4. Garda
Gęsta mgła otuliła świat swoją powłoką, utrudniając ludziom widzenie czegokolwiek, co znajdowało się dalej niż trzy metry. Teoretycznie każdy powinien wyklinać taką pogodę, jednak Steve błogosławił ją w myślach z każdym przebytym metrem. Na początku wziął spotkanie z tamtym dużym, czarnym kotem za zły omen, jednak pogoda mu sprzyjała.
Zrobił kolejne kroki, zatrzymując się tuż przy linii drzew. Przed nim była błotnista, wyjeżdżona przez ciężkie auta droga prowadząca do bazy Hydry. Podczas lotu tutaj Peggy powiedziała mu, że jest to fabryka, więc nie spodziewał się po niej takiej fortyfikacji. Cały teren był ogrodzony wysokim płotem, a teren śledzony przez wielkie lampy. Nie wspominając o wszędobylskich żołnierzach.
Szybko prześledził wszystkie możliwe opcje i tylko jedna droga zapewniała mu pewne przeniknięcie na teren wroga - główne i zapewne jedyne wejście. Nie mógł tam jednak wparować ot, tak sobie. Musiał czekać aż pojawi się jakieś auto, a najlepiej cała karawana i wślizgnąć się do środka.
Szczęście ponownie się do niego uśmiechnęło, gdyż właśnie na końcu drogi zabłysnęły światła samochodowe. Schował się nieco bardziej w chaszczach, by nie zostać zauważonym.
Nagle usłyszał za sobą cichy pomruk. Jego mięśnie zadziałały automatycznie. Odskoczył w bok, gotowy do ataku, jednak jedyne co zobaczył to znajome, zielone oczy, które otwarte szeroko, wpatrywały się w niego ze zdziwieniem.
- Co ty tutaj robisz? - wysyczał, starając się nie przebić przez odgłosy zbliżających się maszyn. - Śledzisz mnie, czy co? - sarknął dość ostro, na co po chwili dostał potwierdzenie w postaci kiwania czarnego, kosmatego łba.
Kapitan zastygł na chwilę, nie mając pojęcia, czy to, co właśnie zobaczył, było prawdziwe czy też nie. Przecież zwierzęta nie rozumieją ludzi. A przynajmniej nie na tyle, by odpowiadać na takie pytania. Tego raczej nie uczy się nawet podczas tresury.
Przyjrzał się jeszcze raz wielkiemu kotowi, który jakby tylko czekał na jego następny ruch. Na sto procent była to czarna pantera, ale była zdecydowanie za duża jak na przedstawiciela swojego gatunku. W kłębie miała coś koło osiemdziesięciu lub dziewięćdziesięciu centymetrów - o ponad dziesięć za dużo. Za to jej ciało wyglądało normalnie. Mocne, krępe, lecz smukłe o widocznie silnych kończynach z potężnymi łapami.
To, co było w niej przerażającego, to oczy. Niesamowicie nienaturalne. Zielone, tak bardzo, że miało się wrażenie, że za chwilę ta uwięziona głębia wydostanie się z nich i zabije śmiałka, który za długo się w nią wpatruje. Jak na ironię losu, nie można było powiedzieć, że są odpychające, a wręcz przeciwnie. W tej zjawiskowej toni można było utonąć i już nigdy się nie wynurzyć. W cały swoim życiu nie widział tak pięknego odcienia zieleni i wątpił, by mógł zobaczyć go gdzieś indziej. To spojrzenie zwiastowało śmierć przez bijącą od niego wiedzę, inteligencję oraz moc. Fakt, że takie oczy istnieją i nie należą do człowieka, sprawiał, iż jego włosy na karku stawały dęba.
- Czemu w ogóle z tobą rozmawiam? - zapytał ni to siebie, ni to zwierzę.
Przetarł twarz dłońmi, kątem oka zauważając, że za chwilę minie ich karawana wojskowych aut z motorem na przedzie. Idealny transport prosto do bazy. Szybko kucnął, wybierają sobie cel.
- Zostań - rozkazał na odchodne, po czym rzucił się w pogoń za ostatnim samochodem.
Dogonienie pojazdu nie było dla niego zbyt dużym wyzwaniem. Już po kilku sekundach udało mu się chwycić krawędzi naczepy. Wskoczył do środka, korzystając z rozpędu. W miarę cicho i delikatnie wylądował pod rozłożoną, czarną plandeką i już miał się cieszyć, kiedy zobaczył siedzących przed nim, dwóch ludzi Hydry.
Byli oni nie mniej zaskoczeni od niego, więc miał krótką chwilę na reakcję. Nie wiedząc co zrobić, przywitał się z nimi krótko, po czym rozpoczął atak. Szarpnął jednym z mężczyzn, podnosząc go z zajmowanego miejsca. Jego towarzysz poderwał się, by ruszyć z pomocą. Widząc to, puścił wroga, który upadł głośno na podłoże i jakby w strachu cofnął się ku wyjściu z pojazdu. Rogers skupił się na bardziej agresywnym żołnierzu. Bezzwłocznie uraczył go mocnym sierpowym, którego moc została osłabiona przez maskę i hełm Hydry. W odpowiedzi dostał nieudolną próbę zadania ciosu w brzuch, którą skontrował bez większego problemu. Wykorzystując swoją schyloną pozycję i odsłoniętą postawę przeciwnika, postanowił wykonać ten sam ruch co on, z tą różnicą, że zrobił to poprawnie. Facet w mundurze osunął się na ziemie, tracąc przytomność.
Jeszcze nim miał szansę wycofać swoją pięść, czy obrócić się ku jedynej przytomnej osobie w przyczepie, ta już rzuciła się na niego ze sporym kwakiem metalu w ręce. Kapitan wiedział, iż nie zdąży zareagować. Spodziewał się potężnego uderzenia w tył głowy, jednak jedyne co zarejestrował to zduszony krzyk i łomot upadającego ciała. Odwrócił się, marszcząc lekko czoło jednak to, co za sobą zobaczył, zdziwiło go jeszcze bardziej.
Na człowieku, który prawdopodobnie uderzył głową w krawędź jednej ze skrzyń, siedziała jak gdyby nigdy nic czarna pantera, która ewidentnie była odpowiedzialna za tę sytuację. Blondyn Patrzył na to przez chwilę, nie mając pojęcia, jak powinien zareagować.
Ten kot go uratował. Nie miał do tego żadnego pretekstu, a jednak siedział tu, patrząc mu prosto w oczy. Przerwał kontakt wzrokowy, by wyrzucić na zewnątrz nieprzytomnych ludzi. Z jakiegoś powodu nie zdziwiło go, że zwierzę samo zeszło ze swojej ofiary i podało mu ją, bez jakiejkolwiek oznaki sprzeciwu. Usiadł, wpatrując się w panterę. Powoli przestawał myśleć o niej jak o zwykłym kocie.
Ona była zbyt inteligentna. Zdawała się mieć własny rozum, charakter, cele i motywacje. Od jej postury biło doświadczenie i wprawa nie tylko w boju, ale też w życiu samym w sobie. To zdecydowanie nie było normalne. Jednak co takie było? Wojna? Maszyny do zabijania? Masowe mordy? A może stworzenie super żołnierza? W porównaniu z tym wszystkim, co działo się na świecie, ta sporych rozmiarów przylepa, była zwykłym zjawiskiem. Ba! W porównaniu z nim samym wydawała się po prostu kolejnym tworem matki natury.
Dla niego przed nim nie siedział dziki, zagrożony wyginięciem gatunek. Przed nim siedział człowiek. Nie wierzył w reinkarnację i inne tego typu bzdety. Miał w głębokim poważaniu, czy jego myśli brzmią jak słowa szaleńca, ale dla niego ta istota o zielonych oczach była czymś więcej, niż mówił jej wygląd. Był jej wdzięczny, za uratowanie życia i był przekonany, że zwierz był w pełni świadom tego, co zrobił, gdzie jadą i jakie ryzyko ponosił, idąc za nim.
Uśmiechnął się szczerze, na co jego towarzysz się speszył odrobinę.
- Dziękuję - powiedział, po prostu patrząc w zielone tęczówki. - Uratowałeś mi życie. Mam u ciebie dług.
Kotowaty wstał i podszedł do niego z ciekawością wymalowaną na pysku.
- Ale nie mogę pozwolić, byś szedł ze mną dalej.
Jego cichy rozmówca fuknął cicho, wydając dźwięk, który bardziej pasował do małego kotka niż dorosłego drapieżnika. Jego łeb otarł się o rozluźnioną dłoń Kapitana z delikatnym, aksamitnym pomrukiem. Kąciki ust mężczyzny drgnęły ucieszone.
Zwierzęta zawsze sprawiały, że się uśmiechał. Odkąd tylko pamiętał, chciał mieć jakiegoś pupila do towarzystwa, ale nie miał do tego warunków. Raz znalazł jednego, młodego mruczka, tuż po śmierci rodziców. Nie mógł go zabrać, ale zaopiekował się nim. Przychodził go karmić, bawił się z nim, a kiedy mógł, to nawet pielęgnował. Stał się jego odskocznią od życia. Pozwalał zapomnieć o okrucieństwach oraz absurdzie tego świata. Pewnego dnia, kiedy przyszedł tam, gdzie zwykle był jego mały przyjaciel, znalazł go martwego, zagryzionego przez psy. To podziałało na niego jak kubeł zimnej wody. Na szczęście miał jeszcze Buckiego.
Teraz patrzył na tego wielkiego sierściucha, który był czymś więcej niż zwierzęciem. Łasił się do jego ręki, dając do zrozumienia, że nigdzie się nie wybiera. Podrapał go po głowie. Niemal od razu został uraczony zaskoczonym spojrzeniem, jednak czarna pantera oddała się pieszczocie.
- Mam rozumieć, że chcesz pomóc mi w walce - odpowiedział mu zadowolony pomruk. - Dobrze, ale w takim razie powinienem cię jakoś nazwać. Nie będę ciągle wołał za tobą: "pantera"...
Zamyślił się na chwilę, analizując wszystkie jego spotkania z kotem. W tym czasie Harry położył mu głowę na nodze. Nic nie mógł poradzić na to, że chciał pomóc. Poza tym polubił tego przesadnie umięśnionego mężczyznę. Udało mu się raz poszperać nieco w jego umyśle i musiał przyznać, że był on bardzo szlachetny oraz miał dobre serce. Chciał go lepiej poznać, dowiedzieć się, jak wylądował na wojnie całkiem sam, ale nie chciał się tego dowiedzieć od niego samego. Nie z jego głowy.
Po raz pierwszy od dawna ktoś go zainteresował.
Z jednej strony byli bardzo podobni. Obaj posiadali duży kompleks bohatera i stali się główną bronią przeciw czemuś, co siało ogromne spustoszenie. Dodatkowo żaden z nich nie był głupi. Te rzeczy łączyły ich najbardziej. Czarodziej wątpił jednak, by jego towarzysz potrafił być podstępny lub też wredny jak on. Taka czysta, szlachetna osoba była naprawdę interesująca.
Skłamałby jednak, gdyby stwierdził, że chce z nim iść tylko z poczucia obowiązku, czy chwilowej fascynacji. Powód był bardzo błahy i dziecinny, ale wystarczył. On po prostu go polubił.
- Obroniłeś mnie, kiedy sam nie mogłem tego zrobić - powiedział do niego, wciąż nieco zamyślony - więc co powiesz na Garda?
Animag poparł jego decyzję, ocierając się o rękę. Niebieskooki pogładził dziką bestię, która z jakiegoś powodu nagle stałą mu się bardzo bliska. Jak mało potrzeba, by zwierzę zdobyło serce człowieka...
Ta scena wyglądała dla Kapitana bardzo znajomo. Żołnierz posmutniał lekko, przypominając sobie swojego pupila sprzed lat.
Proszę - zaczął wypowiadać prośbę w myślach. - Nie pozwól się zagryźć psom*.
###
* Zdanie to nie ma na celu nikogo urazić. Jest to po prostu prośba, by Harry nie umarł podczas walki.
Hejka dzióbki!
Chciałam tylko powiedzieć, że wiem, że grafika, którą dodałam ma pewien podtekst do pewnego shipu, ale jest tutaj, bo jest słodka i ma w sobie kotka. Tyle w temacie XD
Do napisania
Senpai Shire
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top