Rozdział 7


Stokrotka

~ Lojalność ~

Przyjechali chwilę przed rozpoczęciem regat. Wkroczyli do naszego namiotu jak rodzina królewska — z dumnie podniesionymi brodami. Po raz pierwszy wtedy udało mi się zobaczyć na własne oczy duke'a Bedford. Wyglądał na młodszego, niż mogłoby się spodziewać, po ojcu dorosłych dzieci. Na twarzy odznaczały się jedynie zmarszczki wokół oczu, a na głowie rosło jeszcze dość sporo włosów, lekko tylko przyprószonych siwizną.

Razem wyglądali jak z obrazka — eleganccy, w modnych, białych, bawełnianych kostiumach, ale też nienadmiernie wystrojeni. Jak wszyscy starali się ubrać adekwatnie do okazji i do panujących wtedy upałów.

— Jak miło panią w końcu widzieć! — Duchessa przywitała się z Ciotką. Przez ostatnie dwa tygodnie nie mogły znaleźć dla siebie czasu. Gdy tylko Ciotka przestała się mną opiekować, to jej przyjaciółka podupadła na zdrowiu i kolejnym możliwym spotkaniem, miały być regaty. Bałam się, że Ciotka nigdy nie wybaczy mi tych bezczynnych dwóch tygodni, zwłaszcza że to właśnie wtedy odbył się wernisaż w Royal Academy of Arts. Jednak chyba żadne wydarzenie towarzyskie, nawet tak huczne, nie było dla niej ekwiwalentem bukietu od znamienitej partii, jaką był markiz Tavistock. I to jeszcze z liścikiem!

— Panno Russel — powiedziałam, pochylając głowę. Dopiero po chwili zauważyłam, że to nie jej brat, a earl Arundel prowadzi ją pod ramię. Również z nim wymieniłam przywitanie.

— Panno Gordon-Lennox. — Skłonił się delikatnie. — Niestety rodzice zaniemogli — wytłumaczył się Ciotce.

— Proszę im przekazać życzenia dobrego zdrowia. — Kobieta raczej nie wydawała się zaniepokojona ich stanem. Mimo tej informacji była pogodna — dwóch tak porządnych kawalerów na jednym, prywatnym spotkaniu to więcej niż mogla sobie wyobrazić. — Cieszę się, że chociaż pan postanowił się zjawić. Proszę pamiętać, jest u nas pan zawsze mile widziany. — Ciotka odpytywała jeszcze o stan zdrowia duchessy Norfolk, co kompletnie mnie już nie interesowało.

— Panno Isadoro? — Usłyszałam za sobą dobrze znany mi głos. Odetchnęłam cicho i obróciłam się na pięcie w stronę Yves'a.

— Markizie — przywitałam się. Kilka sekund zajęło mi, aby wpaść na to, co powiedzieć dalej. — Muszę panu podziękować za piękne kwiaty. — Starałam się nabrać odwagi i w końcu spojrzeć mu w oczy, czego z wielu różnych przyczyn się niesamowicie bałam. Musiałam się zrobić cała czerwona.

— Cieszę się, że się pannie spodobały — Pochylił głowę przykrytą słomianym kapeluszem, patrząc na perski dywan, jeden z wielu, którymi została pokryta cala powierzchnia pod namiotem. — Bardzo dobry dzień, jak na regaty. — Wskazał na rzekę, gdzie na wzburzonej powierzchni załamywały się promienie słoneczne, tworząc czysto impresjonistyczny efekt.

— Tak... Chociaż trochę upalny. — Stwierdziłam, kryjąc się w cieniu namiotu. Wnętrze wyglądało niczym salon wyciągnięty z jednej z londyńskich posiadłości — na dywanach stały zestawy wypoczynkowe, otomany i krzesła, a na środku bufet, od którego bił zapach piętrzącego się na nim jedzenia, przede wszystkim słodyczy. Skierowałam się do stojących przy nim Dianne i nieodstępującego je na krok earla Arundel.

— Właśnie o panu rozmawialiśmy. — Uśmiechnął się rezolutnie młody mężczyzna. Yves'a wyraźnie nie bawiło towarzystwo earla, w przeciwieństwie do mnie i Dianne, którym umilał spędzony na wszelkich spotkaniach towarzyskich czas. Nie mogłam również zapomnieć, że za jego pogodną postawą szła również troska o otaczających go ludzi. Mimo to Yves za wszelką cenę chciał unikać Norfolka, a jeżeli musiał już z nim obcować, ignorował go o tyle, o ile pozwalały dobre maniery. — Chcieliśmy zarówno pana, markizie, jak i pannę Gordon-Lennox zaprosić na spacer wzdłuż rzeki, aby lepiej móc obserwować zawody.

— Z chęcią się przejdę. — Spojrzałam na Yves'a. Przytaknął jedynie.

— Czas wyprostować nogi. — Dianne roześmiała się w stronę earla i niemal natychmiast chwyciła go za ramię.

— Powiem tylko cioci i zaraz do państwa dołączę — zapowiedziałam. Nie przewidziałam jednak, że markiz wolał ruszyć w stronę kobiety, siedzącej wśród innych matron, niż zostać sam na sam ze swoją siostrą i jej towarzyszem.

— Ciociu — zwróciłam się do kobiety. — Razem z panną Russel, markizem, oraz earlem przespacerujemy się promenadą, by móc lepiej się przyjrzeć regatom. Dobrze?

— Oczywiście dziecko. — Ciotka była upita szczęściem. — Proszę uważać na moją bratanicę — zwróciła się z uwagą do markiza. W odpowiedzi skłonił się elegancko.

Jeszcze tylko spojrzałam w stronę ojca, który nie wyglądał na przejednanego w temacie Yves'a, jednak nie przeszkadzało mu to w swobodnej pogawędce z Dukiem Bedford z dala od innych gości. Cieszyło mnie, że znalazł towarzysza do rozmów, przy którym wyglądał na rozluźnionego. Duke Bedford, również nie wydawał się bywalcem, którego cieszyłoby rozległe towarzystwo. Tym bardziej był to miły widok.

— Jak pan uważa, kto wygra? — zapytałam, idąc promenadą, w pełnym słońcu, ramię w ramię z markizem Tavistock. Chciałam sprawiać wrażenie rezolutnej, młodej damy, jednak nie wiedziałam, czy mi to wyszło.

— Niestety nie jestem wytrawnym widzem regat, by móc się z panią podzielić moją opinią — odpowiedział szczerze, jednocześnie tworząc skrupulatne zdanie. Jakby trzymał je gdzieś w zanadrzu.

— Rzadko się zdarza by panowie, przyznawali się do swojej niewiedzy — powiedziałam, wiedząc to z zasłyszanych historii Ciotki, niż z własnego doświadczenia.

— Rzeczywiście — przytaknął. — Może jest to spowodowane tym, że nie znają swoich mocnych i słabych stron. Czują, że cały czas muszą czymś nadrabiać i dlatego próbują wyrobić sobie zdanie nawet w tak błahej materii jak sport. — Mówił poważnie i rzeczowo jakby wykładał powszechnie znane fakty. Było to odświeżające, zwłaszcza w świecie opartym na półsłówkach i lichych konwersacjach.

— Skoro pan jest tak pewny swego, proszę mi opowiedzieć, na czym się pan dobrze zna. — Przystanęłam i spojrzałam badawczo w jego stronę. Była to nieśmiała próba wyłudzenia jakichkolwiek informacji na jego temat.

— Boję się, że to panny nie zainteresuje. — Powiedział bardziej do swoich butów, niż do mnie.

— Tu jesteście! — rozległ się wesoły głos Dianne. Stała pod ramię z earlem, w pobliżu lekkiego wzniesienia. Yves nawet nie próbował kryć niezadowolenia z takiego obrotu spraw.

— Baliśmy się, że będziemy musieli czekać na pannę i markiza przez cały wyścig — wygłosił swoje uwagi mężczyzna, wymachując laską trzymaną w dłoni. Po chwili speszony przeprosił za swoją gestykulację.

— Zdanie markiza już znam. — Uśmiechnęłam się. — A pan jak uważa, kto wygra? — Byłam bardzo zadowolona ze swojej sprytnej wypowiedzi, która łatwo utemperowała zachowanie obu panów, którzy z miejsca przypomnieli sobie, że są w towarzystwie mnie i Dianne.

— Oczywiście, że Cambridge — powiedział dumnie, niczym znawca, Earl.

— Skąd taka pewność?

— Od kiedy pamiętam, im właśnie kibicuję — tłumaczył z powagą na twarzy. — Z resztą niemalże co rok wygrywają... W zeszłym może im nie poszło, ale jestem pewien, że dziś staną na podium.

— Naprawdę? — zapytała jakby rozkojarzona Dianne. — Już zdążyłam postawić na Oxford. — Spojrzała po wszystkich lekko zmartwiona.

— Jeżeli moje przypuszczenia się sprawdzą, pokryje pani rachunek. — Poklepał ją po przyjacielsku po dłoni, którą obejmowała jego ramię. — Wybaczę również drobne odchylenie nowicjusza — dopowiedział zawadiacko.

— Skoro tak... — Dianne odpowiedziała z uśmiechem. — Może przejdziemy się tam. Na wzgórzu będzie wygodniej oglądać. — wskazała głową na lichą ścieżkę, prowadzącą przez wysokie trawy na niewielkie wzniesienie. Ochoczo się zgodziłam, podobnie jak earl. Markiz pozostał niewzruszony.

— A więc chodźmy — westchnęłam i ruszyłam za rozentuzjazmowaną Dianne, kurczowo trzymając parasolkę na ramieniu, a drugą dłonią nieco unosząc suknie.

— Może pannie pomóc? — zapytał earl na ostatnim dość stromym odcinku.

— Gdyby był pan tak miły — podałam mu dłoń i z jego pomocą weszłam na wzniesienie. Nie wydawało się, że roztaczał się stamtąd porywający widok, ale przynajmniej nie musieliśmy stać w tłumie przy samym zejściu do rzeki.

Earl szybko dołączył do Dianne, która przez drobną lornetkę oglądała wioślarzy, przygotowujących się do startu. Yves za to szybkim krokiem dołączył do mnie.

— Mam nadzieję, że moja siostra nie naraziła panny na złe samopoczucie. — Najprawdziwsze przejęcie rysowało się na jego twarzy. Wpatrywał się we mnie, jakby poszukując najmniejszej oznaki, że mogłoby mi się coś stać. — Czasem trudno jej pomyśleć o innych. — poskarżył się, patrząc w kierunku Dianne.

— Wszystko w porządku — dopowiedziałam cicho. Byłam przestraszona, że był tak blisko, że patrzył na mnie bez żadnego skrępowania, które trawiło mnie, gdy widziałam go kątem oka. Speszona, cofnęłam się o dwa kroki. — Naprawdę nie mam skłonności do omdleń. To był raczej pojedynczy incydent.

Już nic nie powiedział, tylko szedł za mną z założonymi rękami za plecami, co jakiś czas oglądał się na otaczające nas terenach. Jego twarz ściągnięta była wyrazem głębokiego zamyślenia.

Gdy już miałam podejść bliżej earla Arundel i Dianne złapał mnie za ramię.

— Przepraszam, ale... — Musiałam wyglądać na naprawdę przerażoną, bo od razu mnie puścił. Tak naprawdę przez tamten moment nie czułam się sobą. Nie było mnie w moim ciele. Praktycznie nie poczułam jego dłoni. Mieszanka strachu i zdziwienia sprawiła, że nic dla mnie nie istniało.

— Tak? — zapytałam cichym głosem, przebiegając nerwowo wzrokiem po jego twarzy, stokrotkach, które zadeptywaliśmy, sylwetkach innych oglądających i rzece, po której właśnie sunęły dwie łodzie. To earl musiał wydobyć z siebie krzyk, gdy łódź Cambridge wysunęła się na prowadzenie.

— Przepraszam, ale wrócę już do towarzystwa — stwierdził, patrząc za siebie. — Uprzedzę panny ciocię, że została panna z moją siostrą i earlem. — Odwrócił się i szybkim krokiem zszedł z wału, nawet nie czekając na moją odpowiedź.

Co to miało znaczyć? Tak po prostu odejść na nic nie bacząc? Nie miałam ochoty iść ani do Dianne, ani tym bardziej wracać sama do namiotu, przeciskając się przez tych wszystkich ludzi. Wpatrzyłam się w barwny tłum kibiców. Chciałam się w nich wmieszać, zgubić na zawsze. Chętnie przejęłabym normalne problemy, nie myśląc już o diukach i markizach.

— Wszystko dobrze, panno Isadoro? — Dianne podeszła do mnie, gdy wioślarze zniknęli z pola widzenia. Część ludzi już zdążyła się rozejść, albo popłynąć barkami za ścigającymi się drużynami. — Wygląda pani na nieobecną. A gdzie podział się mój brat? — szybko zmieniła temat.

— Wrócił jakiś czas temu do towarzystwa. — Walczyłam ze sobą, by się przed nimi nie rozpłakać. Wszystkie targające mną emocję przejęły myśli, owładnęły ciało i gesty, nie pozwalając mi myśleć o niczym innym. Za wszelką cenę próbowałam przybrać pogodny wyraz twarzy, chociaż widząc reakcje Dianne i Philipa, nie byłam pewna czy mi się to udało.

— Nie powinnam panny ciągnąć, tak krótko po chorobie. — Złapała mnie pod ramię w przyjacielskim geście. — Może lepiej by było gdybyśmy zostali w namiocie.

— Nie, to nic z tych rzeczy. Naprawdę cieszę się, że razem spędzamy ten dzień — powiedziałam łagodnym głosem. Wydawali się uspokojeni. Przez resztę powrotnej drogi rozmawiali o błahostkach.

— Nareszcie jesteście! — Ciotka wydawała się nas wyczekiwać w wejściu od dłuższej chwili. — Mam dla ciebie wspaniałe wieści Isadoro, dla państwa z resztą też. Zostaliśmy zaproszeni do letniej rezydencji panny rodziców. — Patrzyła, a to na mnie, a to na Dianne.

— Naprawdę? — wymsknęło się Dianne, a jej twarz nabrała surowego wyrazu. — To wspaniale. Mam nadzieję, że papa zaprosił również duke'a i duchesse Norfolk. Muszę państwa przeprosić na chwilę. — Ruszyła w głąb konstrukcji. Nie wyglądała na zadowoloną.

— Przepraszam. — Earl podążył za kobietą.

— Czy coś się stało pomiędzy tobą a markizem? — Ciotka odciągnęła mnie na stronę, wcześniej upewniając się, że nasza rozmowa nie będzie słyszana przez nikogo innego. — Wrócił bardzo poważny.

— Sama nie wiem ciociu — odpowiedziałam cienkim, niewinnym głosem. Takim, jaki chciała usłyszeć Ciotka. Małej bratanicy, która powierzyłaby jej niejeden sekret. Byłam skazana na jej pomoc. — Chciał mi coś powiedzieć, ale przerwał, zanim zaczął. Po chwili powiedział, że wróci tutaj. — Mówiłam, jednocześnie lustrując towarzystwo w poszukiwaniu markiza.

Stał z dala od innych, jedynie w towarzystwie Ojca i duke'a Bedford. Nic jednak nie mówił, jedynie popijał wino z kieliszka.

— Może podejdziesz do niego... — Ciotka już ciągnęła mnie za ramię w tamtym kierunku

— Nie — zaoponowałam, zanim się nad tym zastanowiłam. Stanęłyśmy jeszcze na moment, aby nikt nie usłyszał naszej konwersacji. — Jeżeli markiz nie chce przebywać w moim towarzystwie, nie chcę się mu naprzykrzać. — Powróciłam do niewinnego tonu, mimo ostrej treści wypowiedzi.

— Dziecko proszę cię. — Ciotka wzięła moje ramię i podprowadziła w stronę rozmawiających mężczyzn. — Musisz pamiętać, że Bedfordowie to nasi dobrzy przyjaciele i nie chcemy by ktoś, lub coś, tej przyjaźni zaszkodziło. Na przykład rzadkie kontakty — upomniała mnie szeptem i niemal natychmiast już podniesionym głosem, przywitała się z Diukiem.

— Dobrze, że pani do nas dołączyła, pani Gascoyone-Cecil. — Duke Bedford uśmiechnął się pogodnie. Może pomyliłam się co do niego. Chyba nie był podobny do Ojca — aż dziwne, że ze sobą rozmawiali tak długo. — Jeszcze nas sobie nie przedstawiono — zwrócił się do mnie, jak czasem dorośli do dzieci, które chcą być traktowane poważnie.

— To moja córka, Isadora. — Ojciec wyciągnął dłoń w moją stronę i przygarnął do siebie.

— Słyszałem o nieszczęśliwym zajściu na ostatnim balu. — Zmarszczył brwi. — Mam nadzieję, że już panna wróciła do dobrego zdrowia. — Miałam już dość tych pytań i tamtego dnia. 

— Naturalnie — odpowiedziałam, nie dając po sobie poznać zniecierpliwienia. Przynajmniej taką miałam nadzieję. — Jestem wdzięczna za troskę. — Skłoniłam lekko głowę.

Pomyliłam się co do Duke'a Bedford — był bardziej otwarty, niż wydawało mi się wcześniej. 

— Nie wiem, czy jest powód, aby zanudzać młodych szczegółami naszego pobytu w Woburn. — Ciotka prawie wcięła mi się w zdanie. Nie spodziewałam się, że w ten sposób może pokierować całą sytuacją.

— Ach tak — westchnął Duke, jakby sobie o czymś przypomniał. — Yves, może opowiesz pannie Gordon-Lennox o rozrywkach w Woburn, a my zajmiemy się mniej przyjemnymi szczegółami. — Mężczyzna uśmiechnął się w moją stronę.

Spojrzałam w jego kierunku. Nie wydawał się zadowolony. Tak jak nam zasugerowano, przeszliśmy kawałek dalej, nadal trzymając się raczej brzegu niż środka, gdzie kwitło życie towarzyskie.

— Czy dotarł już do pana Kino... Kinete... przepraszam, nie przypominam sobie nazwy. — Chciałam przerwać panującą wtedy ciszę.

— Kinetoskop? — spojrzał na mnie z zainteresowaniem. — Chyba nigdy pannie o tym nie wspominałem. — Uśmiechnął się pod nosem. Był zupełnie inny od jego matki, niepokojącą nieobejmującego oczu, czy  wylewnego ojca. Zdawał się szczery i niewymuszony. Nigdy wcześniej takiego u niego nie widziałam.

— Pańska siostra mi opowiedziała, chociaż bez nadmiernych szczegółów — wyznałam. Nie wiedziałam, czy wypadało mi się dzielić tamtą wymianą zdań.

— Ryzykuję stwierdzeniem, że będzie panna mogła zobaczyć kinetoskop w najbliższym czasie. — Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Bałam się, że już nigdy nie odwrócę od niego moich oczu. — W następnym tygodniu ma dotrzeć do Woburn. Widziała panna kiedykolwiek jakiś film?

— Nie, niestety. To właśnie pana pasja? Kino? — zapytałam, odwracając uwagę od siebie i swojego nieobycia.

— To raczej nic takiego. Raczej zachcianka, niż pasja. — Spojrzał na swoje buty. Nie wydawał się szczery, mówiąc te słowa. — A co panią zajmuję? — Spojrzał na powrót na mnie.

— Wszystko, co mi się podsunie. — Zaśmiałam się delikatnie. Dopiero po minie mojego rozmówcy zauważyłam, że nie jest to materiał do śmiechu. — Proszę tak na mnie nie patrzeć. — Przybrałam pozę Dianne. W gąszczu materii niepewnych akurat w tej kwestii miałam dość mocno wyrobioną opinię. Byłam pewna, że nie jestem interesującą osobą, a wszystko, co robię, nie ma żadnego przełożenia na poważniejsze sprawy.

— Jak? — Pochylił się nade mną. Dopiero wtedy zauważyłam, jak blisko stał. Aż zabrakło mi tchu.

— Jakbym miała jakikolwiek wybór — wypaliłam. Czułam, że spąsowiałam do reszty.

— Panno Russel? — Kątem oka zobaczyłam zbliżającą się sylwetkę Dianne. Wyszłam jej na spotkanie. Starałam się wyrzucić z głowy rozmowę, którą wtedy przerwała.

— Mam nadzieje, że mój brat panny nie zanudza? — zapytała pogodnym głosem, który od razu postawił mnie do pionu. — Jeżeli tak, to ja i earl zapraszamy do rozmowy. Ach! Zapomniałam wspomnieć. Niestety przez wyjazd do Woburn będziemy musieli odroczyć naszą wizytę do National Gallery — powiedziała rozgoryczona. Powrót do rodowej posiadłości nie był jej na rękę i nie zamierzała tego ukrywać.

— Chyba muszę wyjść na zewnątrz. Jest tu odrobinę za gorąco — powiedziałam i wyszłam po, za krawędź namiotu. Natychmiast uderzył we mnie podmuch letniego wiatru.

Chciałam, aby tamten dzień się już skończył. Czułam zewsząd presję abym była wyjątkowa. Wieczne oczekiwania matron, że trzeba błyszczeć w dyskusji, zawsze kogoś zabawiać swoją obecnością, a do tego godnie się prezentować. Za to Bedfordowie zdawali się oczekiwać czegoś znacznie ponadto.

Czułam, że chcą otaczać się tymi, którymi warto. Nie ze względu na prestiż, czy finanse, a na jakość prowadzonej dyskusji. Aby być wiecznie interesującym. Może żebym też ściągała drogie wynalazki zza granicy, błąkała się po muzeach i szkołach rysunku, lub bez ustanku coś tworzyła. Jakbym bez tego nic nie znaczyła.

Wydawali się mieć za nic godziny, dni i lata poświęcone na moją edukację - metrów do tańca, nauczycieli gry na klawesynie, tabuny opiekunek i szeregi guwernantek dbających o moją dykcję, akcent, umiejętność konwersacji i jakość umysłu. Byli ponadto. Jakby ten system edukacji ich ominął, bo urodzili się kompletni.

Spod zadaszenia wyszedł również Yves i przystanął obok mnie. Obejrzałam się za siebie. Ciążył na mnie wzrok Ciotki. Tak nawet było lepiej.

— Nie chciałem panny obrazić — powiedział po dłuższej chwili. — Nie uważałem na słowa — wyrzucił sobie. Nie było to najtrafniejsze sformułowanie, jakiego mógł użyć, jednak nie chciałam wytykać mu tego na głos.

— To ja nie powinnam się unosić. — Wcale tak nie sądziłam. Spojrzałam na niego z powagą. Chyba nie sprawiałam wrażenia przejednanej.

— Nie to ja się pannie naraziłem. — Odwrócił się w moją stronę. Zrobiłam to samo. Staliśmy profilami do Ciotki. — Przyjmie panna moje przeprosiny? — Zakończył nasze przerzucanie pomiędzy sobą winy.

— Oczywiście. — Spojrzałam mu w oczy. Postanowiłam sobie, że będę to robić tak długo, jak tylko mogłam, aż znów się nie speszę. — Przykro mi, że przed wyjazdem nie uda nam się odwiedzić muzeum. — Zmieniłam temat.

— Mam nadzieję, że po powrocie uda nam się zobaczyć razem operę, albo przynajmniej sztukę — zobowiązał się.

— Z wielką ochotą — uśmiechnęłam się pod nosem. Spojrzałam na Ciotkę, która zdawała się mnie przywoływać delikatnym gestem dłoni — Chyba czas na mnie. — Pochyliłam lekko głowę i ruszyłam w stronę kobiety, która wyglądała na ukontentowaną tamtym wydarzeniem.


Kobieta z parasolem, 1875, Claude Monet

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top