Rozdział 16
Biały tulipan
Przebaczenie
W końcu pokojowa przyniosła dość starannie zapakowany obraz. Przez chwilę ściskałam szary papier, zastanawiając się, co właściwie chce z tym zrobić i czy postępuję słusznie. W końcu miałam zamiar wyruszyć do jaskini lwa. Chciałam być już w stanie się z tym zmierzyć, ale nie wiedziałam, jak finalnie wszystko się potoczy. Nie mogłam jednak pozwolić, aby ogarnął mnie strach, nie kiedy stałam w letnim, spacerowym komplecie z kapeluszem na głowie i czekającym na ulicy woźnicą.
Wyszłam na ciepłe sierpniowe słońce. Gdy podałam mężczyźnie adres, zawahał się. Wydawał się chcieć coś powiedzieć, ale finalnie nie wyszło z jego ust nic poza staromodnym „dobrze panienko".
Oprawiona praca Dianne zdawał się ciążyć coraz bardziej z każdym miniętym domem. Droga nie była długa, zwłaszcza powozem, jednak zdążyłam już kilka razy się rozmyślić i z powrotem zawziąć, aż w końcu delikatnie wyhamowaliśmy przy jednej z pyszniejszych rezydencji w bliskim otoczeniu Hyde Parku.
Nadal pamiętałam, jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie za pierwszym razem. Wręcz wstydziłam się naszego skromnego domu przy Belgrave Square. Teraz jednak to on stał się przystanią i drugim domem, a Dorchester House wydawał się chłodny i niemal wrogi, podobnie jak jego mieszkańcy.
Teraz już naprawdę nie mogłam się cofnąć, chociaż stojąc tam była ku temu świetna okazja. Mogłam po prostu postawić pakunek na ziemi i odejść, nie przejmując się jego dalszymi losami.
Buty stukały o kamień, którym wyłożony był podjazd. Gdy nacisnęłam dzwonek, nerwowe łaskotanie wypełniło moją klatkę. Byłam sama przed masywnymi drzwiami domu Bedfordów. Ciotka nie zagadnie Duchessy, a ja nie mogę już liczyć na sympatię żadnego z jej dzieci. Tę ostatnią bitwę miałam stoczyć sama.
Po dłuższej chwili w drzwiach stanął lokaj w niepełnej liberii. Nie widziałam go wcześniej. Jego krzaczaste brwi uniosły się w zdziwieniu.
– Państwo już wyjechali do Woburn – powiedział zdezorientowany moją obecnością. No tak. Co mogła chcieć młoda i jeszcze do tego zupełnie sama panna robi na koniec sezonu? Spojrzał nieufnie na pakunek w moich dłoniach.
– To obraz, który Panna Russel dała mi na przechowanie – stwierdziłam dyplomatycznie. – Szkoda, że się minęłyśmy.
– Rozumiem. Niestety nie pomogę już pannie. Bagaże również już zostały wysłane. Proszę poczekać. – Mężczyzna zniknął za framugą, krzątał się przez chwilę. Nawet stojąc w drzwiach, słyszałam, jak zamaszyście otwierał i zamykał szuflady jakiegoś mebla.
– Proszę.– Wręczył mi kremowy bilet z odręcznie wypisanym tekstem na pustej stronie. – Markiz Travistock jest jeszcze w mieście pod tym adresem. Z pewnością odpowiednio się tym zajmie.
– Dziękuję – powiedziałam niewyraźnie.
Pożegnałam się z mężczyzną i przeszłam kilka kroków. Bilet niemal parzył moją dłoń.
Byłam gotowa spojrzeć Dianne w oczy, podziękować jej za ten sezon i rozstać się w pokoju. Może wyjazd na prowincje ostudziłby nasze animozje i kolejny sezon znów by nas do siebie zbliżył. Marzyłam o takim obrocie spraw. Jednak jej już nie było i nie mogłam nic dodać.
Jednak był on. Może ten bilet z wyciśniętymi złotymi inicjałami był znakiem? Może właśnie z nim miałam się spotkać i z nim rozwiązać wszystko, co do tego czasu zdążyło się skomplikować?
Z wolna przeszłam do powozu. Woźnica zauważył, że wracam na tarczy z pakunkiem w dłoniach. Podałam mu adres z wizytówki. Bloomsbury Square niewiele mi mówił.
Ten dzień był już cięższy niż miał, a jeszcze nie zamieniłam ani jednego słowa z żadnym z Bedfordów.
Zadzwoniłam do drzwi.
Mogłam jeszcze zostawić pakunek. Mogłam go po prostu tam porzucić z biletem wizytowym i wpaść do powozu. Nie musiałam już patrzeć na Yves'a. Mogłam o nim po prostu zapomnieć.
Jednak po kilku chwilach czekania, chciałam nacisnąć na guzik po raz drugi. Może go nie było w mieście? Może kamerdyner się pomylił i tak naprawdę markiz Travistock również udał się na prowincję? Jakże uspokajająca była to myśl.
Gdy miałam się już odwrócić i zejść po kilku stopniach prowadzących do kamienicy, drzwi nagle się otworzyły.
Nie stał w nich ani lokaj, ani kamerdyner. Nawet służąca. Otworzył mi Yves.
Wszystkie przygotowane, przetrenowane zdania wypadły mi z głowy. Czy w ogóle znałam jakieś sformułowania na takie okazje? Synowie Duke'ów nie otwierają drzwi. „A panny z dobrych domów nie porzucają dobrze urodzonych narzeczonych" – dodał nieprzyjazny mi głos w głowie.
– Isadora?
Cisza. Po prostu zdębiałam. W mojej głowie nie pojawił się zalążek wypowiedzi, a usta nie chciały z siebie wydać ani jednego dźwięku.
– Tak. – W końcu wyrzuciłam z siebie po zbyt długiej chwili.
Yves wydawał się niewyraźny. Chociaż wyglądał dobrze – nie był już w takiej rozsypce, w jakiej widziałam go w teatrze – to nie mogłam uznać jego stanu za idealny. Włosy miał w nieładzie, a na policzkach delikatny zarost. Krawat zawiązany był krzywo, a kamizelka nie pasowała do niczego, co miał tamtego dnia na sobie.
– Tak?
– Przepraszam – zaczęłam. – Lokaj w Dorchester House skierował mnie do Cie... Pana. Chciałam porozmawiać z Panną Russell i oddać jej to. – Wyciągnęłam przed siebie pakunek, licząc na to, że Yves go pochwyci. Nie zrobił jednak tego.
– Ale już jej tam nie zastałam. Chciałam po prostu oddać jej akwarelę. – Skończyłam skonsternowana. Nie wiedziałam, co mogę dodać, jak osłodzić moje słowa na tyle, aby nie wyszła spomiędzy nich gorycz poprzednich tygodni.
Miałam nadzieję, że nie zauważył mojego zawahania się. Nie chciałam, by wiedział, że nadal o nim myślę na ty. Że nadal o nim myślę.
– Możesz wejść – powiedział bez ogródek i zrobił mi miejsce w wejściu. Spojrzałam tylko kątem oka na woźnicę, ale pokusa była zbyt wielka, by nie skorzystać z oferty Yves'a.
Od początku do końca ta sytuacja była niepoprawna, ale miałam nadzieję, chyba że koniec sezonu sprawi, że to wszystko, nieważne co miało się wydarzyć, gdzieś zniknie mimochodem.
Nadal z akwarelą w rękach weszłam do środka.
Po kawalerskim mieszkaniu nie spodziewałam się tego, co zauważyłam. We wnętrzu panował porządek i ład. Meble były eleganckie, a na ścianach wisiały niepoślednie obrazy. Wszystko było czyste, choć nigdzie nie zauważyłam krzątającej się służby.
Yves bez pardonu przeszedł do salonu, a ja za nim. Zachowywał się, jakbym to ja miała go błagać o wybaczenie na kolanach. Stanął do mnie tyłem przy oknie wychodzącym na równoległą ulicę. Zatrzymałam się w progu. Pomieszczenie nie było duże, ale czułam trochę otuchy w tych resztkach przyzwoitości, jakie zachowałam. Te kilka metrów naprawdę było dla mnie ważne, choć przecież nie miało to żadnego znaczenia. Przebywałam tam bez przyzwoitki. Był to wystarczający powód, by skazać mnie na niesławę.
– Moja matka naprawdę jest zła – stwierdził.
– Ja też. – Zrobiłam jeden krok. Może dlatego, że chciałam zaznaczyć swoją pewność siebie. W końcu postawiłam akwarelę na najbliżej stojącej etażerce. Trzymając ją, czułam się jak służąca z tacą.
Zaśmiał się.
– Jestem zły na siebie. Muszę to przyznać. – W końcu odwrócił się w moją stronę. Nie wyglądał na złego. Przynajmniej nie na tyle, by to otwarcie pokazać. Był raczej... rozżalony? Bliski płaczu? Na jego twarz wpłynęła czerwień. – Przepraszam za tamten wieczór w operze. – Spojrzał na swoje buty, chyba niepewny na to, co mu odpowiem.
– Moje zachowanie urągało wszelkim normom i w żaden sposób nie powinienem tak do panny mówić. Za to zostałem skazany na banicję. – Znów rozległ się nerwowy śmiech.
Minął moment, zanim zrozumiałam. Duchessa Bedford, mimo że nawet zdaniem Ciotki była mściwa i z pewnością nie chciałaby, by mój występek wobec jej syna pozostał niespłacony, tak naprawdę była zła na niego.
Nie chciałam mu wybaczać. Jeszcze nie w tamtym momencie.
– Przeprasza pan z uwagi na mnie, czy to kolejny pana układ z matką, Markizie Travistock? – Byłam bezwzględna. Wypowiedziane słowa mnie paliły, gdy tylko opuszczały moje usta. Nie powinnam tak się zwracać do nikogo.
Dopiero po jego minie zauważyłam, że tylko kopałam leżącego.
– Nie mów tak do mnie.
– To pan nie powinien tak mówić do mnie. – Policzki zaczęły mi płonąć.
– Rozejrzyj się! – Krzyknął. Ze szklanki, którą trzymał w dłoniach, wszystko się wylało. – Nikogo tu nie ma. Ani twojej Ciotki, ani Norfolka!
Cofnęłam się o krok. Może to była odruchowa troska o piękną, letnią i delikatną sukienkę, a może najczystszy strach. Weszłam tam z własnej woli, dumna z siebie, że tak dorośle chciałam wszystko rozwiązać. Po prostu pomówić i rozstać się w zgodzie. Z miejsca tego pożałowałam.
To nie miało tak wyglądać.
– Wychodzę – powiedziałam mniej pewnie, niż miałam. Zwróciłam się ku drzwiom, ale zatrzymał mnie chwyt Yves'a na nadgarstku.
– Puść mnie. – Szybko wyrwałam dłoń. – Chcesz mnie przeprosić, to proszę, zrób to, ale się odsuń. Nie dotykaj mnie. Powiedz, co chcesz powiedzieć.
Był w szoku nie mniejszym niż ja sama.
Podniósł ręce w teatralnym geście i wycofał się do wnętrza salonu. Usiadł na jednej z kanap. Poszłam w jego ślady, ale wybrałam siedzisko najbliższe drzwiom.
– Przepraszam. Naprawdę – wydusił z siebie jak skarcony uczniak. – Nie rozumiem cały czas jednego. Co było złego w tym wszystkim? W nas?
Zaśmiałam się na to naiwne pytanie.
– Wszystko. – powiedziałam bez zastanowienia. Jego brwi się zmarszczyły. – To wszystko było złe. Nie znamy się. Nie jesteśmy nawet przyjaciółmi... Markizie Travistock.
Znów kpiarsko się uśmiechnął, ale chyba bardziej do siebie niż do mnie. Te grzeczności i tytuły były moją ostatnią deską ratunku do zachowania dystansu. Nie chciałam go skracać, bojąc się, że przepadnę. Zrobię coś, czego będę żałowała.
– A Norfolk jest twoim przyjacielem?
– Nie mieszajmy go w to. – Powróciłam do swojego ostrego tonu. – Problem był w tym, że na wszystko patrzysz z góry. Nie czułeś potrzeby, aby cokolwiek ustalić ze mną.
– Co miałem ustalić? Zresztą to była twoja decyzja.
– Słucham?
Przez chwilę trzymał mnie w niepewności. Wyraźnie napawał się moją konsternacją i nie zamierzał szybko mnie z niej wyprowadzić.
– To nie ja zrobiłem pierwszy krok.
Zaśmiałam się nerwowo na wspomnienie o letnim poranku wśród kolekcji rzeźb w Woburn. Tak chciałam znowu się tam znaleźć, znowu mu móc ufać. Świat był prosty. Musiał zauważyć zmianę na mojej twarzy, bo znów się uśmiechnął.
– Nie chce ciągnąć dalej tej rozmowy, jeżeli tak ma wyglądać – stwierdziłam, ważąc słowa. – Tak naprawdę chciałam się pogodzić z Dianne, ze względu na naszą przyjaźń. Nie uważam bym była w stanie się cieszyć dłużej prezentem od niej, dlatego go przyniosłam. Nie liczyłam na nic więcej, przychodząc tutaj.
Spoważniał. W końcu dostosował się do tonu, w którym chciałam z nim porozmawiać. Nie był w stanie mnie już zagadać, sprawić, że zamilknę. Dobrze się czułam w tej nowej roli.
– Nie musisz mnie przepraszać. Tak naprawdę w tej chwili już tego nie potrzebuję. Jednak, jeżeli już znaleźliśmy się w tej sytuacji, możemy to rozwiązać.
– Co dokładnie?
– To wszystko. – Dłonią nakreśliłam koło nad stolikiem kawowym, który nas rozdzielał. – Nas. Rozstańmy się, wiedząc, że żadne z nas nie ma już nic drugiemu do zarzucenia. A przynajmniej, że znamy te wszystkie zarzuty. – Rozjaśniłam.
Ważył moje słowa i kalkulował. Wydawał się wciśnięty w fotel, dopiero w tamtym momencie to zauważyłam. On się bał. Uczuć? Prawdy? Mnie?
– Ja zacznę. – Wyprostował się na moje słowa. – Naprawdę mnie zraniliście. Wszyscy. Zwłaszcza ty potraktowałeś mnie jak dziecko.
– To była jedyna taka okazja. Nie miałem zamiaru ukrywać tego przez wieczność. W końcu w podróż mogliśmy pojechać razem, a w tym domu i tak prędzej, czy później mogliśmy zamieszkać. Przynajmniej na jakiś czas. – Oparł głowę na dłoni. Nie patrzył mi w oczy. – Co jest złego w tym planie?
Jego ton nadal był arogancki. Nadal to on wiedział, co jest dla nas najlepsze. To nadal jego plany liczyły się najbardziej.
– To, że myślałam, że mnie kochasz – wyrzuciłam z siebie na jednym wydechu.
W końcu to powiedziałam. W końcu to słowo wypadło z moich ust. Jednak nie miało ono słodkiego smaku, a gorzki. Nigdy nie chciałam, żeby było wypowiedziane właśnie w takim kontekście. W tej sytuacji na koniec sezonu.
W moich oczach pojawiły się łzy, ale nie pozwoliłam im spłynąć po policzkach. Nie mogłam wpaść w wir histerii.
Yves patrzył na mnie bacznie. Był w szoku. Powodem musiało być moje wyznanie, bo przecież mój głos był ostrzejszy już wcześniej.
– Myślałam, że jest to na tyle silne, że nic nie potrzebujesz. Postaw się w mojej sytuacji. Czułam się, po prostu jakbyście się targowali o najmniejszy drobiazg. Jakby związek ze mną, mógł ci umilić dom, o którym nie zdążyłeś mi powiedzieć. Skąd miałam wiedzieć, że w ogóle taki masz zamiar.
Po moim słowotoku nastąpiła cisza tak wszechogarniająca, że wydawało się, jakby czas stanął.
Za szybko to wszystko eskalował. Co ja sobie w ogóle myślałam, mówić to w takim momencie? Powinnam po prostu stamtąd wyjść i starać się zapomnieć. W tamtym momencie otworzyłam na nowo rany, które miały się już zagoić.
Paliła mnie już cała twarz.
– Ale tak właśnie jest – powiedział z powagą. Moje ciało trawił ogień i nie było w tym nic przyjemnego. – Tak było – poprawił się szybko.
Tym razem ciszę przerywał stukot obcasa o podłogę. Oboje byliśmy zdenerwowani.
– To jest bez sensu – wyszeptałam i skuliłam się na fotelu. Oparłam twarz o złożone ramiona. – To nie ma żadnego sensu.
– A co innego to wszystko miało znaczyć? – W jego głosie pobrzmiewała złość, ale daleki był do wybuchu. Może nie chciał pogorszyć mojego stanu? – Przecież to wszystko nawet nie było dla mnie.
Zawahał się. Rozległ się stłumiony przez dywan odgłos kroków. Spojrzałam spomiędzy dłoni. Yves stał znów przy oknie tak jak na początku naszej rozmowy.
– A dla kogo? – Głupie pytanie. Podkreślił to tylko śmiech Yves'a.
– A jak myślisz?
– To nadal nie ma sensu. – Wyprostowałam się. Nie chciałam dać się znów omamić – Pamiętam tę rozmowę. Słyszałam wszystko. Miałeś się nie zgodzić!
– To nie tak. – Westchnął. – Nie tak było i nie tak miało to wyjść. To miał być... Prezent. Ode mnie. Nie dysponowałem w tamtej chwili takimi środkami, by móc to wszystko swobodnie opłacić, ale chciałem to już mieć. Chciałem zasłużyć – powiedział ze zwieszoną głową.
– Na co?
– Na to wszystko – powtórzył mój niezdarny ruch ręką. – Chciałem zjeździć z tobą Europę i spędzić lata we Francji. Pomyślałem, że wtedy będzie łatwiej mnie polubić.
– Nie rozumiem.
– Myślałem, że mnie nie lubisz. Szerze mówiąc, nie wyglądałaś, jakby moje towarzystwo cię cieszyło. Przez chwilę myślałem, że dużo lepiej będzie ci z Norfolkiem, ale wydawał się bardziej zainteresowany moją siostrą. Zobaczyłem w tym szansę i ją wykorzystałem. W końcu „ludziom takim jak my się nie odmawia". Tak powiedziała moja matka, wiesz.
Uśmiechnął się pod nosem. Nie widziałam w tym nic zabawnego. W ogóle w tamtym momencie dotykał mnie do żywego jak nigdy.
– Ale po Hyde Parku zorientowałem się, że to nie tak. Myślałem tylko o tym. Skoro tak wszystko się potoczyło, to jednak nie było ci to tak obojętne. W Operze przesadziłem z alkoholem, ale to, co wtedy mówiłem, większość, nie wszystko, było szczere. Wtedy pojawił się Norfolk, znów się wszystko skomplikowało... – Westchnął i położył dłoń na czole, jakby rozbolała go głowa.
– Ale teraz jestem tutaj – powiedziałam.
– Jesteś.
I wtedy uśmiechnął się tak jak nigdy wcześniej. Wtedy widziałam, że mówi szczerze. Nie był to grymas, który odziedziczył po duchessie Bedford. Nie wiedziałam już, go zaczął się śmiać pierwszy, ale minęło dużo czasu, zanim daliśmy radę wydusić z siebie jakiekolwiek zdanie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top