17. Kaprys losu

Peggy stąpała ostrożnie między gruzami zniszczonego budynku, uważając, by nie złamać swojego niskiego, mundurowego obcasa. Szukała pewnego umięśnionego blondyna. Jej poszukiwania trwały już dość długo i nie uśmiechało jej się, by przedłużyły się one jeszcze bardziej. Kapitan Ameryka zniknął tuż po zakończeniu akcji ataku na pociąg. Niby osiągnęli obrany cel i porwali prawą rękę Czerwonej Czaszki, jednak wszystko poszło nie po ich myśli. Stracili dwie osoby - a raczej jedną osobę i najwierniejszego towarzysza Kapitana. To nie tak miało być.

Żałowała, że nie mogła być wtedy przy Steve'ie, jednak dobrze wiedziała, iż nie byłaby w stanie niczego zmienić czy też ocalić któregoś z jego przyjaciół. W końcu i tak nie dopuściliby jej do bezpośredniego starcia. Nie chodziło o jej płeć czy zdolności, po prostu do takich czynności wybiera się osoby kompatybilne w walce. Przez tę smutną sytuację, mężczyzna zniknął, kiedy tylko dotarli do bazy i nie wrócił aż do tej pory. Nie wymienił z nią nawet najkrótszego spojrzenia czy słowa. Wyszedł z pokoju, wbijając wzrok w zimną posadzkę. O incydencie dowiedziała się dopiero od jego współtowarzyszy.

Zagryzła lekko wargę, by przerwać nieprzyjemny strumień myśli. Właśnie udało jej się przedrzeć przez kolejny zniszczony korytarz, mając nadzieję, iż w końcu zobaczy Rogersa. Wyjrzała za kolejny kąt, a jej wzrok padł na siedzącą, lekko skuloną sylwetkę. Od razu rozpoznała w niej cel swoich poszukiwań.

Blondyn siedział spokojnie przy stole, który jakimś cudem ocalał i stał dumnie z krzesłem przy boku, odznaczając się na tle pokrytego gruzem barku. Superżołnierz opierał się o oparcie, podpierając głowę dłonią. Dziewczyna zbliżyła się do niego powoli. Kiedy tylko ją wyczuł, sięgnął po butelkę. Szatynka spojrzała na niego badawczym, zmartwionym wzrokiem, kiedy ten tłumaczył jej, że serum żołnierza zmodyfikowało strukturę jego komórek, przez co fizycznie nie jest w stanie się upić.

Kobieta przestąpiła z nogi na nogę w lekko nerwowym geście. Chwyciła swoją dłoń, nie do końca wiedząc, co ma zrobić. Między nimi zapadła cisza, podczas której żadne z nich nie wiedziało, o mogłoby powiedzieć.

- Wiedziałaś o tym? - spytał ją, mając na myśli swój wywód.

Spojrzał na nią przelotnie, po czy wrócił do o zgrozo trzeźwego kontemplowania swojego życia. Wbił wzrok w butelkę, jakby to miało sprawić, że w końcu będzie mógł się upić. Miał ochotę utopić swoje smutki, przegnać je choćby na krótką chwilę. Te jednak trwały nad nim niczym sępy nad powoli konającą ofiarą. Jak przez mgłę usłyszał typowo naukową odpowiedź panny Carter. Szczerze powiedziawszy, to nawet jej nie słuchał. Ba! Nawet nie zauważył, kiedy dostawiła sobie do stolika jedno z leżących na ziemi krzeseł. Nie był w stanie myśleć normalnie. Nie po tym, co się ostatnio stało.

Agenta odczytała jego smutną ekspresję. Postanowiła, że musi zareagować. Nie potrafiła patrzeć na niego w tym stanie.

- To nie była twoja wina - wypaliła powoli, siedząc sztywno na swoim miejscu. Ta sytuacja nie była ani trochę komfortowa. Mężczyzna nawet nie próbował nawiązać z nią kontaktu wzrokowego.

- Czytałaś raport?

- Tak.

- To wiesz, że to nie prawda - skwitował, lekko kręcąc głową.

Przecież to wszystko wydarzyło się właśnie przez niego. Wystarczyłoby, gdyby wychylił się odrobinę bardziej, mocniej wyciągnął rękę, cokolwiek. Mógł temu zapobiec. Albo jeszcze lepiej. Czemu nie zjechał na pociąg sam? Dlaczego podjął tak duże ryzyko? Wtedy nie byłoby problemu, a on sam siedziałby z Gardą i tak jak co wieczór wtulał się w jej futro przed snem.

Przez to wszystko jego pokój... nie. Jego życie wydało mu się puste. Przez wykazaną przez niego niekompetencję jego najlepszy przyjaciel poszedł do piachu, a najbliższa jego życiu istota zniknęła nieodwracalnie. I jak niby miałby to sobie wybaczyć? Obraz czarnego kota przewijał się przed jego oczyma. Pamiętał, jak spotkał go po raz pierwszy, jak zaczął się do niego przywiązywać. Nawet nie zauważył, kiedy ta sprytna, urocza istota wkradła się do jego serca i zajęła tam najważniejsze miejsce. Pamiętał, jak krwawiła mu na rękach, kiedy niósł ją do Howarda. Tamtego dnia nie mógł spać. Stał pod drzwiami, plując sobie w brodę, że pozwolił na coś takiego. Obiecał sobie, że już nigdy nie dopuści, by coś jej się stało. A mimo wszystko siedział tutaj sam pośród gruzowiska w butelką alkoholu. Pozwolił jej spaść, umrzeć na jego oczach. Ostatnim co pamiętał, były spanikowane, niesamowicie zielone oczy. Szok w nich wymalowany był nie do opisania. Było to jedno z tych uczuć, które paraliżuje całe ciało, odbiera myślenie i wstrzymuje oddech.

Zacisnął szczękę.

- Zrobiłeś, co mogłeś... Wierzyłeś w ich? - zapytała, czując, jak napływa do niej nowa doza odwagi. - Jeśli tak, to przestań się obwiniać - jej oczy nareszcie spotkały się z tymi należącymi do jej rozmówcy. - Barnes oddał za ciebie życie. Widać uznał, że było warto - zapadła cisza.

Powiedziała tyle, co mogła. No bo jak miała podsumować stratę Gardy? Barnes był żołnierzem, sam wybrał, by walczyć w sprawie swojej i swojego narodu. Chciał walczyć, a że robił to u boku przyjaciela, było w tym wszystkim najmniej ważne. Nie można było tego jednak powiedzieć o kocie. Na dobrą sprawę on nie musiał brać udziału w żadnym z ostatnich wydarzeń. Sam fakt, że podążył za Kapitanem we Włoszech, był tajemniczy i rozgrzewał serce. Można było powiedzieć, że nawiązali między sobą więź od pierwszego spotkania.

Wiele razy chcieli wyruszyć w podróż bez niego. Steve oraz reszta oddziału obawiali się, że kot nie podoła wyzwaniu, lub zginie. Jednak ten uparcie szedł na czele z Kapitanem Ameryką. Nigdy nie pozwalał nikomu zostać w tyle i nie porzucał rannych. Zachowywał się jak rasowy pies ratowniczy. Sama zbroja autorstwa Starka była wielkim wsparciem, które pozwalało na odbicie co mniejszych pocisków. To on wskazywał im, gdzie czają przeciwnicy i to dzięki niemu byli przygotowani na pamiętny atak sił wroga, które wdrapały się na drzewa. Tyle razy biegał między pociskami i wracał po kogoś na teren nieprzyjaciela, iż myśl o jego porażce stała się czymś irracjonalnym. Mimo to stracili go.

Agentka zastanawiała się, jak pocieszyć siedzącego przed nią mężczyznę. Niestety nic nie przychodziło jej do głowy. Nie potrafiła powiedzieć mu w twarz, że pantera ufała mu całą sobą i kochała jak członka własnej rodziny. Zresztą co by mu to dało? Zapewne tylko kolejną falę mieszaniny żalu. Bucky był żołnierzem, a ona była rzeczowa i żyła swoją pracą w wojsku. Dlatego wiedziała, co należało powiedzieć w tego typu sytuacji. Jednak jak miała go podnieść na duchu, kiedy stracił istotę, której ufał najbardziej na świecie? Był z nią dwadzieścia cztery godziny na dobę, a kiedy się z nią rozstawał, to martwił się i niemal ciągle o niej myślał. Razem jedli, spali... Po prostu żyli. Niemal codziennie ratowali się wzajemnie od śmierci, a ich dom był zawsze tam, gdzie ich towarzysz. Dawali sobie poczucie bezpieczeństwa, a to, co mieli między sobą, było jedyną pewną rzeczą w tym pogrążonym w chaosie świecie. Była to przyjaźń zbudowana na zaufaniu i wzajemnej ochronie. To był ten rodzaj przyjaźni, w którym nie ma już mowy o "lubieniu" lecz "kochaniu" jak członka rodziny, a nawet część siebie.

Kobieta poruszyła się niemal niezauważalnie, kiedy niespodziewanie napłynęło do niej wspomnienie Gardy czuwającej nad śpiącym Steve'em. Od dość długiego czasu zielonooki nie odpoczywał w nocy. Zamiast tego leżał sztywno, podczas gdy jego właściciel spał spokojnie wtulony w jego futro. Obserwował on otoczenie. Na początku wydało jej się to dziwne, więc podpytała Buckiego i kilka innych osób. Szybko wyszło na jaw, że kot robił tak od rozpoczęcia pierwszej z misji, kiedy to zostali zaatakowani w środku nocy przez hitlerowców. Następnej nocy już nie spał. On czatował. Ich zadanie przeciągało się nieubłaganie, a dziki kot wciąż nie przespał ani jednej godziny. W końcu doszło do tego, że zmęczenie wywoływało w nim agresywne, ostrzegawcze pomruki, kiedy ktoś postanowił do nich podejść, gdy Steve spuścił swoją gardę. Zwierzę zasnęło dopiero w chwili, kiedy wejścia do transportu, który zabrał ich z powrotem do bazy. Mimo powrotu do miasta zwierz nie porzucił nawyku pilnowania superżołnierza. Co prawda przez to musiał dosypiać podczas kilkugodzinnych, porannych treningów Steve'a. W ów czas szedł do biura Howarda, kładł się przy jego stopach i zasypiał.

- Nie spocznę, póki Hydra nie przestanie istnieć - z rozmyślań wyrwał ją głos wpatrzonego we własne kolana kapitana.

- Nie będziesz sam - obiecała, czując pustkę w sercu po utraconym kompanie.

Może i nie spędziła z Gardą za dużo czasu, ale ta zawsze do niej przybiegała, kiedy tylko wracali do bazy po zakończonej akcji. I trzeba było przyznać, że po tym wszystkim nie mogła sobie wyobrazić lepszej terapii uspokajającej niż przytulanie tej wielkiej kupy futra. Kiedy było coś nie tak, czarna pantera zawsze była blisko niej i ocierała się o jej nogi oraz ręce, póki nie wyczuła, że kobieta czuje się lepiej.

Ten kot miał potężnych, zdolnych sprzymierzeńców. Peggy, Steve i Howard byli zaledwie czubkiem góry lodowej. Po jej zniknięciu atmosfera w kwaterze drastycznie się pogorszyła, a śmiech już prawie w ogóle w niej nie rozbrzmiewał. Wszystkim zależało na tym kochanym zwerzęciu - albo personalnie, albo zawodowo.

Hydra stworzyła sobie potężnego wroga.

---W bazie Hydry---

Harry obudził się z wielkim bólem głowy. Powoli otworzył oczy, stykając ich dziką zieleń ze stonowaną bielą. Zamrugał zawzięcie, myśląc, gdzie mógł się znajdować. Pamiętał, że był na misji ze Steve'em, walkę, przepaść, a potem tylko ogromne, przenikające go do szpiku kości zimno. Ale teraz było mu ciepło, leżał na czymś płaskim i w dodatku był niemal pewny, iż to na co teraz patrzył, było sufitem.

Chciałby poleżeć sobie przez chwilę i zastanawiać się jeszcze przez moment gdzie się znajduje i co tutaj robi, jednak w tym momencie zdecydowanie wolał praktykę od teorii. Przekręcił się na drugi bok, z ulgą wyczuwając, że ma wszystkie cztery łapy na swoim miejscu. Swoją drogą zabawne jak mocno przyzwyczaił się do swojego ciała. Czuł się w nim wygodniej niż w ludzkiej formie podczas rozmowy ze Starkiem. Potrząsnął łbem, pozbywając się zbędnych myśli. Podniósł się ciężko, patrząc na swoje czarne, puchate kończyny. Po kilku chwilach postanowił podnieść wzrok, jednak to, co zobaczył, przekroczyło jego najśmielsze przypuszczenia.

Przed sobą widział szybę, a w niej delikatne odbicie swojego kociego ciała. Otaczające go światło było białe, lecz delikatne i wisiało gdzieś wysoko nad nim. Dzięki temu mógł nareszcie zobaczyć swoje cętki i z dumą stwierdzić, że był jaguarem. Jednak teraz nie cieszyło go to aż tak bardzo. Nie miał powodu by się "cieszyć". Za zdecydowanie za grubym szkłem zauważył wyłaniającą się z mroku kamerę. Obrócił się ostrożnie, niemal wpadając na kolejną barierę.

Był zamknięty w małym, szklanym kwadracie. Nad sobą miał sufit, a pod sobą dywan. Nie miał jak stąd wyjść, a nawet gdyby, to ten, kto go tutaj wsadził, zapewne szybko zamknąłby go ponownie. Poza ogrodzeniem osaczały go też kamery. Było ich aż osiem i każda została skierowana na jego osobę - a raczej na jego istotę.

Sierść na jego grzbiecie zjeżyła się mimowolnie na myśl o takiej obserwacji. Ta sytuacja była chora, jednak to, co się z nią wiązało było jeszcze gorsze.

Kto mógł stać za czymś tak osobliwym? - pomyślał.

Hary znał odpowiedź. I to go przerażało.

###

Ps. Przepraszam za błędy jednak z powodu braku czasu część została sprawdzona dość pobieżnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top