1.
Stali w równych szeregach, z odstępami wymierzonymi tak precyzyjnie, by nieobecność choćby jednego z nich od razu rzucała się w oczy. Nadzorujący ich tego dnia przełożony wykrzykiwał kolejno nazwiska kadetów. Byłoby dużo prościej gdyby zapytał, kto jest nieobecny, ale wtedy mógłby im zaoszczędzić stresu, a to przecież nie było jego celem.
Erwin zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mu się boleśnie w skórę. To nie była jego wina, a mimo to czuł przytłaczający go ciężar odpowiedzialności za to, co się stało.
To nie moja wina. Nie moja wina.
- Gówno prawda – syknął pod nosem.
- McMillton Roger! – ryknął w końcu przełożony.
Po dziedzińcu rozlała się cisza.
- McMillton! – krzyknął ponownie. Tym razem odpowiedziały mu przytłumione szepty.
- Może jeszcze nie wytrzeźwiał po wczorajszym? – usłyszał Erwin tuż za swoimi plecami. Prawda, przeholowali wczoraj z alkoholem, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie w tym tkwił problem.
- Jeśli ktoś z was wie, gdzie podziewa się pan McMillton, niech mu przekaże, że za nie stawienie się na porannej zbiórce czeka go dodatkowe trzydzieści okrążeń. Muller Ana!
- Obecna, sir!
Erwin poczuł na dłoni wilgoć swojej krwi. Zdecydowanie wolał krew na swoich dłoniach niż niepokorne łzy, które mogłyby uciec spod jego powiek. Czuł się winny, tak cholernie winny. Wiedział, że Roger nie specjalnie przejmie się dodatkowymi okrążeniami wyznaczonymi mu przez przełożonego. W końcu nie żył już od kilku dobrych godzin.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top