Rozdział 97


Ziemia trzęsła się przez dłuższą chwilę, nim powstało dużych rozmiarów, zygzakowate pęknięcie, które otworzyło się, tworząc tym samym długą szczelinę, z której wydobywała się czerwona poświata. Kilka stojących zbyt blisko demonów wpadło do środka z wrzaskiem. Po chwili ze szczeliny wyskoczyła wyraźnie zadowolona z siebie Śmierć, która otrzepała o siebie ręce, jakby właśnie skończyła ciężką pracę. Przesunęła się w bok, usuwając się z drogi i zniknęła gdzieś w polu bitwy, przechodząc między oszołomionymi demonami i potworami.

Śnieg przestał prószyć. Na polu walki zaległa uciążliwa, nienaturalna cisza. Nawet riderraki zamarły na kilka minut, wpatrzone w rozgrywającą się scenę, poruszając nerwowo nozdrzami i starając się wychwycić jakąś woń.

Te kilka chwil okazało się być zbawiennymi. Silva otworzyła oczy i mimo bólu przetoczyła się na bok, usuwając się tym samym spod wymierzonej włóczni. Zacisnęła zęby stękając. Z resztek płaszcza utworzyła opatrunek uciskowy, aby spowolnić utratę krwi, a w szyję wbiła sobie morfinę, którą podwędziła ze szpitala i schowała w mundurze.

Podparła się na drżących ramionach i z narastającym zdumieniem wpatrując w szczelinę. Nawet nie zarejestrowała, kiedy obok niej pojawił się Azazel, zabijając minotaura i przekazując jej część swej mocy, aby miała siłę na dalszą walkę.

Wpierw dało się usłyszeć tętent kopyt. Zaraz potem uderzanie czegoś co ziemię, chyba łap i dyszenie. Nie można było pominąć dziwnych zgrzytów i stęknięć, które wydobywały się ze środka. Wpierw zobaczyli głowę. Młoda dziewczyna wyjrzała ze szczeliny, obejrzała się wokoło, skrzywiła i schowała do środka. Potem dobiegły ich jakieś szmery, przyciszone głosy, które najwyraźniej się kłóciły.

Chwilę później ukazała się cała postać młodej kobiety, dosiadająca ogromnego wilka Fenrira. Hel uśmiechnęła się, dzierżąc srebrną kosę. Jej czarne, krótkie włosy rozwiewał na wszystkie strony wiatr, a ona siedziała dumnie wyprostowana. W jej szmaragdowych tęczówkach skrzyło się zadowolenie z tak zwanego wielkiego wejścia.

Zaraz za nią napuszony jak paw na karym piekielnym koniu wyjechał Lucyfer, trzymając w dłoni swój słynny miecz.

Na końcu z litościwym uśmiechem, kierowanym w stronę tamtej dwójki wyjechał Hades, dosiadający jednej z głów cerbera. Minę mimo wszystko miał srogą, a u jego boku przypasany był czarny jak smoła miecz.

Cisza na polu stała się wręcz uciążliwa. Wszyscy szeroko otwartymi oczami wpatrywali się w Trzech Władców, którzy rozejrzeli się wokół z uznaniem.

— No no no, nieźle sobie tu bez nas radzili — mruknęła córka Lokiego.

— Ale cisza jak na stypie — powiedział Lampka. — Zaśniedzieli, czy zamarzli?

— Chyba odjęło im mowę na mój widok — powiedziała szmaragdowooka.

— Chciałabyś — prychnął blondyn. — To mój osobisty urok sprawił, że zamarli z wrażenia.

— Raczej dostali zapar...

— Dość już, przyszliśmy się tu trochę rozerwać — powiedział Hades znużonym tonem głosu, podczas gdy Azazel pomógł siostrze wstać i podał jej miecz.

— No to... do roboty — wzruszyła ramionami pani Helheimu.

— Za moją zajebistość!!! — wrzasnął Lucy, rzucając się na najbliżej stojących wrogów i chlastając mieczem.

— Bałwan — westchnęła Hel, a następnie spojrzała centralnie na Azazela i Silvę. — Dzieciaki, my bierzemy te brzydkie monstrualne pradawne gówna, a wy bawcie się z całą resztą.

— Hel — skarcił ją Hades. — Nie wypada tak mówić

— Mało mnie to obchodzi — prychnęła, ruszając do boju.

— Dzisiejsza młodzież — westchnął ciężko, sam poganiając cerbera. — Same problemy.

Ze szczeliny wyszło piekielne wojsko. Dziesiątki, setki żołnierzy. Wszyscy rzucili się na armię Chaosu. Dopiero to ich wszystkich otrzeźwiło, a walka rozgorzała się na nowo.

— Dasz sobie radę?! — krzyknął turkusowooki, odpierając kolejne ataki. — Muszę im pomóc z riderrakami!

— Leć — poleciła mu Silva. — Już wszystko dobrze — zapewniła, widząc jego niepewny wzrok.

Rzeczywiście dzięki wiązce energii od brata ból nie był nie do wytrzymania i zdołała sięgnąć po kolejne pokłady magii Iskry, które ją wzmocniły i przywróciły siły. Wielki Książę Piekieł skinął jej głową i pobiegł w kierunku swych piekielnych przyjaciół, którzy już ruszyli na riderraki. Stwory zaryczały głośno, powodując gęsią skórkę na rękach i dreszcze na plecach, po czym rzuciły się na Trzech Władców i Wielkiego Księcia.

Panna Barnes nie zdołała odprowadzić go wzrokiem, gdyż przeciwnicy ponownie na nią natarli. Podczas walki musiała uważać na ranną kończynę, co zostało szybko wychwycone i to właśnie tam starali się uderzyć jej wrogowie.

Ale dziewczyna wiedziała jedno.

Nie podda się.

Nigdy.

***

Chaos stał przy linii lasu. Twarz miał jakby wykutą w marmurze, choć jego rubinowe oczy zdradzały wszystkie jego emocje. Złość mieszała się z obawą, zaskoczenie z zafascynowaniem. Zastanawiał się, jak tak młoda osóbka zdołała zjednać sobie Władców Piekieł? Jak może walczyć dalej, będąc jednocześnie poważnie ranna? I jak u licha udaje jej się za każdym razem wymsknąć z rąk śmierci?

Zresztą sama Śmierć, której habit mignął mu gdzieś w oddali, nie wydawała się zbyt zainteresowana duszą osiemnastolatki. Może zbyt dobrze się bawiła, aby powstrzymać rozlew krwi zabraniem przywódcy jednej ze stron?

Prychnął na tą myśl. Leniwa łajza.

Dla niego to wszystko było bez znaczenia. Był pewny swej wygranej, chował jeszcze kilka asów w rękawie, a jego armia była o wiele liczniejsza niż banda dzieciaków lazurowookiej i wsparcie Podziemi. Do tego mało kto wiedział, lecz riderraki miały niezwykle toksyczny jad na zębach i pazurach. Działał, co prawda wolno, lecz znacząco osłabiał ofiarę i powoli wykańczał.

Nawet jeśli jakimś cudem przegra, to pociągnie Silvę za sobą do grobu.

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w poczynania córki Zimowego Żołnierza. Zadziwiało go, jak zręcznie manewrowała wśród demonów i potworów, pozbawiając ich życia. Sposób w jaki władała mieczem był imponujący, jak na jej wiek. Byłaby dobrym członkiem jego armii, gdyby tylko nie stała po przeciwnej stronie.

Westchnął czując słaby uścisk w głowie i odnosząc niekomfortowe wrażenie, jakby coś szamotało się w jego umyśle, chcąc zepchnąć go na drugi plan. Sam przed sobą ciężko to przyznawał, lecz Samar, którego opętał nie zniknął do końca. Wciąż był w nim, a czasem jego duch nabierał takiej siły, że próbował uwolnić się spod jego wpływu. Lecz był na to zbyt słaby, a Chaos był zbyt silny. Każda żałosna próba odzyskania kontroli kończyła się niepowodzeniem. Używając silnej woli i krzty magii zepchnął tego drugiego na drugi kraniec umysłu. Ponowny dyskomfort nie nadszedł. Prabyt zdecydował, że pomyśli co z nim zrobić, kiedy już wygra starcie.

— Panie, czy wszystko w porządku? — spytał milczący dotąd Azjel.

Obrzucił go surowym spojrzeniem, sprawiając, że anioł-zdrajca skulił się w sobie.

— W jak najlepszym — powiedział oschle. Nikt nie mógł się dowiedzieć o jego chwilach słabości. — Zastanawiałem się właśnie nad misją dla ciebie — powiedział.

— Dla mnie? — spytał czarnoskrzydły, przełykając głośno ślinę i blednąc gwałtownie.

— Owszem dla ciebie. Raz mnie zawiodłeś, lecz otrzymasz drugą szansę. Idź i wykończ córkę Catherine — nakazał.

— A-ale panie... — jęknął anioł, a twarz miał białą jak kartka papieru.

Miał ją zabić? Znowu?

— Śmiesz mi się sprzeciwiać?! — zagrzmiał, jego oczy zabłysły ledwie powstrzymywanym gniewem, na co mężczyzna cofnął się, spuszczając pokornie głowę.

— Nie, panie. Będzie jak rozkażesz — powiedział ulegle, obnażając swój krótki miecz z anielskiej stali i biegnąc wprost ku środkowi zamieszania.

— Panie, wiesz, że on tego nie przeżyje — poinformowały go jego wierne demony, które opętały ciało niejakiej Alice Barton.

Chaos spojrzał na nich, rozciągając usta w pełnym pogardy uśmiechu.

— O to właśnie chodzi. I tak miałem się go pozbyć, więc po co mam sobie osobiście brudzić ręce?— spytał retorycznie, na co demony zachichotały uradowane.

Miały serdecznie dość tego pierzastego pisklaka!

Praistota powróciła spojrzeniem na pole walki. Czekał tylko, aż czarnoskrzydły anioł dotrze do panny Barnes.

To będzie istotnie ciekawe widowisko.

***

Anielski zdrajca ledwie przepchnął się poprzez masy zwolenników jego pana, by dostać się do córki Zimowego Żołnierza. Kilka razy ledwie zdołał uniknąć śmiertelnych ciosów demonów, lecz te widząc, kim jest i wiedząc, że przybył na polecenie ich pana, zostawiały go w spokoju, patrząc nań z nienawiścią.

Na wyraźne polecenie prabytu demony przestały atakować lazurowooką, która wyraźnie zaskoczona rozejrzała się wokół z uwagą. Kiedy spostrzegła swego byłego przyjaciela, jej oczy błysnęły złowrogo.

— Azjelu — przywitała go chłodno, przypatrując mu się uważnie.

— Silva — powiedział, kiwając jej głową. Był blady jak ściana. — Słuchaj ja...

— Nic nie mów — przerwała mu ostro. — Doskonale wiem, co chcesz powiedzieć. Moja odpowiedź jest jedna. Nie. Zawsze przymykałam oko na twoje wybryki. Ignorowałam to, że czasem mnie szpiegowałeś. Ale nie wybaczę ci zdrady. Nigdy — zaznaczyła wyraźnie.

— Rozumiem — na jego twarz wpłynęła maska obojętności. Liczył, że dziewczyna będzie skora do współpracy, może namówi ją do poddania się. Przeliczył się, mówi się trudno. Chaos oferował znacznie więcej od niej, kiedy wygra tą wojnę, on, jego towarzyszka i ich nienarodzone dziecko będą bezpiecznie wiedli szczęśliwe życie. — Skoro tak... Przybyłem dokończyć to, co zacząłem.

— Działaj zatem — rzekła, unosząc miecz.

Wszystko przestało się w tamtym momencie liczyć. Byli tyko oni. Oboje patrzyli sobie głęboko w oczy, chcąc wychwycić cokolwiek. Ruszyli biegiem aż w końcu ich ostrza zderzyły się ze sobą.

— Odpuść Silva, proszę — powiedział beznamiętnie Azjel.

Jednak białowłosa nie zwracała nawet uwagi na słowa anioła, który zdradził. Zamachnęła się ponownie mieczem. Chłopak w porę odskoczył uchraniając się od śmiertelnego uderzenia. Chwila ciszy zapanowała między nimi, lecz ani jedno nie spuściło wzroku z drugiego. Silva uśmiechnęła się lekko. Ruszyła ponownie nie mając w sobie krzty litości dla czarnoskrzydłego anioła. Miecze na powrót starły się. Silva i Azjel z każdej możliwej strony wyprowadzali ataki. Oboje chcieli wygrać, ale tylko jedno mogło przeżyć. Przegra ten, kto pierwszy wykona błąd.

Powietrze lekko zelżało. Osiemnastolatka spojrzała beznamiętnie na truchło swego byłego przyjaciela. Był zdrajcą, zasługiwał na taki los. Szkoda było jej nie jego, lecz jego towarzyszki, którą skazała na cierpienie.

Na wojnie jednak nie ma miejsca na sentymenty.

Z tą myślą ponownie rzuciła się w wir walki.

***

Rubinowooki prabyt zacmokał widząc finał walki. Tego się właśnie spodziewał, ten naiwny anioł był zbyt głupi, by choć przez chwilę rozważyć ryzyko. Był tylko kulą u nogi i dobrze się stało, że zginął.

Powiódł wzrokiem ku lazurowookiej dziewczynie, która zaciekle wojowała z jego demonami, co jakiś czas sycząc lub stękając, kiedy rana dawała o sobie znać. Miała zaciśniętą szczękę, a mimo to w jej oczach płonął ogień.

Spojrzał dalej na Wielkiego Księcia i Trzech Władców, którzy wojowali z riderrakami. Nie spodobało mu się to, co ujrzał, tym bardziej, że tamci zdobywali niewielką przewagę na polu bitwy.

— Nie pozwólmy im się nudzić — nakazał lekko, machnięciem dłoni nakazując wymarsz Górskich Olbrzymów.

Zobaczymy, jak ta smarkula poradzi sobie z tak silnymi przeciwnikami.

***

Z lasu dobiegły szemrania. Ciężkie kroki sprawiały, że ziemia drżała lekko. Po chwili oczom walczących ukazało się dwa tuziny wysokich jak dęby, barczystych postaci. Skórę mieli szarą, ich odzienie stanowiły głównie kozie futra. Byli zgarbieni, ręce mieli nieproporcjonalne w stosunku do reszty ciała. Małe oczy sprawiały, że Górskie Olbrzymy miały słaby wzrok, lecz słuch i węch był ponadprzeciętnie rozwinięty. Z szerokich ust wystawały im żółte kły, a na szyjach i nadgarstkach posiadali wisiory z kości. Każdy z osobna dzierżył ogromną maczugę z drewna topolowego z naostrzonymi kośćmi, które miały imitować kolce. Jeśli Cię nie zmiażdżą, to na pewno rozerwą na strzępy.

Kayden, widząc ich, zacisnął szczękę. Było coraz bardziej niebezpiecznie, już raz o mało nie stracił białowłosej, a teraz przeciwników znacznie przybywało.

— Ile to jeszcze potrwa? — zapytał się pracujących bez wytchnienia magów.

— Bariera powoli zaczyna puszczać. Potrzebujemy jeszcze około godzinę — poinformował go Narvi Lokison, na chwilę przerywając mruczenie zaklęć.

Chłopak skinął mu w podzięce głową, masując sobie skronie. Oby tylko zdążyli na czas... Gwar ucichł gwałtownie, kiedy ciszę przerwał głośny krzyk i lament. To Ana, Ethan i Mike. Rozpaczali, widząc martwe ciało ich wieloletniej przyjaciółki.

— Rzuciła się z dachu, kiedy tylko uświadomiła sobie, że Azjel zginął — powiedziała cicho Lea. — Nie zdążyliśmy jej zatrzymać.

Spojrzał na nich współczująco. To okropne.

Ponury nastrój przerwała Corney, która niespodziewanie zatrzymała się i wyprostowała, aż zafalowały jej rude loki. Z determinacją lśniącą i szmaragdowych oczach ruszyła szybkim krokiem w kierunku bariery, mówiąc:

— Nie pozwolę.

— Fay! — zdążył tylko krzyknąć, a kiedy ujrzał, że kobieta swobodnie wyszła za barierę, zdołał (podobnie jak cała reszta) wydusić tylko. — Co?

Oczy dziewczyny stały się czerwone jak krew, a kły wydłużyły. Była wampirem. Przynajmniej wówczas tak sądzili. Ich przekonania posypały się, kiedy ta zadęła w bogato zdobiony róg, a potem zawołała:

— Jestem Corney Faith Vlad! Potomkini w linii prostej króla wampirów Draculi! Wzywam wszystkich mych pobratymców, aby przybyli me wołanie i wspomogli nas w walce!

A wtedy ze wschodu przybyły nieoczekiwane posiłki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top