Rozdział 14

Fioletowy Hiacynt

Cierpienie

Żadne z nas nie wydawało się zadowolone z tego ostatniego balu sezonu. Gospodyni ledwo obrzuciła mnie i Ciotkę spojrzeniem, co tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że Bedfordowie nie próżnowali. Tworzyli sieci kłamstw, czy też bazowali jedynie na niechęci, jaką towarzystwo musiało odczuwać względem odrzucającej markiza dziewczyny – w tamtej chwili było mi to najzupełniej obojętne.

Ciotka westchnęła zniecierpliwiona. Najwidoczniej też zauważyła tę antypatię względem nas. Mnie. Znów – wszystko jedno.

Ojciec zniknął wśród innych lordów i baronów. W moim sercu zaczęła rosnąć uraza. Sam wymógł, żebyśmy tam przyszli, ale szybko sam znikł w bezpiecznym gronie ludzi za starych i zbyt wysoko postawionych, by ta sytuacja mogła ich dotknąć.

Tymczasem synowie, córki i żony tychże panów unikali mnie jak ognia. Jakby wstyd, który mnie wtedy palił, mógł zająć ich lekkie letnie suknie i drogocenne surduty. Co jakiś czas mijali mnie tylko i tylko witali skłonieniem głowy. Siedziałam w rogu bawialni, mając konfidentkę całą dla siebie. Aby zająć dłonie, potrząsałam wachlarzem – próbowałam przepędzić z twarzy rumieniec zawstydzenia.

Ciotka również w końcu również wdarła się z powrotem w kręgi matron. Chciałam mieć nadzieje, że rozpędzała gromadzące się nade mną ciemne chmury, ale jakoś nie mogłam sama się do tego przekonać. To ona upatrzyła markiza, syna swojej najdroższej przyjaciółki, na mojego męża. To ona z nią knuła i to ona finalnie doprowadziła do tego mizernego końca. Niechęć do mnie, ale też do samej siebie musiała ją zjadać od środka. Tego byłam pewna.

Minął już lancer, dwa walce i nawet przestarzały kotylion. Moje oczy napełniały się łzami. Był to jakiś chichot losu – mój pierwszy, jak i ostatni bal były okupione bólem. Ignorowanie kogoś w towarzystwie było silną bronią, choć mało wyrafinowaną.

– Panno Gordon-Lennox. – Z rozmyślenia wybudził mnie dobrze znany głos.

– Earlu Arundel.

– Mogę?– Wskazał trzymanym kieliszkiem miejsce obok. Przytaknęłam tylko. – Widzę, że nie tylko mnie ten bal wprowadził w melancholię.

Już bez wstydu przegoniłam szybko resztę łez z twarzy.

– Słyszałem o zajściu w Hyde Parku i chciałbym się podzielić wyrazami współczucia.

Jego oczy, całe to napięcie brwi, zmarszczone kąciki i półprzymknięte powieki, pokazywały ból.

– Dziękuję. Chyba jest pan pierwszą osobą, która to powiedziała i być może jedyną, która tak naprawdę uważa.

Uśmiechnął się kwaśno.

– Po prostu rozumiem pannę. W Woburn myślałem, że i mi się poszczęści. Chciałem się oświadczyć pannie Bedford...

– Pięknie razem wyglądaliście – przyznałam.

– Ale ona mnie odtrąciła. Następnego dnia na palcu miała pierścionek od earla Roslyn. – Jego głos był nieobecny. Nie łamał się, a do jego oczu nie napływały łzy. Jakby opisywał wydarzenie, które go całkowicie nie dotyczyło.

W tamtej chwili chciałam zrobić cokolwiek. Objąć jego dłoń swoją albo przyciągnąć go do siebie. Philip jako jedyny wiedział, co sama czułam. Woburn nas ocuciło z marzeń o świetlanej przyszłości i szczęśliwym zakończeniu. Jednak nie mogłam tego zrobić w obliczu całego Londynu.

– Nie chciałam tu dzisiaj przychodzić – wyznałam. – Ojciec mnie do tego zmusił, ale teraz cieszę się, że mnie wyciągnął. Myślę, że ostatnie co powinniśmy robić to użalać się tu nad sobą i dać im wszystkim satysfakcję. – Spojrzałam po gnieżdżących się w salonie gościach.

– A ma panna jeszcze wolny taniec? – W tonie było słychać cień dawnej kąśliwości.

– Mogę obiecać panu i następne osiem tańców, earlu Arundel. – Na moich ustach zatańczył uśmiech.

I tak rzeczywiście się stało. Moja bordowa spódnica w końcu mogła wirować w takt muzyki, a fryzurę rozwichrzył ruch. Śmieliśmy się rozpaczliwie w czasie tańca i rozmawialiśmy bez końca w przerwach od niego. Już wcześniej zauważyłam, że towarzystwo Philipa było nad wyraz miłe – mówiłam bez barier, śmiało mogłam mu spojrzeć w twarz i nawet śmiać się wraz z nim. Brak tego stresu związanego z zauroczeniem, był uwalniający.

– Jeżeli chcą gadać, trzeba im dać temat do gadania na zimę – zaśmiał się, już upity zabawą, tańcem i nieprzerwanym sięganiem po kolejne kieliszki z winem.

W geście zgody niezdarnie stuknęłam moim kieliszkiem o jego.

Zabawa trwała do bladego świtu, jakby całe towarzystwo zbierało zapas zabawy na zimę. Z Philipem czas ten minął jak mrugnięcie powiek.


Następnego dnia obudziłam się z ciężką głową, ale z lżejszym sercem. Zanim zdążyłam zwlec się z łóżka, pokojowa położyła na blacie toaletki bukiet konwalii, których zapach zdążył mnie rozbudzić. Nie miałam pojęcia, skąd Philip wziął konwalie pod koniec sierpnia. „Powracająca szczęśliwość" – mówiło jedno ze znaczeń ze słownika kwiatów z rodzinnej biblioteki.

W godzinie stosownej na wizytę w drzwiach domu stanął earl Arundel. Po naszej rewizycie oraz późniejszej przejażdżce przy głównej alei Hyde Parku stał się już stałym gościem w domu przy Belgrave.

W końcu zdecydowałam się na ten krok i zapukałam delikatnie do drzwi pokoju Ciotki.

– Tak?

– Mogę zająć ci chwilę, Ciociu? – zapytałam niepewnie, prawie że wpełzając do pomieszczenia przez delikatnie uchylone drzwi. Gdy znalazłam się w środku, starałam się zając jak najmniej miejsca.

Ciotka krzątała się po pokoju, układała najróżniejsze papierzyska i swoje lektury w stosy. Rzuciła mi jedno krótkie spojrzenie i wróciła do porządkowania zgromadzonych na sekretarzyku przedmiotów. Po zdecydowanie za długiej chwili zorientowałam się, że to ja powinnam przerwać ciszę, jeżeli nie chciałyśmy tak spędzić czasu do wieczora.

– Myślę, że to miło z twojej strony, że zaprosiłaś Norfolków na dzisiejszą kolację. To wiele dla mnie znaczy.

– W takim razie również się cieszę, dziecko. – Jej twarz raczej nie wyrażała deklarowanej radości.

– Chciałabym cię też przeprosić – powiedziałam niepewnie.

Któraś z nas w końcu musiała się ugiąć. Chociaż wiedziałam gdzieś w głębi, że nie zrobiłam nic złego. Postąpiłam szczerze sama ze sobą – to najwyższy rodzaj szacunku do siebie i innych, na jaki mogłam się w tamtej chwili zdobyć.

– Postawiłam ciocię i relację z duchessą Bedford w trudnej sytuacji.

Ciotka przerwała pracę i spojrzała na mnie chmurnymi oczami. Może nie powinnam powracać do tego tematu – był zanadto świeży i osobisty, by móc go tak bez pardonu przywoływać.

– Chciałam, tylko żebyś była szczęśliwa – stwierdziła Ciotka zbolałym tonem, jakiego jeszcze nie słyszałam w jej głosie. – Tylko to mną kierowało, dziecko.

– To samo kierowało mną – dodałam.

– Mam nadzieję. – kontynuowała, nie zważając na moje słowa. – Mam nadzieję, że związek z Norfolkami, jest tym, co ci to szczęście zagwarantuje. Kolejny sezon nie będzie już tak łatwy, jak ten, a następne jeszcze gorsze. Musisz mi wierzyć, że nie ma nic gorszego dla młodej damy, niż trzy sezony bez żadnej perspektywy na przyszłość. A teraz idź już i się szykuj dziecko. Za niedługo przyjdą.

Słowa Ciotki sprawiły, że przeszedł mnie dreszcz. Jakiś rodzaj ulgi mieszał się z niechęcią i złością, ale też współczuciem. Przez cały czas, kiedy garderobiana nakładała na mnie kolejne warstwy materiału, upinała moje włosy i przygotowywała cerę, zastanawiałam się, czy Ciotka mówiła to z własnego doświadczenia. Może Yves był najlepszym wyjściem. Wcale nie kierowała się swoimi sympatiami do Bedfordów, a do mnie.

Myśl wydawała się niedorzeczna, ale kiełkowała w moim umyśle, aż w końcu stała się pocieszeniem. Już kolejnym z wielu zaraz po wsparciu Ojca i Philipa.

Kolacja minęła bardzo przyjemne. Każdy z kolejnym daniem pojawiającym się na stole wydawał się coraz bardziej wesoły. Może to już w końcu obiecana chwila odpoczynku na wsi sprawiła, że w końcu z domu przy Balgrave zeszło wszelkie zadęcie. To były tylko cztery ściany i dach – pomyślałam, co mnie rozbawiło. Może Ciotka tak naprawdę się nie znała, bo teraz gdy już wszystko zostało odczarowane, sezon wyłożył karty na stół, niczym mnie przyszły rok nie zaskoczy.

Jakże łatwo się było tamtego wieczora zakochać znowu. Philipa nie dało się lubić, gdy po raz kolejny pewnym tonem wygłaszał swoje najróżniejsze uwagi. Nie było w nim zadęcia i ponurej powagi. To było takie proste, a jednak nie mogłam. Jeżeli los będzie mi łaskawy, a moje uczucia tak samo rzewne, jak te względem Yves'a, to może przyszły sezon nie skończy się niepowodzeniem. W tamtym momencie musiałam być szczera i nie chciałam nawet próbować zabawiać się czyimiś, już i tak nadwyrężonymi uczuciami.

– Moi drodzy – powiedziała duchessa Norfolk poufale. – Mamy na dziś zarezerwowaną lożę. Ostatni spektakl sezonu. Nie moglibyśmy się cieszyć bardziej z wami spędzić ten moment.

Ciotka rzuciła Ojcu wyczekujące spojrzenie.

– Ja niestety muszę dopiąć kilka spraw, ale z pewnością moją droga siostra i córka skorzystają z zaproszenia.

Uśmiechnęłam się w geście potwierdzenia tych słów. Spojrzałam na Philipa. Oczy mu wręcz zaiskrzyły, a na twarzy pojawił się za szeroki uśmiech.

Loża była jedną z lepiej ulokowanych, niemal przy samej scenie, gdzie bez problemu można było dojrzeć wszelkie szczegóły w scenografii i wytwornych kostiumach.

Gdy tylko rozpoczęły się pierwsze takty „Giselle" niemal cała sala zamilkła i z zainteresowaniem wpatrywała się w pierwsze kroki londyńskiej prima baleriny. Pochyliłam się jeszcze bardziej nad barierką. Jak cudownie musiało być życie takiej tancerki.

Jej ramiona poruszały się z gracją, z jaką ja mogłam tylko pomarzyć, a nogi choć silne, bez najmniejszej trudności unosiły się co chwilę nad deskami sceny. Kolejne postacie wchodziły na scenę, jednak ja nie mogłam zapomnieć widoku tamtej tancerki. Nic dziwnego, że to ona została mianowana na gwiazdę gasnącego sezonu.

– Niesamowita, prawda? – nachylił się w moją stronę earl Arundel. Chyba tylko uśmiechnęłam się w jego stronę i mój wzrok znów powędrował w stronę sceny, gdzie rozgrywały się koleje losu biednej Giselle. Właśnie zza jednej ze scenicznych chat wyłonił się książęcy korowód. Zaczął się upadek dziewczyny – wpada w rozpacz, a zaraz po niej w szaleństwo, gdy okazuje się, że jej ukochany jest tak naprawdę księciem i do tego obiecanym już innej.

Moje serce zabiło mocniej – nigdy wcześniej tak bardzo nie utożsamiałam się z bohaterkami powieści, czy dramatów, ale historia Giselle wraz z umiejętnościami pięknej tancerki poruszyły mnie do głębi. Gdy scenę zakryła kurtyna na czas antraktu, niemal zerwałam się z krzesła i zaklaskałam. Stłumiłam w sobie jednak te emocje – już zdecydowanie za dużo zwróciłam na siebie uwagi w tym sezonie.

– Zdecydowanie najlepszy balet, jaki widziałam – stwierdziłam, stojąc w wypełnionym ludźmi foyer. Moja dłoń z kieliszkiem w ręku była niemal dziesięć centymetrów od klapy surduta earla. Nie ważne jednak jak matrony widzące to by narzekały, żadne z nas nie mogło wpłynąć na tłum, jaki zebrał się w pomieszczeniu. – Rzeczywiście główna tancerka jest niesamowita.

– Cieszę się. – Philip z rozbawieniem podniósł kieliszek.

– Jest pan wyraźnie w lepszym nastroju – stwierdziłam, patrząc przenikliwie na niego.

– Panna również. Miejmy nadzieję, że nadchodząca zima nas nie skwasi.

– Myślę, że tak nie się stanie. Nim się obejrzymy, zacznie się kolejny sezon – powiedziałam ufnym, pełnym nadziei głosem.

– Następny sezon – stwierdził niewyraźnym tonem. – Dla mnie jest jeszcze niepewny, panno Gordon-Lennox. Jadę w końcu na Grand Tour.

– To świetna wiadomość! Nie cieszy się pan, earlu Arundel?

– Cieszyłem się, ale... Czy wszystko w porządku?

Nie, nic nie było w porządku.

Czułam, jak powoli wszystkie kolory odpływają, a po czerwonych od tego tłumu i gwarów policzków nie zostało już nic. Czułam się, jakbym zobaczyła ducha. Może rzeczywiście nim był. Miał mnie nawiedzać, jako wyrażenie jak w Hyde Parku podjęłam złą decyzję.

Pod ścianą, przy jednym z okien stał Yves.

Chyba jeszcze mnie nie zauważył. Miał zwieszoną głowę i nieobecny wzrok. Cały wydawał się mocno wczorajszy. Niedokładnie zawiązany krawat, wygnieciona koszula i włosy w nieładzie tylko to podkreślały.

Miałam nadzieję, że nie widział mnie, jak wychylałam się z loży. Tylko tę myśl trawił mój umysł. Tylko ona mnie trzymała, bym nie utonęła.

– Chyba muszę udać się na chwilę do mojej cioci. Wydaje się mnie wołać.

Obrócił się, jakby sam chciał sprawdzić prawdziwość moich słów, jednak ja już niemalże wbiegłam w tłum gości. Modliłam się, aby przerwa dobiegała końca. Starałam się przecisnąć pomiędzy grupkami rozmawiających osób, lecz zanim dotarłam do połowy drogi, jaka mi została do mojej opiekunki, jakby znikąd przed oczami wyrósł mi Yves.

Jeżeli stojąc pod ścianą, wyglądał niewyraźnie, to w tamtej chwili już mogłam poświadczyć, że nie wyglądał lepiej niż śmierć na chorągwi.

– Markizie Travistock – powiedziałam w szoku, nie wiedząc sama, czy jest to stosowne.

– Isadoro – zaczął bełkotliwie.

Czułam się osaczona. Nawet nie zwracałam uwagi na jego kolejne słowa, a obmyślałam kolejny plan ucieczki. Żeby przejść obok Yves'a potrzebowałam dużo samozaparcia i jeszcze więcej odwagi, by nie zważać, co pomyślą o mnie inni ludzie zgromadzeni w pomieszczeniu.

– Ja naprawdę o tym myślałem. – W jego dłoni zaświecił niewielki przedmiot.

– Markizie Travistock. – Za moimi plecami rozległ się głęboki głos Philipa. Yves poczerwieniał na twarzy i szybko zawinął przedmiot z powrotem do kieszeni z pewnością niewieczorowego garnituru.

Czułam, jak z mojej twarzy zeszło wszelkie spięcie. Nie podobało mi się to – byłam taka słaba w tamtym momencie, taka nieprzygotowana. Yves'owi też to się nie spodobało, ale pewnie z zupełnie innych powodów.

Wycelował palcem w mężczyznę za mną.

– A więc tak to jest. – Wybuchnął. Aż podskoczyłam w reakcji na podwyższony ton. W emocjach uniósł kieliszek, z którego wylała się prawie cała zawartość. Kilka dam za nim zapiszczało. – Moja siostra wiedziała, że twoje deklaracje są gówno warte.

– Dość, tu są damy. – Philip odsunął mnie od Yves'a, jakby jedno niewybredne słowo mogło mnie zranić niczym strzała.

– To – tym razem wskazał na mnie, prawie wchodząc na Philipa. – To nie jest dama, tylko...

– Panowie – przerwała mu dwójka innych dżentelmenów. – Skończcie swoją rozmowę na zewnątrz.

Yves jakby się opanował. Z jego twarzy odpłynęła cała złość i czerwień, a zastąpiła je ponownie błoga obojętność. Przeprosił panów za niedogodność i wyszedł. Nie wiedziałam, czy obdarzył mnie spojrzeniem, bo schowałam się jak ostatni tchórz za plecami Philipa.

Paul Albert Besnard
Premiera Hernaniego, 1903

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top