11. Blondyneczka
Czarna pantera otworzyła swoje zielone ślepia. Kłapnęła paszczą, ziewając potężnie, po czym rozejrzała się uważnie po pomieszczeniu. Nie rozpoznawała go, jednak w środku unosiły się same znajome zapachy, a poduszki z jej posłania pachniały Stevem.
Kot mimochodem zaczął uderzać końcówką ogona o podłoże w nerwowym geście. Ostatnie co pamiętał, było mocno rozmazane i niewyraźne. Wiedział, że Rogers zabrał go gdzieś. Tam mężczyzna, którego nazwał Howardem, wstrzyknął mu coś i... No właśnie. Film się urwał. A raczej zamienił w plątaninę przypadkowych obrazów oraz słów.
Położył głowę na legowisku, wdychając znajomy, uspakajający zapach. Teraz rozumiał, jak czują się zwierzęta oddzielone od właścicieli. Zdecydowanie nie było to przyjemne uczucie.
Oczywiście blondyn nie był jego panem. Co to, to nie! Jego relacja z nim była taka sama, jak między bliskimi przyjaciółmi, jednak jego odruchy były czysto zwierzęce. Nie wiedział, czym się tak stresował. I nieważne jak bardzo było to absurdalne. Musiał zaakceptować fakt, że powoduje to jego instynkt. Obudził się na obcym terenie, pełnym nowych zapachów, a obok niego nie ma nikogo znajomego. Kiedy pomyślał o tym w ten sposób, to normalny człowiek bez przejść, też by się z tym zestresował.
On jednak miał za sobą wiele. Zarówno w domu, jak i poza nim, jego życie nie było normalne. Nawet kiedy jego osoba została wprowadzona w zupełnie nowy, magiczny świat nic się nie zmieniło. Wręcz pogorszyło. Miał na karku oszalałego psychopatę i musiał z nim stoczyć walkę na śmierć i życie.
Chyba żaden nastolatek nie chce umierać. On też nie. Dlatego nie stał i nie czekał z założonymi rękami. Kto normalny by to robił? Chyba tylko skryty samobójca. Podjął działania, przez które omal nie wylądował w Azkabanie. Na szczęście czarodzieje pamiętali, co mu zawdzięczali i wykazali się zrozumieniem. W innym wypadku pewnie zmieszaliby go z błotem.
Podniósł się, co przyszło mu z dziwnym trudem i rwaniem w boku. Jego wzrok automatycznie przeniósł się na brzuch. Był on owinięty bandażami i mógł wyczuć wychodzący spod nich dziwny, lekko ziołowy zapach. Zmarszczył nos i czoło, kiedy ból nasilił się lekko. Musieli mu zszyć ranę. To by wyjaśniło, czemu tak nagle odpłynął.
Czując niemały dyskomfort, ruszył do drzwi, które o dziwo nawet nie były zamknięte. Rozchylił je z łatwością, popychając delikatnie głową. Od razu znalazł się na środku dość przestronnego korytarza. Przeklinając w głowie to, jaki kawał drogi jeszcze go czekał, poszedł wolnym krokiem przed siebie. Nie miał pojęcia, gdzie idzie, jednak udało mu się wychwycić jakaś znajomą nutkę zapachu, która sunęła nisko po ziemi. To właśnie za nią postanowił się udać.
Poruszał się z głową nisko ziemi, kiedy nagle usłyszał zbliżające się kroki. Podniósł łeb z zainteresowaniem i lekkim podekscytowaniem. Zza zakrętu wyłoniła się znajoma sylwetka, którą rozpoznał niemal natychmiast. Chciał do niej podbiec, jednak na czas przypomniał sobie o swoich szwach. Nie miał pojęcia, jak je zrobiono, ale jeśli było to normalne szycie, to nie powinien się tak zrywać.
Mężczyzna idący końcem korytarza uśmiechnął się do siebie. Właśnie szedł na spotkanie ze Starkiem. Był nieco przed czasem, jednak chciał jeszcze zajść do Gardy. Steve zatrzymał się przy zwierzęciu, kładąc mu rękę na czole.
Martwił się o nie. Wczoraj wieczorem sprawy nie potoczyły się po jego myśli. Na początku pantera była jak najbardziej w dobrej kondycji. Nawet nie krwawiła za dużo, jednak już chwilę później rzeczy uległy zmianie. Kiedy tylko wziął ją na ręce, krew zaczęła mocno wyciekać z rany i nie chciał przestać. Nie było czasu, by zabrać ją do lekarza lub weterynarza, dlatego zabrali ją tutaj.
Howard nie był zadowolony, iż kazano mu się zająć pracą chirurga. Jednak ilość posoki, która w pewnym momencie wręcz zaczęła lać się na podłogę, sprawiła, że zajął się nią bez zwłoki. Okazało się, że cięcie było bardzo głębokie, czyste i dość krzywe. Jednym brzegiem dosięgnęło tętnicy, lecz nie przecięło jej go końca. Po prostu ją mocno drasnęło, pozwalając, by trzymała się na słowo honoru. Gdy podniósł dzikiego kota, ta niestety nie wytrzymała. Pękła. Naukowiec cudem nazwał to, że uszkodzeniu uległo tylko naczynie krwionośne.
- I jak się dziś czujemy? - zapytał, na co kot po prostu zaczął łasić się do jego ręki.
Steve przyjrzał się uważnie zwierzęciu. Stało dobrze, w jego oczach nie czaiła się agonia, a sam opatrunek był czysty i schludny. Obawiał się o jego kondycję. Nikt nie widział przebiegu operacji. Stark wyrzucił wszystkich na ten czas ze swojego laboratorium.
Niby wszystko poszło dobrze, jednak ilość krwi, na stole oraz posadzce bardzo go zaniepokoiła. Jednak kot stał teraz cały i zdrowy. Co samo w sobie wydawało się dziwne. Zazwyczaj ludzie starają się nie ruszać po takich zabiegach. W niektórych przypadkach nawet się tego zabrania. Jednak pantera była w stanie podnieść się już kilka godzin po operacji i nawet nie narzeka na ból.
- Widzę, że już lepiej - powiedział z uśmiechem, gładząc czarne futro. - Chcesz iść ze mną na spotkanie z szalonym naukowcem? - zapytał.
Kot przekrzywił głowę zaciekawiony. Kapitan wziął to za tak. Ruszyli razem przez zapełniony ludźmi pokój. Podczas gdy kot z dziwnym zaciekawieniem patrzył na wszelakie plany i dokumenty, Amerykanin oglądał badawczo jego poczynania niczym prawdziwy zoolog.
Starał się wyłapać coś niepokojącego w zachowaniu swojego przyjaciela, jednak nic nie znalazł. Zdawało się, iż on kompletnie nie odczuwa skutków utraty takiej ilość krwi. Bardziej zaciekawił go sposób, w jaki kocie oczy badały otoczenie. Albo był przemęczony, albo ten kot właśnie czytał rozeznania z różnych krajów. Mógł wręcz wyczytać z jego ekspresji zaciekawienie, kiedy udało mu się położyć głowę na stole w pobliżu papierów o niemieckich obozach śmierci.
Blondyn zawołał panterę, spoglądając na zegarek. Jak tak dalej pójdzie, to będą jeszcze spóźnieni. Czarna głowo obróciła się w jego stronę na blacie, posyłając mu błagalne, zielone spojrzenie. Westchnął, samemu ruszając na spotkanie z sekretarką.
Z kolei Harry był bardzo zaciekawiony tym, co się przed nim znajdowało. A mianowicie raportem pachnącym świeżym tuszem, na którym na sto procent znajdowała się dokładna data. Dzień, miesiąc i rok. Właśnie tego potrzebował.
Kompletnie zapominając o tym, iż nie powinien się forsować, sięgnął łapą na stół. Już prawie udało mu się dosięgnąć swoją zdobycz. Czuł na sobie oczy wszystkich ludzi zgromadzonych w pomieszczeniu. Śmiali się cicho pod nosem, mamrocząc coś o uroczym stworzonku.
Tak, tak - powiedział czarodziej w myślach. - Śmiejcie się z inwalidy - warknął, przeklinając to, jak wysoko znajdowała się lada.
Kiedy w końcu miał już papiery pod swoją niemałą łapą, zrozumiał, że właśnie utknął. Spróbował zgiąć nogę, by ściągnąć plik na dół, jednak było to niewykonalne. Dlatego też zaczął się cofać, podskakując lekko. Oczywiście spowodował tym jeszcze większe poruszenie wśród personelu. Jednak jego wysiłki zostały nagrodzone. Po kilku chwilach na ziemi leżało jego papierowe trofeum. Nareszcie mógł się dowiedzieć, w jakich czasach wylądował.
Jednak wtedy usłyszał dźwięk szpilek stukających o posadzkę. W następnej sekundzie zgrabna, kobieca ręka, zabrała mu dokumenty sprzed nosa. Garda spojrzała na nią z wielkimi oczyma kompletnie zaskoczona. Tym razem gapie zaśmiali się w jawny sposób.
Jednak Potterowi nie było do śmiechu.
- Oj kici kici - powiedziała dziewczyna, odkładając papiery na środek stołu.
Ja ci zaraz dam "kici kici" - zagroził w myślach, zabijając ją wzrokiem.
Nim ktokolwiek mógł w stanie zareagować, już był na meblu. Szybko wziął teczkę w pysk, zawrócił i już go nie było. Biegł zadowolony w kierunku regału, za którym zniknął Kapitan Ameryka. Nikt go nie gonił. Wszyscy byli zbyt zajęci śmianiem się z Merlin wie czego.
W końcu dotarł do swojego celu. Gdyby mógł, to pewnie by się uśmiechnął. Niestety jego obecne ciało był do tego fizycznie niezdolne. Jedynie ogon powędrował do góry, obwieszczając wszem i wobec, że od teraz te druki są jego i się z tego cieszył.
Wszedł pewnie do prowizorycznego gabinetu sekretarki. Tego, co tam zobaczył, nie spodziewałby się, chociażby świat waliłby się wszystkim na głowy. Zatrzymał się jak wryty, a jego buzia jakby sama otworzyła się, wypuszczając ciężko zdobyte dokumenty. Nawet nie zauważył, że podeszła do niego Peggy.
Blondyn właśnie całował się w dość namiętny sposób z pewną blondynką. Ten widok zdawał się tak nierealny, że nawet nie przejmował się, iż jego szczęka usilnie próbowała znaleźć się na podłodze.
- Kapitanie! - jak na zawołanie, niebieskooki odkleił się od kobiety. Harry podskoczył zaskoczony nagłym hałasem. - Czekamy na pana, jeśli nie jest pan zbyt zajęty - wycedziła.
Po tych słowach agentka wyszła niczym rozsierdzona osa. Mężczyzna bez słowa poszedł za nią, wciąż wycierając usta z czerwonej szminki. Sama pantera jednak stała jak stała. Próbowała zgromić spojrzeniem sekretarkę. Dokopać się nim do jej pustej duszy i wypalić w niej dwie, płonące zielonym ogniem dziury. A jeszcze lepiej zabić tak, jak to robił bazyliszek.
Ta chyba jednak nie potrafiła odczytać poprawnie jego intencji. Podeszła do niego, zapewne z zamiarem pogłaskania, jednak przeszkodziło jej w tym głośne warczenie. Szczerze to miał ochotę odgryźć jej rękę.
Mówi się, że zwierzęta potrafią rozpoznać, z jakim człowiekiem mają do czynienia. I chyba była to prawda. Z jakiegoś powodu wiedział, że ta blondyneczka od siedmiu boleści jest nikim więcej niż głupią, zdradziecką, puszczalską-
- Garda! - w dalszym wymienianiu określeń, przeszkodził mu głos panny Carter.
Animag chwycił swoje dokumenty i ruszył na spotkanie z Howardem Starkiem.
###
Cześć dzióbki!
Wiem, że rozdział miał być wczoraj, jednak odbyło się pewne spotkanie rodzinne i nie miałam na to czasu. Jednak mam nadzieję, iż część się podoba ^^ Osobiście wyjątkowo dobrze bawiłam się podczas pisania tego. Dlatego mam nadzieję, że wywołało to na waszych twarzach chociaż mały uśmiech :3
Do napisania
Senpai Shire
Ps. Ja to tylko tu zostawię...
Ps2. I tak kocham moją rodzinkę 😂
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top