Rozdział 13
Cyklamena
pożegnanie
Kolejne dni nie były łatwe. Wszyscy tylko mnie pytali, jak się czuję, a ja nie mogłam powiedzieć prawdy. Zrzucałam to na garb bólu głowy, który był tak silny, że w noc po balu nie mogłam zmrużyć oka. Była to bądź co bądź prawda. Nawet w dniu wyjazdu moje skronie delikatnie pulsowały.
Próbowałam jakoś to sobie ułożyć. Paranoicznie zastanawiałam się, kiedy dokładnie wszyscy zaczęli negocjować to, kto co dostanie. Na jakim momencie naszej znajomości Yves postanowił zażądać podróży i domu we Francji? Kiedy postanowiłby mi o tym powiedzieć i w jaki sposób?
Niektóre z moich wątpliwości rozwiały się następnego dnia po balu, gdy w żadnym momencie, zarówno duchessa, jak i Ciotka nie wezwały mnie na poważną rozmowę. Najwidoczniej Yves tej sprawy jeszcze nie zdążył im przedstawić. Jednak do wyjazdu żadna z nich nie zająknęła się ani słowem, więc byłam odrobinę uspokojona, że ta sprawa nie wypłynie.
Jedynymi osobami, które wiedziały, byłam ja i on.
Gdy już wróciliśmy do Londynu, nadal nic się nie stało. Było wręcz niepokojąco normalnie. Yves zachowywał się, jakby udało mu się opanować sytuację, że przemówił mi tamtej nocy do rozsądku i nic już z tym wszystkim nie zrobię.
Sezon zmierzał powoli do końca – mało kto organizował już bale, a przedstawienia i opery schodziły z afiszy. Całe londyńskie towarzystwo chwytało się ostatniej deski ratunku, jakimi były skromne rauty i herbaty.
– Trzeba to w końcu ogłosić – Niemal podskoczyłam na krześle. Ciotka wpatrywała się we mnie
– Masz rację Marian. To już najwyższy czas.
Ciotka i Duchessa prowadziły rozmowy o kolejnych krokach, jakie trzeba podjąć, abym w końcu stanęła na ślubnym kobiercu. Ojciec nie mieszał się w to – zależało mu, tylko aby uroczystość odbyła się w parafii należącej do jego majątku. Tam, gdzie wziął ślub z matką. Wszyscy uznali to za uczciwy wyraz pamięci o niej.
Kręciłam obrączką na palcu. W głowie rozbrzmiewały mi jakby w ulu, słowa wypowiedziane tamtego wieczoru – zarówno te, które otworzyły mi oczy, jak i te, które zabolały mnie najbardziej. Podniosłam wzrok i niemal natychmiast spotkałam się z jego chłodnym spojrzeniem.
Nie umiałam o nim inaczej już myśleć. Jak o kimś wyrachowanym. Kimś, kto tylko żąda, targuje się i nie wychodzi stratny na żadnej transakcji, której jest uczestnikiem. Głowę miał opartą na dłoni i jego wzrok zaczął biegać po siedzących przy stole. Raczej niespecjalnie wsłuchiwał się w to, co nasze przyzwoitki miały do powiedzenia.
Jako pierwsza odwróciłam wzrok i spojrzałam na Dianne. Earl Roslyn prowadził konkurencyjną rozmowę, jednak nawet nie chciałam się orientować, jak bardzo zakrawała ona na temat łowów.
Nigdy wcześniej, ani tym bardziej później, nie byłam aż w takim potrzasku. Każde towarzystwo zdawało się niemiłe, wszystko szło źle, a ja nie byłam w stanie tego kontrolować. Nie mogłam tak po prostu wstać od stołu i wyjść, chociaż nagrzane powietrze wpadające do środka usilnie mnie do tego namawiało.
A więc dalej wsłuchiwałam się w prowadzoną przez Ciotkę rozmowę.
– Dianne co powiesz na irysy?
Dziewczyna tylko apatycznie wypowiedziała słowa zgody. Próbowałam poczuć, a jeżeli ona nie istniała to wytworzyć jakąś więź pomiędzy nami. Obie byłyśmy pannami, które zdawało się, że wylądują przed ołtarzem ze wszystkich niewłaściwych powodów.
Znów wróciło to nieznośne uczucie. Yves się na mnie patrzył, a ja usilnie zdawałam się nawet nie odwracać w jego stronę. Jak przed Woburn. Tylko moja sytuacja sprzed wyjazdu i po nim diametralnie się różniła. Jednocześnie karciłam w duchu tę dawną, głupiutką mnie, ale też jakby chciałam ją przytulić i pocieszyć, że nierozwaga doprowadziła nas do stołu zastawionego herbatą w miejskiej rezydencji Bedfordów.
– Isadoro, co się dzieje? Marnie jakoś wyglądasz.
– Może świeże powietrze dobrze by im wszystkim zrobiło – odpowiedziała rezolutnie Ciotka na udawane zmartwienie Duchessy.
Earl Roslyn wstał natychmiast i zaproponował Dianne ramię. Yves był nieco mniej pewny, ale również obszedł stół pewnym krokiem i wyciągnął w moją stronę dłoń. A co gdybym jej nie pochwyciła? Wstała sama i zaraz zniknęła w ogrodzie? Chciałam tego. Pokazać jeszcze bardziej, że coś bynajmniej nie jest w porządku i raczej przechadzka tego nie zmieni. Jednak obecność dwóch matron była ciężka, a oczy Yvsa chłodne i przeszywające. Bez słowa dałam mu sobie pomóc ze wstaniem i oboje przeszliśmy na taras.
Czy widział moje zawahanie się i moją niechęć? Wydawało się, że obie odpowiedzi na to pytanie, prędzej czy później, obróciłyby się przeciwko mnie. W przypadku jednej trwałabym bez słowa w czymś, co nie miało dłużej dla mnie sensu, a w przypadku drugiej mogłam być najbardziej znienawidzoną panną w Londynie.
Duchessa chciała wycisnąć z sezonu wszystko, co się dało. Ubiegła ostateczne wydarzenie tamtego roku, bal u Ancasterów i zaplanowała jeszcze jedno wydarzenie w swoim domu. Gdy w Woburn można ją było podejrzewać o chęć uczenia wydania jej dzieci wśród wąskiego grona, to już w mieście chodziło jedynie o pochwalenie się wszystkim, którym nie tyle chciała, ile mogła się pochwalić. W końcu bawialnie w Dorchester house były przepastne, a środki nieograniczone.
Może to brak tego euforycznego uczucia, które towarzyszyło mi po oświadczynach, może to już zawistny charakter londyńskiej socjety sprawił, że czułam się obgadywana. Wszyscy zdawali się rzucać zawistne spojrzenia, a każde nachylenie się, szept do ucha zdawały się skierowane przeciwko mnie.
A ramię Yves'a wcale nie okazywało się pocieszeniem. Nie było już dla mnie opoką ani tym bardziej ochroną przed całym światem. Zakończenie młodości miało swój gorzki smak.
Nie potrafiłam się wymówić przed wejściem na parkiet – muzyka wydawała się schronieniem, jedynym remedium na skonany umysł i ciało.
Yves nie odrywał ode mnie wzroku. Prawie nie rozmawialiśmy od Woburn. Wydawał się wyczekiwać, aż sama zacznę ten temat. Albo jakiś inny. Jednak parkiet, na którym przewijały się twarze, wydawałoby się każdego, kto liczył się wtedy w Londynie, nie był dobrym do tego miejscem.
Tak samo mało dogodny był raut dnia następnego i wieczór w operze, gdy Ciotka z duchessą siadały tuż za nami. I kolejny dzień, gdy Bedfordowie przybyli do nas z rewizytą. I dzień po tym, gdy wszyscy byliśmy na proszonej kolacji.
Ostatecznością wydawało się poruszenie tej kwestii w czasie przejażdżki konnej po Hyde Parku. Ciotka wraz z duchessą jechały powozem po szerokiej promenadzie, a earl Roslyn popędził gdzieś, chwaląc się przed Dianne swoimi umiejętnościami.
Ja za to, jakbym była przywiązana do Yves'a, jechałam spokojnie po jego lewej stronie kołysząc się w rytm jazdy. Nigdy nie należałam do amazonek i nie czułam się wobec tych zwierząt pewnie. Mój stres dodatkowo potęgowały łapane przeze mnie spojrzenia co drugiej osoby zgromadzonej w parku i obecność Yves'a.
– Piękny dzień – zagadnął.
– Rzeczywiście.
Trwała już tylko cisza, której nie umiałam przerwać nieznaczącą uwagą. Mogłam skomentować ilość osób w Hyde Parku, moje jeździeckie doświadczenia, czy zakończenie sezonu, które zbliżało się nieubłaganie. Jednak żaden z tych tematów nie wydawał się stosowny do moich uczuć.
Poprowadziłam konia w boczną alejkę, aby zgubić baczne oczy naszych opiekunek. Bez słowa protestu Yves ruszył za mną. Gdy całe towarzystwo było jedynie cieniami przemykającymi pomiędzy drzewami całkowicie się zatrzymałam i mało wdzięcznie zeszłam z konia.
– Przepraszam, chyba mi słabo.
Oparłam głowę o siodło. Byłam rozgorączkowana – moje myśli szukały ujścia przez usta, a ja nie miałam już siły ich tam zatrzymywać.
Usłyszałam tylko chrzęst kamieni i kroki Yves'a.
– Może wolałabyś przejść do powozu?
– Nie.
Odsunęłam się od konia i Yves'a. Chyba po raz pierwszy od tygodnia spojrzałam na to wszystko trzeźwymi oczami. Słowa w końcu wyleciały same.
– Nie mogę już tego tak ciągnąć – powiedziałam na jednym wydechu.
– A ja nie chce wracać do tego tematu.
– Ale ja chcę. – Podeszłam do niego i bez oporu spojrzałam mu w twarz. Nie sądziłam, że mam w sobie tyle odwagi. – To mnie męczy.
– To o tym zapomnij. – Był chłodny i obojętny. Może taki był zawsze i dopiero w tamtym momencie plułam sobie w brodę, że wcześniej tego nie zauważyłam.
– Nie mogę. Cały czas o tym myślę. Przehandlowaliście mnie jak bydło. Nie wiem jaki inny sposób miałabym znaleźć, by o tym już nie myśleć.
Zdawał się nie rozumieć, co przez to próbuję powiedzieć.
Zdjęłam skórzaną rękawiczkę, a zaraz potem obrączkę. Przez chwilę jeszcze trzymałam ją pomiędzy palcami. Już nie gwarantowała szczęśliwego zakończenia, nie z nim. Chwyciłam jego przedramię i zamknęłam w jego dłoni. Zielony kamień zabłyszczał po raz ostatni.
Ten gest w moim odczuciu miał powiedzieć wszystko to, czego nie miałam siły z siebie wyrzucić.
W Woburn byłam w szponach strachu, tego co powiedzą inny – panna w moim położeniu, powinna się cieszyć, że nie straciła na swoje pozycji. Bałam się tego ostatecznego pożegnania nie tylko z nim, ale też bezpieczeństwem, jakie mogła gwarantować przyszła pozycja. W końcu wyrzuciłam z siebie to ostatnie zdanie, które przypieczętowało mój los.
– Jednak interesuje mnie tylko to, co mi się podsuwa.
Byłam niemądra. Myślałam, że zrywając zaręczyny, w końcu uwolnię się od natarczywych myśli, ale tak naprawdę pojawiło się ich jeszcze więcej.
Po zdarzeniu z Hyde Parku nie miałam najmniejszej ochoty wracać do Ciotki ani tym bardziej narażać się duchessie Bedford. To było ponad moje siły. Zamiast tego odeszłam pewnym krokiem i wróciłam przez park na Belgrave square. Miałam nadzieję, że Yves w tym czasie zajmie się nimi, a ja tymczasem musiałam przeprowadzić rozmowę z Ojcem.
Gdy opowiadałam mu o wszystkim, stał w ciszy przy oknie wychodzącym na niewielki ogród. Kilka razy robiłam przerwy, ale on nawet wtedy nie wymówił ani słowa. Niezdarnie wypełniałam pomieszczenie kolejnymi zdaniami, a gdy te już się skończyły, nie pozostawało mi nic innego, jak tylko poczekać na jego reakcję.
– Dora – powiedział jakby mną rozczarowany.
W końcu się zwrócił w moją stronę, a ja mogłam spojrzeć w jego smutne, blade oczy.
– Niepotrzebnie się w to wszystko wplątaliśmy. – Zaczęłam kolejny słowotok. – Woburn to był błąd...
– Hej – powiedział czule. Ten ojcowski ton rozbił mnie do reszty. Oparłam się o brzeg niewielkiej kanapy i zasłoniłam dłońmi mokrą już twarz. Po chwili poczułam, jak mnie obejmuje. – Złamane serce boli, wiem, ale kiedyś to już nie będzie takie ważne. Teraz to już i tak nic się nie odstanie.
Przytaknęłam. To prawda nic już się nie odstanie.
– Mogłaś mi to powiedzieć wcześniej. Coś bym zaradził. Następnym razem tak zróbmy dobrze? – Było to protekcjonalne i dziecinne, ale tego potrzebowałam. Odsunął się ode mnie i pocałował w czoło.
Po niewielkim korytarzu prowadzącym do gabinetu ojca rozniósł się stukot obcasów. Zanim zdążyłam uciec, schować się, drzwi się otworzyły i stanęła w nich Ciotka.
– Co za nieokrzesana, niemożliwa dziew... – urwała, gdy zobaczyła mnie w ramionach Ojca. – A więc zdążyła ci już osłodzić gorzką prawdę?
– Lepiej już pójdź do siebie, dobrze Dora?
Posłusznie wykonałam, o co mnie poprosił. Nawet nie spojrzałam na Ciotkę. Zdjęłam z siebie marynarkę i lnianą spódnicę i zostawiłam na podłodze. Zarzuciłam na siebie jedynie ciężki szlafrok.
Po całym domu niosły się głosy Ciotki i Ojca. Choć nie słyszałam dokładnych słów, to łatwo było się domyślić, które z nich stało po której stronie. Jej głos był wysoki, bardziej niż zdenerwowany, jego tubalny, uspakajający, ale czasem też się podnosił.
Przy skromnej kolacji Ojciec długo się zbierał, aby przekazać mi, do jakiego rozwiązania w końcu doszli.
– Razem z twoją Ciotką ustaliliśmy, że pozostaniemy jeszcze w Londynie.
– Dobrze, że jeszcze nie poszło ogłoszenie do gazety. – Ojciec rzucił niepewne spojrzenie w stronę Ciotki.
– Ale w dobrym tonie by było, gdybyś chociaż wystosowała przeprosiny do Bedfordów.
– Jak ja spojrzę 'Drinie w twarz?
– Marianne – zbeształ ją jak dziecko. – Jeżeli nie czujesz takiej potrzeby, ja to zrobię. Chociaż nie spodziewam się, żeby Duke Bedford chciał nam zrobić afront, to warto, chociaż przedstawić naszą stronę.
– 'Drina z pewnością zrobi afront. – Ciotka po raz pierwszy od rana zwróciła się wprost do mnie. Nie wiedziałam jeszcze, czy była to groźba, czy przestroga.
– A teraz chciałbym, abyśmy wszyscy razem, jako rodzina, poszli na bal Ancasterów. – Spojrzał raz na mnie, a raz na Ciotkę.
Frank Street
The Midlander, 1923
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top