało mu się zrozumieć, co właśnie zrobił, jego ostre kły zacisnęły się na twarzoczaszce na wysokości oczu. Stłumiony krzyk rozległ się po pokoju, budząc małe poruszenie wśród więźniów. Niemiec upadł na ziemię z głośnym łoskotem, kiedy zęby wgryzły się głębiej, docierając do mózgu. Zwierz utrzymywał swoją pozycję, zwisając nad ciałem, póki nie uciekło z niego życie. Ani maska, ani hełm nie były w stanie uratować jego ofiary.

Zielonooki puścił trupa i cofnął się o kilka kroków. Tym razem nie udało mu się powstrzymać swoich instynktów. Zabił człowieka. Mugol podbiegł do niego, przeszukując ciało. Znalazł klucze, jednak nim zajął się celami, spojrzał dość twardo panterę, która zdawała się zaskoczona tym, co właśnie zrobiła. Wyglądała teraz jak mały kociak, który był zdziwiony, że mysz, z którą się bawił, zmarła z jego łapy. Łagodniejąc na twarzy, uklęknął przed nią, kładąc rękę na jej głowie, która zsunęła się na pokryty sierścią policzek.

- Spokojnie - powiedział tak, by nikt inny go nie usłyszał. - Rozumiem. Ale pamiętaj. My nie zabijamy - kocie ślepia spojrzały na niego przepraszająco. - Nic się nie stało - uśmiechnął się lekko.

Pogromca Voldemorta poczuł jak człowiek, który nadał mu nowe imię, poklepał go lekko po głowie, po czym poszedł uwolnić ludzi z cel. Potter powlekł się za nim powoli, mając nadzieję, że weterani nie zaatakują go.

Ludzie wymienili kila, krótkich zdań, podczas których Harry był zajęty oglądaniem swoich łap. Chwilę później zostali wypuszczeni. Kiedy kapitan wznowił marsz, podbiegł do niego, odruchowo stając tuż przy jego nodze. Amerykaninie, spojrzeli na niego, ale nie zadawali pytań. W sumie to im się nie dziwił. To wszystko samo w sobie było surrealistyczne. Nie było sensu zastanawiać się nad czymkolwiek.

- Szukam sierżanta Jamesa Barnesa - oznajmił blondyn, idąc pewnie przed siebie.

- Możliwe, że zabrali go do izolatki - odpowiedział mu jeden z wojaków. - Jeszcze nikt z niej nie wrócił...

- Linia drzew jest siedemdziesiąt metrów na północny zachód - przerwał mu. - Spotkam się tam z wami i resztą chłopaków. Garda wam pomoże.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top