Rozdział 2

Freesia

~Niewinność~

Przez małe okno powozu, drzewostany przy Belgrave Square wydawały się przez chwilę przepastnym lasem, jednak gdy wychodząc z pojazdu, nabrałam odrobiny dystansu, zauważyłam zielony plac, otoczony białymi, klasycystycznymi fasadami, zza którymi kryły się mieszkania najbardziej wpływowych mieszkańców Londynu. Wkrótce miałam się przekonać, że jest to jeden z najbliższych adresów pałacu Buckingham, a do Hyde Parku można było spokojnie przejść się pieszo.

Ojciec pozbawił mnie przyjemności przebywania wcześniej w Londynie, dlatego wszystko było dla mnie nowe. Klomby przy placu, pędzące powozy, ludzie przetaczający się przez chodniki, które kiedyś musiały odznaczać się jasną szarością i automobile, które już wtedy przestawały być zwykłą przyjemnością, a zaczynały koniecznością na nieprzyjemnych od końskich zanieczyszczeń ulicach. Jedyne co miałam wtedy w głowie, to żeby nie wyglądać jak zahukana panienka z prowincji. Już wtedy wyobrażałam sobie światowe panny śmiejące się mi w twarz, krytykujące ignorancję, albo czujnie patrzące znad wielkich wachlarzy kocimi oczami. Jaki błąd popełni tego wieczoru ta nieokrzesana dziewczynka? — słyszałam ciche szepty, które były dla mnie jak trucizna.

Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy z mojego wytresowania, tego, że już dawno ktoś mnie zaprojektował, abym nawet stąpała idealnie, idealnie się uśmiechała i była ozdobą, perłą londyńskiego towarzystwa.

Jednak stojąc przed wysokim, białym domem pod numerem czterdzieści dziewięć jeszcze tego nie wiedziałam. Pozwalałam rosnąć guli w moim gardle, dałam zadomowić się nieprzyjemnie łaskoczącemu strachowi, który spoczywał na dnie brzucha.

Weszliśmy do domu, gdzie przywitał nas widok szeregu służących, ubranych w czarne suknie i białe fartuchy. Posiadłość nie była duża, dlatego w korytarzu stało zaledwie gromadka młodych dziewcząt – kilka pokojowych i dwie podkuchenne, na których czele znajdowała się starsza kobieta o posępnym wyglądzie i surowej urodzie. Jedyny mężczyzna w postaci lokaja, nadal stał sztywno przy drzwiach wejściowych.

Błądziłam wzrokiem po ścianach pokrytych zieloną tapetą z wijącymi się liśćmi akantu, gdy Ojciec wymieniał uprzejmości z ochmistrzynią*, panią Banner. Czułam na sobie spojrzenia tamtych młodych dziewczyn. Może nie powinno mnie to dziwić, jednak było w tym coś niezręcznego, co nie pozwalało skupiać się na niczym innym.

Zazwyczaj w Goodwood nosiłam w miarę możliwości wygodne spódnice i skromne bluzki, pozwalające na cieszenie się swobodnymi aktywnościami na wsi. Przez nie nie rzucałam się w oczy. Jednak wtedy, w korytarzu przy Belgrave stałam w kunsztownie wykonanej, skrojonej na ówczesną modę sukni, ze swobodnym secesyjnym wzorem, wijącym się po materiale, która budowała ogromny dystans, stawiając mnie w centrum uwagi. Wydawało mi się, że niektóre służące traktowały to jako afront, że są niesprawiedliwie sprowadzone do upokarzającej roli, ubierania, podawania, czesanie i ścielenia, a moja suknia jedynie to podkreślała. Próbowałam delikatnym uśmiechem załagodzić ten spór, który wytworzyła moja wyobraźnia, jednak na niewiele się to zdało. Czułam się, jakby ktoś postawił mnie na postumencie, jakbym była rzeźbą greckiej bogini, którą podziwia się w muzeum.

Bałam się myśli, podpowiadających co one uważają, czy oceniają twarz, fryzurę, suknię, przy okazji wyliczając, ile musiałyby na nią odkładać. Wprowadzało mnie to w rozedrganie i jeszcze większe uczucie niezręczności.

— Dobrze, dobrze — dotarł do mnie serdeczny, ale nadal rzeczowy głos Ojca. — Proszę, niech pani zaprowadzi pannę i panią do przygotowanych dla nich pokoi. — powiedział, a sam poszedł w głąb domu, najpewniej do gabinetu.

Kobieta ponownie się ukłoniła i ruszyła w stronę schodów, jednocześnie wyliczając obowiązki szeregowi służących, które rozbiegły się do pracy. Klucze brzęczały w jej dłoni, a stara suknia jeszcze na wiktoriańską modłę cicho szeleściła, gdy pięłyśmy się po kolejnych stopniach.

Pokój miał okna wychodzące na kasztan, który rósł na niewielkim trawniku przed domem. Jeszcze wtedy był prawie bez liści, ale już widziałam, jak jasne pomieszczenie będzie nabierało zielonej barwy i intymnego charakteru. Zza ściany było słyszeć żywiołowe kroki ciotki, która pewnie wypełniała pomieszczenie swoimi bibelotami, powieścidłami i ramkami z czarno-białymi zdjęciami.

Usiadłam na miękkim, świeżo zasłanym łóżku oglądając wszystko, co miało składać się na mój pokój na następne miesiące. Jasna boazeria, nad którą wiły się symetrycznie rozplanowane wici nasturcji, zakończone graficznymi, oranżowymi kielichami, lekkie biureczko z sekretarzykiem na wygiętych nogach, komoda, toaletka z wielkim, ozdobnym lustrem i przepastna szafa na podstawy mojej garderoby. Na ścianach wisiało kilka akwareli przedstawiających wzburzone morze, pieniste fale i białe klify.

Nieelegancko runęłam na pościel i przymknęłam oczy.



Następny dzień był starannie zaplanowany przez Ciotkę. Do czwartej mogłam odpoczywać po podróży, wśród zamieszania i wrzawy, jaka docierała do mnie z parteru, gdzie od rana ustawiano krzesła i zastawiano stoły. Jednak po południu miały się rozpocząć moje przygotowania.

Po pomieszczeniu rozległo się ciche pukanie.

— Tak? — powiedziałam w stronę drzwi, odrywając się od powieści, którą znalazłam w sekretarzyku.

Wyłoniła się zza nich skromna postać, ubrana w ciemną suknię, podkreślającą jej szczupłą budowę i fartuch w kolorze kości słoniowej. Na rękach miała jedną z wieczornych sukni, które ciotka zamówiła u modystki. Część z nich była dla mnie zagadką, zwłaszcza te, które nie były przeznaczane na bale i nie musiały być odpowiednio dopasowywane. Dziewczyna wyglądała, na mocno zdenerwowaną. Jakby sam fakt, że dotyka garderoby, było czymś nobilitującym. Być może w jej oczach było to ogromną odpowiedzialnością.

— Przyniosłam dla panny strój na wieczór — odezwała się cicho i niepewnie, wchodząc do środka. Spod czepka widać było upięte płowe włosy. Przypominała mi wtedy poćwierkującego wróbla. Dość trudno było ją zauważyć, gdy się nie odzywała.

Wstałam i oddałam się w jej ręce. Na początku pomogła mi się uwolnić z popołudniowej sukni i usadowiła na wyściełanym stołku przed lustrem, dzięki czemu widziałam, jak moje rysy stopniowo ulegały pewnym zmianom, dzięki dobrze dobranej fryzurze, lekkim różu w odpowiednim miejscu i biżuterii, podkreślającej błysk w oku. Było to jak nadawanie odpowiedniej ramy obrazowi, która nie mogła przyćmiewać, obciążać dzieła, a powinna stanowić z nim integralną całość i podkreślać jakość wykonania.



Nie wiedziałam czego się spodziewać. Raz patrzyłam na drzwi z zamiarem wyjścia, następnie znowu siadałam przed lustrem, by spojrzeć, czy nie trzeba poprawić fryzury, albo czy spódnica sukni nie jest aby na pewno pognieciona, przyciasne pantofle nie zdążyły się wybrudzić, a delikatna kolia nie przekręciła się, pokazując zapięcie. Wtedy w moich oczach te drobnostki wydawały się kluczowe, przesądzały o tym, czy zeszłabym do gości, czy została w moim pokoju.  Dobrze wiedziałam, że ta ostatnia opcja nie wchodziła w grę. Miałam tam zejść, pięknie wyglądać i zabawiać wszystkich rozmową.

Westchnęłam cicho.

— Isadoro ? — Ciotka energicznie zapukała do drzwi i weszła, nie czekając, na moją odpowiedz. — Już wszyscy czekają. — Pociągnęła mnie i chwyciła pod ramię, prowadząc na dół. Jednak nasze tempo, nie świadczyło o naglącej sytuacji.

Miała na sobie ciemną suknię, o kroju powoli wychodzącym z mody, podkreślając swoją rolę matrony i opiekunki nastoletniej bratanicy.

— Niczym się nie martw — mówiła cicho, niemalże szeptała mi do ucha, powoli stąpając po schodach. — Dzisiaj gościmy tylko najbliższych przyjaciół. Cavendishowie, duchessa Bedford z dziećmi i duchessa Norfolk, wyjątkowo dzisiaj bez syna.

Wyjątkowo bez syna. Te słowa były dla mnie jak piorun przenikający całe ciało, od końcówek włosów uwikłanych w wysokie upięcie po duży palec u stopy. Te słowa przypomniały mi, dlaczego tu jestem. Nie spodziewałam się, że aż tak szybko chcieli mnie wyswatać, że ta zwykła, w założeniach kolacja, w sferze półsłówek i aluzji była początkiem planów matrymonialnych, prowadzonych za moimi plecami. Czy to teraz zajmowało ich myśli, gdy czekali na mnie w salonie?

Nie martwiłam się o obecność pary Cavendish. Mieli już dorosłe dzieci, które związały się, kiedy mnie nie zajmowały tego typu sprawy. Jednak denerwowała mnie obecność Duchessy Bedford, której nie znałam nawet z opowieści Ciotki, a tym bardziej jej latorośli.

W pomieszczeniu panował przyjemny dla ucha szum rozmów. Dom, który wcześniej wydawał mi się jedynie chwilowym miejscem zamieszkania, dosłownie na sezon, zaczął żyć. Salon pompejański, nazwany tak od charakterystycznego koloru ścian, na których dobrze prezentowały się wszelkiego rodzaju obrazy – od nieznanych szerzej flamandzkich mistrzów doby baroku, po obraz przedstawiający pastereczkę, w stylu Bouguereau – wypełniało aktualnie około tuzina osób, błądzących pomiędzy sobą, rozmawiając o przyziemnych sprawach, rzadziej o polityce.

Dosyć głośne jak na wyższe sfery towarzystwo było niezwykle dystyngowane i starannie dobrane tak, aby mój skromny debiut odbił się echem dokładnie w tej sferze, w której planowano mnie utrzymać. Abym to właśnie w niej się obracała. Abym na kolejnych balach nie szukała towarzystwa wśród baronetów, czy hrabiów, a pozostała w ciasnym, ale przecież już dobrze poznanym gronie.

Ciotka zaciągnęła mnie w głąb salonu.

— 'Drino pozwól, że ci przedstawię moją bratanicę. — Zanim zorientowałam się, przed kim stoję, już pochylałam głowę, w geście przywitania. — Isadoro, to Duchessa Bedford.

— Bardzo mi miło — odpowiedziała kobieta, która swoim wyglądem i sposobem poruszania się całkowicie mnie onieśmieliła. Była już w dojrzałym wieku, ale mimo oznak starości, jak zmarszczki czy ciemne plamy na ramionach, zrobiła na mnie oszałamiające wrażenie. Wydawało mi się, że mogłam na nią patrzeć przez cały wieczór, a i tak by mi się to nie nudziło. Każdy ruch ręki, każde skinienie i grymas budowały jej osobę. Nie były tylko wyuczonymi, kokieteryjnymi gestami, a częścią jej samej.

— A to panna Dianne Russell i Markiz Tavistock, Yves Russell — Ciotka wskazała na kobietę i mężczyznę, stojących po prawicy duchessy Bedford. Dopiero gdy wymówiła ich imiona, zauważyłam lekki, ale dominujący nad angielskim akcent ich matki. Wymieniliśmy pomiędzy sobą, krótkie uprzejmości.

Oboje wydawali się dość mili, ale zamknięci. Wyglądało na to, że świetnie dogadują się pomiędzy sobą i nie chcieli, by do tego tandemu doszedł ktoś jeszcze. Rzadko wtrącali się w to, co mówiła ich matka, ani razu też nie rozpoczynali nowego wątku, opowiadając jedynie na pytania, jakie im zadawano i do tego dość zdawkowo.

Mój wzrok przebiegł po ich twarzach, jednak byłam tak zaaferowana, że nie mogłam spojrzeć im w oczy bez zawstydzenia.

Rodzeństwo było do siebie podobne nie tylko z charakteru, ale również z wyglądu. Oboje obserwowali gości błękitnymi, czujnymi oczami, które szukały interesującej ich rzeczy. Gdy ich twarzy nie ożywiała rozmowa, zdawała się ściągnięta i poważna, całkowicie odcięta od tego, co kryło się w ich myślach.

Ja również odzywałam się jedynie, kiedy musiałam. W międzyczasie zajmowało mnie ciągłe ważenie słów, wymyślanie eleganckich zdań, aby nie wypaść na niegrzeczną, ale też, żeby się nie narzucać, nie zwracać za wiele uwagi. Na szczęście nie za często moja Ciotka z Duchessą, dawały nam dojść do słowa. Stałam tam w ciągłym strachu, że w końcu mnie o coś zapytają, a ja nie będę mogła z siebie nic wyrzucić.

— Podano do stołu. — Obwieścił zgromadzonym lokaj, ratując mnie tym samym od oczekiwania na rozwój konwersacji.

Siedziałam dokładnie naprzeciwko Yvsa i jego siostry. Przez chwilę myślałam, że wybiegnę stamtąd z płaczem i na tym skończy się mój wspaniały pobyt w Londynie. Przed oczami przeleciało mi moje przyszłe życie. Jak wracam do Goodwood, zostaję starą panną i żyję na utrzymaniu dalekiego kuzyna, który po śmierci Ojca, dziedziczyłby cały majątek. Ostatkiem silnej woli usiadłam na swoim miejscu. Nie mogłam znieść myśli, że tak łatwo udało się komuś zachwiać moim samopoczuciem.

Po chwili słabości nadszedł moment, gdy chciałam zapanować nad własnymi myślami i ciałem. Wyprostowałam się i spojrzałam na Ciotkę, która siedziała bliżej szczytu stołu. Odpowiedziała mi uśmiechem, jakbym w tamtej chwili zrobiła coś niesłychanie dobrego, gdy w rzeczywistości zmieniło się jedynie mój stosunek do otaczających mnie ludzi. Spojrzałam wprost na rodzeństwo Bedford.

Dianne wydawała się miła i w odpowiedzi, posłała mi uprzejmy uśmiech. Za to Yves sprawiał wrażenie lekko znudzonego. Co jakiś czas spoglądał na ścianę za moimi plecami, jakby oceniając wartość wiszących na niej obrazów. Czasem, jakby przez przypadek zdarzało mu się zerknąć na mnie, jednak gdy to zauważałam i układałam w głowie jakieś niewinne spostrzeżenie, odwracał się i zagadywał swoją siostrę.

— Panno Gordon-Lennox? — Dianne skierowała badawcze spojrzenie, znad bukietu goździków, który nas rozdzielał. Yves spoglądał, a to na mnie, a to z powrotem na swoją siostrę. — Jak ocenia pani* Londyn?

— Chyba za wcześnie na osądy, jestem tu zaledwie kilka dni. — odpowiedziałam bez zająknięcia się, spoglądając na dwójkę z delikatnym uśmiechem. Czułam się jak nakręcona lalka albo jakbym czytała o losach osoby mi nieznanej. Jakby ten dialog, już się odbył na kartach powieści.

— Słusznie — zagadnął mężczyzna bez entuzjazmu w głosie.

— Bardzo — dopowiedziała młoda kobieta z uśmiechem błądzącym po ustach i lekkimi wypiekami. Ta drobna oznaka sympatii pokrzepiła mnie i w jakiś sposób związała z Dianne już na zawsze. — Musimy koniecznie się kiedyś spotkać w British Museum. Jest tam tak wiele do zobaczenia, prawda Yves?

W końcu oderwał się od tego, co miał na talerzu i spojrzał na nas z zainteresowaniem.

— Tak. Na wiele uwagi zasługują pokaźne zbiory sztuki antyku. — Widać było, że znacznie się rozluźnił, w końcu mógł zapanować nad rozmową. Jakby czekał tylko na zabłyśnięcie swoją wiedzą na temat kolekcji muzealnych. — Można zobaczyć szerokie spektrum twórczości greków i rzymian. Naprawdę, czasem mi się wydaje, że w naszym muzeum można zobaczyć więcej Grecji, niż gdy ryzykuje się daleką podróżą na półwysep bałkański.— Mówił rzeczowo i powoli warząc słowa, jednocześnie nadając im sens. Dzięki niemu rozmowa przestała być serią wyuczonych formuł z poradników, a zaczęła być niezwykle osobista.

— A ryzykował pan taką podróżą? — zapytałam niepewnie. Z jednej strony imponowała mi jego wiedza, z drugiej wprawiała w pewne zakłopotanie. Nie dlatego, że sama jej nie posiadałam, ale nie umiałam jej użyć z taką nonszalancją.

— Niestety na niewiele się zdała. W Grecji prawie nie dba się o dobytek kulturowy i wszystko to popada w ruinę. — W tym momencie zrobił krótką pauzę może, aby się jedynie zastanowić, albo aby wywrzeć na nas odpowiedni wpływ tym, co miał powiedzieć. — Z podróży wyniosłem pesymistyczną wizję, że za dwadzieścia lat, być może trzydzieści, budowle, które przetrwały już blisko kilkadziesiąt stuleci, mogą przestać istnieć, gdy należycie się nimi nie zajmie — odpowiedział pewnym tonem.

— Nie zanudzaj już panny takimi rzeczami — powiedziała lekko jego siostra, uśmiechając się delikatnie.

— Nie przeszkadza mi ten temat. — odpowiedziałam, nie wiedząc, czy jeszcze balansuję na granicy uprzejmości z narzucaniem swojego towarzystwa rodzeństwu, czy już dawno porzuciłam wszelkie zasady i oddałam się na pożarcie. — Miałam przyjemność jedynie widzieć prace graficzne pana Piranesiego z widokami Rzymu. To pewnie jedynie marna namiastka wiecznego miasta.

— Na pewno.

Wymianę zdań ukrócił kończony już posiłek. Panie udały się do salonu, a panowie zostali w jadalni. Dianne, zamiast usiąść z innymi damami, zaczęła powoli spacerować po pomieszczeniu, oglądając wiszące tam obrazy. Po dłuższym czasie w końcu do niej dołączyłam, odrywając się od spódnicy ciotki, gdy młoda kobieta patrzyła na jeden z angielskich, sielskich pejzaży.

— Mogę dołączyć, panno Russell? — zapytałam kurtuazyjnie, na co się uśmiechnęła — A pani podoba się w Londynie? — zapytałam, nie wiedząc jak zacząć rozmowę.

— Zdążyłam przywyknąć — odpowiedziała z uśmiechem. Odwróciła się od obrazu i zmierzyła mnie wzrokiem. — To mój trzeci sezon — szepnęła konspiracyjnym tonem i uśmiechnęła się, jakby było w tym coś niezwykle zabawnego.

Nie wiedziałam co odpowiedzieć na to wyznanie i powróciłam do oglądania obrazu, który ją zaciekawił.

— Nie mogę się doczekać, gdy wszystko rozpocznie się na dobre. Nie będzie wtedy sposobności, by się nudzić — dopowiedziała, a ja zamknęłam się znowu w sobie.

— Z pewnością, chociaż nie ukrywam, że się stresuję. — odpowiedziałam, pozwalając sobie na szczerość, tak samo, jak Dianne wcześniej. Spojrzała na mnie z zainteresowaniem, jakbym dopiero w tamtej chwili powiedziała coś w języku, który nareszcie zna. Jej towarzystwo i ton, jaki nadawała rozmowie, zmuszał mnie do postępowania według jej zasad. — Nie wiem, czego miałabym się spodziewać.

— Poradzi sobie pani, proszę mi wierzyć — zapewniła mnie, odciągając już od obrazów w stronę dwóch krzeseł, trochę oddalonych od reszty, znacznie już starszych od nas dam. — Życie w Londynie nie jest takie straszne. Bywa nawet przyjemne – zaśmiała się.

— Lubi je, panno Russell? — zapytałam. — Mam na myśli tutejsze towarzystwo.

— Również można przywyknąć — uśmiechnęła się pod nosem. — Jest na pewno bardziej różnorodne niż na wsi. Można spotkać osoby o najróżniejszych poglądach. To odświeżające.

— Jestem zdecydowanie zwolenniczką prowincji, chociaż nie poznałam dostatecznie życia w mieście, by wydać ostateczny osąd. — Znów moje słowa szybciej wyleciały z ust, niż powinny, przez co przebrzmiał w nich fałsz i wyrachowanie.

— Na pewno londyński światek, będzie dla panny łaskawy — zapewniła mnie.

— Mam nadzieję — odpowiedziałam, już prawie wybiegając myślami w przyszłość.

— Z bólem serca, ale musimy już panie opuścić. — Po pokoju rozległ się głos Duchessy Bedford, która z gracją wstawała z kanapy. Równocześnie z nią wstały inne damy. — Mojemu synowi niezwykle się śpieszy do domu — powiedziała z przekąsem, na co zgromadzone kobiety uśmiechnęły się na myśl o tak swobodnej relacji pomiędzy matką a synem.

Niekontrolowanie spojrzałam w stronę drzwi, gdzie w przejściu stał Yves. Z onieśmielenia, niemal natychmiast odwróciłam wzrok, przestraszona myślą, że mógłby to zauważyć.


William Bouguereau, Petite Bergere 1891.

* Housekeeper – dzisiaj tłumaczy się to słowo jako gospodyni domowa. Stwierdziłam jednak, że najbardziej charakter stanowiska pani Banner odda staropolskie wyrażenie ochmistrzyni – czyli jak podaje PWN „kobieta mająca nadzór nad żeńską służbą na dworze królewskim lub magnackim".

Żeby lektura „Angielskiego ogrodu" była nieco milsza — przygotowałam rozdział ze ściągą z nazwisk. Możecie ją znaleźć jako druga z kolei część tego opowiadania.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top