51.
Czuł wewnętrzną potrzebę, aby spotkać się z Odelem Badrią. W pewnym sensie był to nawet jego obowiązek. Wiedział, że nie ponosi winy za obrażenia, jakich Alan Rickett doznał w czasie misji, ale było kilka spraw, które musiał wyjaśnić.
Dotarło to do Erwina, gdy w Dniu Wyboru, Odel, któremu udało się dostać do dziesiątki najlepszych kadetów, przyjął miejsce w żandarmerii. Nie chodziło o sam fakt, wyboru, jakiego dokonał, ale o to, jak patrzył przy tym na Erwina.
Jakby był wewnętrznie rozdarty pomiędzy dwoma osobami, które darzył silniejszym uczuciem, niż do tej pory przypuszczał.
Smith nie musiał nikogo pytać, aby wiedzieć, kim jest ta druga osoba, wobec której Badria czuł się tak zobowiązany. Dzięki temu wiedział również, gdzie powinien go szukać.
Szpitale zawsze wydawały mu się bardzo przygnębiającymi miejscami. Zwłaszcza te oddziały, na które trafiali ludzie bez szans na wyleczenie.
Na taki właśnie oddział trafił Alan Rickett.
Dzięki kontaktom, jakimi dysponowała rodzina Badrii udało się umieścić Ricketta w oddzielnym pokoju. Było to związane nie tyle z zaspokojeniem potrzeb Alana, co zapewnieniem prywatności Odelowi. Rickettowi z resztą wszystko było już jedno. Był pogrążony w głębokiej śpiączce i lekarze nie dawali mu praktycznie żadnych szans na wybudzenie.
Drzwi do pokoju Ricketta były lekko uchylone i Erwin postanowił potraktować to jako zaproszenie. Zapukał lekko knykciami w ścianę, aby nie wystraszyć Odela.
Badria siedział tyłem do wejścia i delikatnie głaskał wierzchem dłoni policzek Ricketta, trzymając go przy tym za rękę.
– Wiedziałem, że przyjdziesz – wyszeptał na powitanie, nawet się do niego nie odwracając.
– Wydawało mi się, że mamy coś do wyjaśnienia – odparł Erwin spokojnym, ale rzeczowym tonem.
– Cały ty. – Odel roześmiał się, zaszczycając go w końcu spojrzeniem. Na jego policzkach widać było ślady po zaschniętych łzach. – Zawsze jesteś taki oficjalny.
– Przepraszam. To bardzo głupi nawyk.
– Nie przeszkadza mi to – zapewnił go. – Zwłaszcza w tej sytuacji. Łatwiej jest mi powadzić sobie z twoją oschłością niż współczuciem, które oferują mi inni.
Przez chwilę obaj milczeli. Erwin nie chciał na niego naciskać. Nigdzie mu się nie spieszyło. Był gotów spędzić z Badrią dokładnie tyle czasu, ile będzie im potrzebne, aby mogli rozejść się bez wyrzutów sumienia.
– On nie ma rodziny, wiesz? – wyszeptał w końcu Badria. – Jego rodzice zmarli w pożarze niedługo po tym jak wstąpił do armii. Dlatego nie ma nikogo innego, kto mógłby pokryć koszty utrzymywania go przy życiu. Postanowiłem, że wezmę je na siebie, bo nie mogłem tak po prostu... – głos mu się załamał, ale po chwili podjął z nową siłą: – Nie mogłem pozwolić, aby tak po prostu skazano go na śmierć. Ale do tego potrzebne mi są pieniądze. Dołączenie do żandarmerii było dla mnie jedyną szansą na ocalenie go, rozumiesz?
– Lepiej niż ci się wydaje – odparł Erwin, uśmiechając się do niego blado. – Dlatego chciałbym żebyś był dumny z tej decyzji i nigdy już mnie za nią nie przepraszał. Czy jesteś w stanie chociaż tyle mi obiecać?
Badria nie odpowiedział mu. Z jego oczu pociekły łzy, gdy gwałtownie pokiwał głową. Kilka razy otwierał usta, ale najprawdopodobniej chciał przeprosić Smitha za to, że nie dołączył do zwiadowców.
Dlatego właśnie postanowił milczeć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top