10. Potęga mugolaka

Drzwi do baru otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Do środka wśliznął się chudy, blady chłopak o jasnej cerze i brązowych, zdecydowanie za długich włosach spiętych bardzo nisko zieloną wstążką. Jego czarne oczy były niemal tak ciemne, jak skórzany płaszcz, który zakrywał jego ciało aż po same kostki.

Był to nietypowy strój jak na zwykłego przechodnia, czy wojskowego, ale w obecnym gwarze nikt nie zwrócił na niego uwagi. Odwiesił swoje okrycie na wieszak, w duchu komplementując pracę Malfoya. Przetransmutował jego szatę wierzchnią w całkiem dobry ubiór. Poprawił mankiety białej, mugolskiej koszuli, którą zazwyczaj nosił pod odzieżą czarodziei. Wypuścił powietrze z cichym świstem, przypominając sobie plan.

Miał podejść do Kapitana, poczekać aż będzie sam i zapytać się, czy ranna pantera którą "znalazł w tym stanie razem kolegą przecznicę dalej" nie należy przypadkiem do niego. Nic trudnego, ale musiał zostać skupiony. Są tutaj sami niemagiczni żołnierze, kilku kelnerów i barmanów. Oczywiście pewnie znalazłoby się też tu paru agentów, lecz nie było się czym przejmować. Powinien sobie z tym poradzić.

To tylko zadanie - powtarzał sobie w myślach. - Dokładnie takie same, jakie kazano ci robić w Hogwarcie... Ogarnij się i bierz do roboty.

Jeśli istniało coś, w czym był dobry, to były to sztuki umysłu. Jeszcze jako małe dziecko nieznające magii potrafił wejść komuś niepostrzeżenie do głowy i namieszać tam tak, by dał mu drugie ciasteczko lub pozwolił pójść później spać. Jego niańki nigdy nie należały do osób z trudnym do rozgryzienia mózgiem.

W sumie to właśnie dzięki swoim umiejętnościom w tych dziedzinach Tom go zauważył. Wyciągnął go i jego znajomych z całkiem niezłego bagna. Potrząsnął głową, próbując odtrącić te myśli na bok. Jeszcze chwilę temu był dumny z tych wspomnień. Teraz kiedy tylko przechodziły mu przed oczyma, miał ochotę zakopać je pięć stóp pod ziemią. I siebie razem z nimi. Będzie musiał wiele przemyśleć.

Szybko policzył prawdopodobną ilość ludzi znajdujących się w zasięgu jego wzroku. Jak na tak małe miejsce było ich tu dużo. Wielu po przejściach i jeszcze więcej tych, co topią swoje smutki oraz traumy w płytkich kieliszkach toksycznego alkoholu. Powinien dać sobie radę. Bywało gorzej.

Zaczął robić to, po co tutaj przyszedł. Poszperał przez chwilę w kieszeniach swojego płaszcza, by nie zwracać na siebie uwagi. W tym czasie udało mu się rozciągnąć swój umysł nad tym miejscem. Delikatnie wtargnął do umysłów mugoli. Setki głosów i wspomnień przechodziło przed jego umysłem. Większość z nich nie była ani krwawa, ani wstrząsająca. Zazwyczaj były to śmieszne sytuacje, jakieś krótkie urywki rozmów, albo myśli egzystencjalne, pokroju: "Skoro mój syn przyjął święcenia kapłańskie, to czy mam go teraz nazywać ojcem?".

Odetchnął cicho, kierując delikatnie myśli otaczających go ludzi jak najdalej od jego osoby. Musiał najbardziej skupić się na pracownikach, jednak na razie żadna myśl nie brzmiała podejrzanie, więc ruszył normalnym krokiem, lawirując między stolikami. Lekki uśmiech błąkał się po jego ustach, a on sam wyglądał na spokojnego i zrelaksowanego. Dokładnie tak samo, jak reszta gości tego lokalu.

Głosy i obrazy w jego głowie przesuwały się, a on sam monitorował głównie umysły tych, przy których przechodził. Minął jednego z kelnerów, który niechcący zahaczył o niego biodrem. Mężczyzna zachwiał się mocno, niemal zwalając z tacy puste kufle.

Człowiek obrócił się szybko, lecz w jego oczach i paru gapiów zaalarmowanych przez te małe zamieszanie nastolatek był starszym, posiwiałym oficerem. Uśmiechnął się lekko do mugola.

- Przepraszam młodzieńcze - powiedział dość cicho i dobrotliwie, jak na staruszka przystoi.

- Nic nie szkodzi - wypalił z przepraszającym wzrokiem. - Powinienem bardziej uważać. Przepraszam.

I poszedł dalej, z małą pomocą zanurzając się w myślach o pięknej blondynce trzy stoliki dalej. W następnej sekundzie wszyscy znów ignorowali jego osobę. Ruszył w głąb pomieszczenia, przenosząc się do umysłów kolejnych osób.

Jego głowa zaczynała lekko boleć, jednak bywało już gorzej. Da sobie radę. Te umysły nie były chronione praktycznie w żaden sposób, plus większość osób była już po paru głębszych. Przez te wszystkie lata zdążył przywyknąć do migren w różnym nasileniu i dużego obciążenia dla swojego mózgu.

Wszedł do kolejnego pokoju, który pomimo małych rozmiarów był wypełniony niemal po same brzegi. W środku tego zgiełku siedział Kapitan Ameryka. Tuż przy nim, przy tym samym stoliku była piękna kobieta w czerwonej sukni i takich samych butach. Byli widocznie w samym środku interesującej rozmowy, bo w ogóle nie zauważyli, że ktoś wkroczył do środka. Chociaż patrząc po ilości ludzi stłoczonych tutaj jak sardynki w puszce, nie było to dziwne.

Wszedł w głębszą część sali, skupiając się tym razem na innej taktyce. Już nie rozpraszał nikogo od swojej osoby, tylko tworzył w ich głowach inny obraz. Wykreował siebie na przeciętnego, młodego mężczyznę, który dopiero co został wcielony do armii. Było to trudniejsze, jednak wciąż do zrobienia.

Postanowił grać.

Przyspieszył kroku, zatrzymując się na samym środku. Rozejrzał się, jednocześnie starając, by wyglądać na poddenerwowanego. Kiedy jego wzrok ponownie padł na superżołnierza, rozszerzył lekko oczy, udając autentyczną, choć drobną ulgę. Szybko podszedł do nich, wchodząc w sam środek konwersacji.

- Przepraszam kapitanie Rogers, agentko Carter - przywitał się, jak należy, wciąż utrzymując zdenerwowaną ekspresję. Przełknął głośno ślinę.

- Jesteśmy w środku rozmowy - powiedziała kobieta oschle, lustrując jego ubranie, które w jej oczach było mundurem żołnierza o najniższym stopniu.

- Wiem, przepraszam - wydukał, umiejętnie łamiąc głos w środku wypowiedzi.

Zlustrował umysł blondyna siedzącego przed nim. Wiedział dokładnie co zrobić, by do niego dotrzeć. Spuścił głowę, zagryzając dolną wargę w nerwowym geście.

- Nie może to poczekać? - spytała, widząc, iż młokos nie ma zamiaru odejść. Podniósł głowę, "przypadkowo" zaglądając spanikowanym wzrokiem w niebieskie oczy nadczłowieka. Szybko uciekł wzrokiem w bok, ale efekt był natychmiastowy.

- Co się stało? - mundurowy wstał ze swojego miejsca, gotowy do wyjścia. - Wszystko w porządku?

Nastolatek powstrzymał się przed pokazaniem uśmiechu. To było aż za proste. A przy tym takie satysfakcjonujące i zabawne. Powinien częściej używać swoich umiejętności. Problem polegał na tym, że w swoim życiu spotkał tylko jednego godnego przeciwnika. A co gorsza, nie mógł z nim zagrać w chociaż malutką grę. Niestety był to jego nauczyciel transmutacji, którego imię zna zaskakująca liczba czarodziei - Albus Dumbledore. Nie uśmiechało mu się odkrywać swoich umiejętności przed ciałem pedagogicznym tego kalibru.

- Ja i kolega znaleźliśmy niedaleko panterę - powiedział, wciąż nie opuszczając maski. Twarz jego rozmówców od razu zbladła. - Jest ranna. Przenieśliśmy ją pod szyld by nie zmokła - wytłumaczył szybko, ledwo łapiąc oddech. - Szukamy kapitana od niemal godziny - skłamał gładko.

Na reakcję nie musiał długo czekać. Wybiegli przed lokal, a razem z nimi jakiś facet. W barze jak na zawołanie podniósł się nie lada gwar, tworzący potężny hałas. Dużo ludzi poderwało się za nimi, nagle mocno zainteresowani tym, co się stało. Zapanował istny chaos, który został podjudzony przez młodego czarodzieja.

Upewnił się, że wszyscy już dawno o nim zapomnieli, po czym pokręcił głową z lekkim rozbawieniem, jednak szybko się zreflektował. Nie powinno go to śmieszyć. Na szali jest zdrowie czarodzieja. Jak nie coś o wiele większego. Animag wydawał się bardzo ważny dla tych ludzi i możliwe, że ma duże znacznie w tej wojnie. A przynajmniej odgrywać w niej ważniejszą rolę, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Skarcił siebie w myślach. To zachowanie nie było zdrowe.

Przelotnie przejrzał myśli wszystkim zgromadzonym, sprawdzając, czy wciąż wlepiają swoje wścibskie spojrzenia w drzwi. Kiedy był tego pewny, szybko otworzył okno. Miał zamiar nim opuścić to miejsce. Znał tę okolicę. W końcu często był tutaj ze swoimi opiekunkami. Londyn może nie był najbliżej jego rodzinnej willi, jednak bardzo lubił tu przyjeżdżać i uciekać swoim niańkom. Oczywiście jego zapracowani rodzice nigdy o niczym się nie dowiedzieli. Dzięki tym małym wycieczkom znał miasto jak własną kieszeń.

Wyskoczył przez framugę z wprawą, ruszając ku głównej ulicy. Już nawet nie dbał o to, że moknie, a jego droga, zaczarowana szata została w środku. Westchnął, czując, jak napływają do niego wspomnienia.

Dzieciak z bogatej rodziny, którego sny o magii okazały się prawdziwe. Został przydzielony do domu ambitnych Węży o wielkim potencjale. Został zauważony przez samego Dziedzica Slytherina, który zawsze powierzał mu najbardziej skomplikowane i delikatne sprawy. Takie, których istnienie nigdy nie mogło wyjść poza ich dwoje. Zawsze był w jego pobliżu i często pytał o zdanie. Nawet teraz trzymał go blisko.

Życie jak z bajki.

A przynajmniej tak wygląda ono dla osób postronnych.

Jego rodzice nigdy nie mieli dla niego czasu. Matka była ikoną emancypacji, która została wydziedziczona przez rodzinę szlachecką w bardzo młodym wieku. Szybko jednak stanęła na nogi i zaczęła zarządzać kilkoma własnymi firmami, samotnie wychowując dziecko.

Z kolei ojciec pracował jako wysoko postawiony żołnierz wywiadu. Nawet przed wojną potrafił nie dawać znaku życia przez kilka lat z powodu durnego świstka papieru. Jego małżeństwo było objęte wielką tajemnicą. Siedemnastolatek widział go tylko kilka razy w całym życiu. I to głównie na starych zdjęciach, które udało się mamie ukryć przed kontrolą. Ta natomiast regularnie dbała o to, by nic nie łączyło jego taty z ich domem. Czasem się zastanawiał, czy on naprawdę pracował dla armii.

Niemal całe życie spędził w otoczeniu służących, lokajów oraz mamek. Jednak zazwyczaj był sam. Nie pozwalano mu na kontakty z innymi dziećmi, dlatego często się nudził. A kiedy się nudził, bawił się w telepatię. W końcu mu się udało i był w tym coraz to lepszy.

Korzystał z tego, jak na dziecko przystało. Małe rzeczy, do których potrzebne były duże umiejętności. A to nowa zabawka, a to coś słodkiego, a to nocny spacer, a to wciąganie przypadkowych ludzi do zabawy i robienie psikusów w iście... diabelski sposób. Wtedy tego tak nie postrzegał.

Kiedy dostał list z Hogwartu, jego matka nagle zaczęła się nim interesować. Nie chciała go puścić za żadne skarby, ale ktoś powiedział jej, iż tam będzie bezpieczniejszy. Myślał, że w świecie, o którym słyszał w bajkach i legendach będzie mu lepiej. Jednak tak nie było.

Jedyna szlama w Slytherinie. Plotka rozniosła się szybko. Uczniowie nie mieli dla niego litości. Nawet nie chciał teraz myśleć o tym, jak daleko posunęliby się, gdyby na pierwszym roku nie obronił go Abraxas. A raczej, gdyby nie zrównał go przed całym Domem Węża z niewartym uwagi robalem.

Uśmiechnął się do siebie, kiedy zza rogu wyłoniła się sylwetka Malfoya, patrzącego z pogardą na mugoli pochylającymi się nad dzikim kotem. Kto by pomyślał, że jego upór zaowocuje tak mocną przyjaźnią z kimś, kto nienawidzi ludzi jego pokroju?

Zacisnął pięści, kiedy przypomniał sobie Toma. Niby traktował go jak swoją prawą rękę, ale tak naprawdę nigdy nie miał wyboru. Omotał go jak małe dziecko we mgle. Teraz rozumiał, że jedynym powodem, dla którego zdradzał mu swoje brudne sekrety, był fakt, że i tak miał zamiar się go pozbyć. Poczuł, jak to całe zranienie powoli łamie jego niedawno sklejone serce.

Arystokrata spojrzał na niego z chłodem, w którym on potrafił dostrzec ciepło i troskę. W oczach mugolaka zaczęły gromadzić się łzy. Jak mógł być taki głupi? Myślał, że ma przyjaciół, że ktoś go docenia i potrzebuje. Jednak to wszystko było iluzją. Nic nie zmieniło się od momentu, w którym był samotnym kilkulatkiem.

Posłał platynowemu blondynowi promienny, szczery uśmiech, czując, jak niechciane, ciepłe łzy ściekają mu po policzkach. Czystokrwisty czarodziej drgnął lekko, odpychając się od ściany. Podszedł do niego, ostrożnie obejmując chłopaka w talii.

Nie chciał, by płakał, jednak to znaczyło, iż jego słowa dotarły do niego. Znał go. Wiedział, jak bardzo chciał zostać zaakceptowany i znaleźć przyjaciół. Dzieliły ich dwa lat różnicy. To on jako starszy powinien być w tej przyjaźni mądrzejszy i bardziej rozważny, ale zrobił tyle błędów.

Był zbyt dumny, by przyznać się do tego, że go lubi, więc chłopak szukał akceptacji gdzieś indziej i poznał Toma. Nigdy nie interweniował w jego relacje z Riddlem. Myślał, że ich kontakt urwie się wraz z końcem jego siódmego roku, jednak był w błędzie. Jego poczucie honoru wpakowało jego jedynego przyjaciela w wielkie kłopoty.

Miał tylko nadzieję, że uda mu się go z nich wyciągnąć.

Z tą myślą teleportował ich do domu młodszego.

###

Witam moje dzióbki!

Chciałam tylko przeprosić za ewentualne błędy. Niestety na początku pisania byłam nieco rozproszona, przez co długo siedziałam nad pierwszymi dwustoma słowami. Dlatego podczas sprawdzania byłam już zmęczona i mogłam przepuścić jakieś literówki lub złe określenia.

Mimo wszystko mam nadzieję, że się podobało.

Senpai Shire

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top