Rozdział 95
Ciemne masy wyszły z lasu na wyraźne polecenie swego pana. Demony przybierały różne postacie, jedne były wysokie i smukłe, czarne jak smoła, inne przypominały bordowe, bezkształtne masy, kłębiące się nisko przy ziemi i szczerzące na nich ostre zęby. Jedne miały kły, inne długie szpony, a jeszcze inne były uzbrojone. Wydawane przez nie odgłosy mieszały się ze sobą, tworząc osobliwą, nieprzyjemną dla ucha mieszankę, pełną warkotów, zgrzytów, syków i "śmiechu", czyli odgłosów podobnych do tych wydawanych przez hieny. Spacerowały przy linii lasu, szczerząc się groźnie, wymachując bronią i prężąc się, dając swego rodzaju pokaz siły.
Nie wiedzieli, ile dokładnie wrogów znajduje się w Czarnym Lesie, jak zaczęli nazywać siedlisko tych stworów. Doniesienia wywiadu wskazywały na kilka tysięcy, wtyka w armii wroga podała ich liczebność na pięć tysięcy, lecz na pewno było ich o wiele więcej.
Kiedy układali plan bitwy Azazel wspominał, że Chaos najpewniej zastosuje starą, dobrze znaną technikę wojenną. Wpierw rzuci na nich zbuntowanych ludzi i demony niższych klas, często niewolników, jako mięso armatnie po to, aby ujrzeć potencjał i rozgryźć taktykę przeciwnika.
Cóż, najwyraźniej miał rację, bo po chwili obok demonów pojawili się ludzie, trzymając kurczowo w dłoniach rozmaitą broń. Nayla Terrington, kilkoro uczniów... brzydziła się nimi i ich postępowaniem. Nie chciała nawet na nich patrzeć.
Po chwili po prawej stronie lasu zrobiło się zamieszanie. Stanął tam Chaos, odziany w złotą zbroję z czarną, powiewającą w gwałtownych podmuchach wiatru peleryną. Wyglądał dokładnie tak jak Samar, poza błyszczącymi dziko rubinowymi oczyma, które skrzyły się niepochamowaną rządzą mordu. Jego usta rozciągnięte były w leniwym uśmiechu.
Po jego prawej stronie, dumnie wyprostowana stała Alice Barton, czy raczej demony, które ją opętały. Żółte oczy nastolatki patrzyły na świat dookoła z wyższością i zadowoleniem.
Natomiast po jego lewej stronie stał Azjel. Czarne skrzydła miał złożone, w dłoni niepewnie trzymał miecz, a minę miał marsową. Jego oczy utraciły swój dawny blask i patrzył na świat ponuro.
Kiedy ją dostrzegli na moment przez ich oblicze przemknęło zaskoczenie. Szybko jednak Chaos przybrał kamienną maskę, a Alice obnarzyła wrogo zęby. Tylko Azjel wpatrywał się w nią z otwartymi ustami, jakby zobaczył ducha.
— Silva Barnes. Wykaraska się z każdej sytuacji — zakpił pradawny byt.
Pomimo, że stali w znacznej odległości od siebie, doskonale słyszała jego słowa, na które uniosła kąciki ust.
— Mam pozdrowienia dla ciebie od Śmierci. Wspominała, że chętnie rozsypie twój proch po wszechświecie — odparła równie kpiąco.
— Zobaczymy czyje prochy będzie rozsypywać — powiedział i nie przedłużając dał sygnał do ataku.
Sam pozostał w cieniu drzew, podczas gdy pierwsza fala wrogów rzuciła się w ich stronę z dzikim rykiem. Lazurowooka pozostała na wzgórzu. Beznamiętnie wpatrywała się w coraz szybciej nadciągającą hordę, która docierała już do doliny. Słysząc w komunikatorze, które dostali przed bitwą, niepewne pomruki powiedziała spokojnym i jednocześnie chłodnym tonem:
— Czekać.
Demony i ludzcy zdrajcy zbliżali się coraz szybciej. Unieśli już topory, maczugi, włócznie, strzelby i inne posiadane bronie, choć niepewność zalśniła w ich oczach, widząc brak poczynań ze strony swoich przeciwników.
— Czekać! — warknęła do komunikatora panna Barnes, słysząc zniecierpliwione szepty i pomruki.
Nie mogli zrobić nic wcześniej bez jej rozkazu, bo inaczej całą Fazę Pierwszą trafi szlag. Wrogi oddział nadal się zbliżał, przekonany o słuszności swojej sprawy i zmuszony wyraźnymi rozkazami swego pana. Biegli bez przerwy, z szaleństwem i lękiem w oczach.
Gdzieś w oddali zagrzmiało. Przez niebo przetoczył się zygzakowaty piorun. Na skraju doliny pojawiła się niska i koścista postać, widoczna tylko dla demonów. Śmierć oparła się o swoją kosę, zacierając ręce z uciechy. Zapewne ukryta pod głębokim czarnym kapturem twarz szczerzyła w szerokim uśmiechu zęby.
Zbliżał się nieunikniony rozlew krwi.
Kiedy przeciwnicy dotarli do pewnego punku, Silva zaczerpnęła tchu. Właśnie się zaczęło.
— Łucznicy, ognia! — rozkazała stanowczo i w jednej chwili niebo pokryły czarne, podłużne pasy, a na oddział wroga spadł grad strzał, wbijających się w serce lub inne części ciała i pozbawiając życia wiele istnień, które padły bezwładnie z żałosnymi jękami.
Kolejna fala dobiła tych, którzy się ostali, a pozostali z wrzaskiem wpadli w wykopane dzień wcześniej doły, naszpikowane palami. Pierwszy oddział, sześćdziesiąt istot, został rozgromiony. Łucznicy, którzy zajęli wieże i najwyższe mury szkoły zawiwatowali cicho. Usta córki Zimowego Żołnierza rozciągnęły się w ponurym uśmiechu, kiedy mówiła:
— W dziesiątkę! Dobra robota, kochani. Ostrzeliwać dalej wroga na rozkaz Bartonów.
Chaos w odpowiedzi kiwnął głową z uznaniem. Dla niego to była zwykła gra, wręcz zabawa. Zapach krwi i śmierci nosił jak perfumy. Śmierć podskoczyła uradowana, klaszcząc z uciechy w dłonie. Podobał jej się interesujący początek starcia.
Drugi oddział wroga składał się z, jak to określił wcześniej Azazel, demonów niższych klas, które znalazły się tam z racji strącenia przez swoje przewinienia. Te istoty wyglądem przypominały byki, czarne i muskularne, ze skrzącymi się oczami barwy winogron. Z ich nozdrzy wydobywała się para, sierść zwierząt paliła się w niektórych miejscach, a kopyta wypalały w trawie ślady. Nerwowo machały ogonami, posiadały ogromne, zakrzywione ku przodowi rogi. Grzbietów niektórych z nich dosiadały pomniejsze demony, dzierżąc w swych dłoniach płonące włócznie.
Zwierzęta ruszyły na sygnał swego pana. Przemieszczały się szybko, trzymając duże łby nisko przy ziemi i kierując swe mordercze spojrzenie na przeciwników. Za nimi szturm prowadził kolejny oddział, potwory o sinej skórze, obwieszone wodorostami i dosiadające kelpie, mitycznych koni wodnych. Nikt nie spodziewał się, że Chaos zdoła ich namówić do współpracy, te istoty wolały wodne środowisko.
Nie było co płakać. Z nimi, czy bez nich, poradzą sobie. Silva to po prostu czuła.
— Nathan — mruknęła do komunikatora. — Ruszaj ze swoimi genialnymi pomysłami.
Prócz zrobienia komunikatorów oraz stroi bojowych dla uczniów i reszty wojaków, majsterkowicze zapowiedzieli, że zmajstrują coś, co powstrzyma drugi oddział wroga. Pora się przekonać, co mieli na myśli.
— Według rozkazu, psze pani! — zawołał tamten, a białowłosa oczyma wyobraźni widziała jak szczerzy się radośnie.
Po chwili dało się słyszeć okropny zgrzyt, na który niektórzy skrzywili się z niesmakiem. Nagle ziemia się poruszyła, a spod śniegu wstały żelazne machiny, wielkie na co najmniej siedem metrów. Siedem machin sterowanych zdalnie, za pomocą sztucznej inteligencji przez kilku majsterkowiczów, zamachnęło się, rozdzielając oddziały wroga. Uderzenie z taką kupą żelaza bez wątpienia łamało kręgosłupy i karki, uśmiercając kolejny oddział. Kolejna krew bryznęła na śnieg. Jedna ludzka, czerwona, inna gęsta, czarna jak smoła. Z byków sączyła się zielona breja, a wodnista ciecz uciekała prędko z ciał wodnych istot.
Śmierć zapiszczała z podniecenia. Było coraz ciekawiej. Będzie miała, co prawda, później trochę roboty z odprowadzeniem tych duszyczek, lecz nie mogła opuścić takiego widowiska!
— No no no, spisałeś się chłopie — mruknęła z podziwem Silva. — Zostaw jeszcze te zabawki, przydadzą nam się.
— To oczywiste, że się spisałem — powiedział chłopak zadowolony z siebie, swoich kolegów po fachu i ich udanego pomysłu.
— Bo jest moim synem- wtrącił się Iron Man. — I jestem z niego cholernie dumny — dodał.
— Och, tato — mruknął cicho Nathan, lecz nic więcej już nie powiedział.
Silva uśmiechnęła się, obnażając miecz. Pierwsze dwa oddziały rozbite, wszystko poszło zgodnie z planem na ich korzyść. Była naprawdę dumna ze swoich ludzi.
Faza Pierwsza zakończona.
Pora na bezpośrednie starcie.
Chaos skrzywił się nieznacznie. Może i pierwsze oddziały zostały zgładzone, lecz przecież o to chodziło. Teraz ruszy na nich jego potężna armia.
James podszedł kilka kroków bliżej, stając za panną Barnes, na równi z Fay, która towarzyszyła białowłosej, stojąc po jej prawicy, odziana w czerń, złoto i purpurę — barwy jej rodu.
— Jesteś gotowa? — zapytał się Silvy. — Na to wszystko?
On sam zdecydował, że wpierw będzie walczył w swojej anielskiej postaci. Oczywiście nie w pełnej, w końcu był pół aniołem, prawdopodobnie po dziadku. Jego skrzydła miały kolor srebra i karmelu. Nie chciał zaczynać walki w wilczej skórze, wiedząc jak bardzo jest to wyczerpujące. Dzierżył w dłoni dwie katany, ciało miał rozluźnione, lecz bystre oczy wlepiał w wroga, gotowy do odparcia ataku.
— Stoję w popiele tego, kim byłam. Dawna ja umarła już lata temu, dopiero teraz sobie to uświadomiłam. Teraz... teraz powstałam na nowo. Jak feniks z popiołów się odrodziłam. Nie ma już ani Wilka Północy, ani Silvy. Teraz jesteśmy jednością. Bardziej gotowa nie będę — oznajmiła białowłosa.
Całe szczęście, że miecz nie miał swojej normalnej wagi — byłby po prostu za ciężki. Dzięki ingerencji magii wydawał się być idealnie wyważony, jakby był wykuty właśnie dla niej. Młody Morgenstern nic nie odparł na jej słowa. Silva obrzuciła go szybkim spojrzeniem, mówiąc:
— Kiedyś zapytałeś mnie, ile mnie to wszystko kosztowało. Odpowiem ci. Wszystko.
A następnie powiedziała ten jeden wyraz, który rozpoczął Drugą Fazę ich planu.
— Atak.
Ruszyli. Znad przeciwka nadciągały już siły wroga, składająca się z demonów średnich i wysokich klas oraz wielu potworów. Jedne wysokie, inne niskie. Jedne pokryte kolcami, inne łuskami. Jedne miały trzy głowy, inne znowu podobne były do zwierząt. Wrogów było mnóstwo.
Moment, kiedy obie armie zderzyły się ze sobą został przez Śmierć skwitowany zachwyconym westchnięciem. To było lepsze od wojen tureckich!
Silva szybko straciła sprzed oczów swoich kompanów, otoczona nieprzyjaciółmi. Jej oczy lśniły dziko, kiedy cięła, wykonywała uniki i atakowała zaciekle, szachtując i mordując kolejnych przeciwników. Nie miała litości, nikt jej nie miał. Gdzieś mignął jej obraz kilku blond czupryn. Dzieci Kapitana Ameryki razem z nim walczyły dzielnie jak lwy. Rude włosy Fay i Louise podskakiwały, kiedy te zataczały okręgi, osłaniając siebie nawzajem i pozbawiając głów kolejnych wrogów. Wystrzały z broni palnej mieszkały się ze szczękiem oręży, krzykami, jękami, nerwowymi słowami, warczeniem, sykami i innymi odgłosami bitwy. Osiemnastolatka musiała czasem omijać trupy, leżące na ziemi i deptane często przez walczących. Z żalem spoglądała niekiedy na znajome twarze. Powinna ich wynieść z pola, lecz nie mogła, kiedy wróg atakował z każdej strony.
Ktoś obok szastnął szablą, wypruwając potworowi wnętrzności. Ktoś krzyknął raniony w nogę. Jakiś stwór ryknął konając. Inny zawył zwycięsko, pokonując swego przeciwnika.
Miecz był przedłużeniem ręki panny Barnes. Cięła, pozbawiając jednego potwora ręki. Drugi zaatakował ją od tyłu, więc szybko musiała sparować cios. Stęknęła, kiedy ostrze kolejnego dosięgnęło jej dłoni, raniąc ją nieopodal nadgarstka. Pierwszy zamachnął się na nią toporem, zmuszając do szybkiego uskoczenia w bok i jednoczesne wytrącenie broni trzeciego, który ponownie chciał zaatakować. Drugi syknął, ukazując swój długi wężowy język, kiedy zdzieliła go łokciem w nos. Trzeci chciał pozbawić jej dłoni, więc to za niego uskoczyła prędko doprowadzając do tego, że ten z toporem wbił swoją broń w jego pierś. Wykorzystując okazję pozbawiła obydwóch głowy, a wyrywając topór rzuciła go do tego, którego przedtem uderzyła łokciem. Ledwie zdążyła to zrobić, a kolejne już na nią szarżowały, nie dając ani chwili wytchnienia.
Nagle koło niej znalazł się Azazel, który był w swoim żywiole. Wyglądał jakby tańczył, uśmiechał się szeroko jak nigdy dotąd.
— Pani pozwoli — powiedział, ratując ją przed śmiertelnym ciosem. Skinęła mu pospiesznie głową, blokując cios kolejnego przeciwnika, który wyglądał jak skrzyżowanie koguta z triceratopsem. — Dajemy sobie radę, lecz nie wszędzie tak jest — powiedział do niej głośno, aby usłyszała to przez zgiełk. — Demonów jest po prostu za dużo i ich przybywa po trzy w miejsce każdego zabitego.
Zmartwiła się jego słowami. Przelotnie spojrzała na szeroko uśmiechniętą twarz Chaosu, który patrzył na to wszystko z rosnącym zadowoleniem.
— Wysyła swoich ludzi na śmierć, a sam nie ruszy nawet tyłka, aby walczyć — warknęła, patrząc na niego z zawiścią. — Tchórz — splunęła.
Miała chwilę oddechu, jej klatka piersiowa szybko unosiła się i opadała, kiedy łapała hausty cennego powietrza. Brud i krew pokrywały jej twarz, ubranie było mokre od śniegu i zakrzepłej krwi. Wtedy lazur jej tęczówek spotkał się z rubinowym spojrzeniem praistoty. Spojrzał na nią nieco zdegustowany, a jego oczy zaskrzyły się niebezpiecznie. Mruknął do stojącej najbliżej Alice, która w rzeczywistości była opętana przez Tysona i Setha.
— Chyba mają za dużo luzu. Pora nakarmić moje dzieci.
Alice na jego słowa zachichotała złośliwie, klaszcząc w dłonie. W jej żółtych oczach zatańczyły złośliwe ogniki. Wiedziała, co nastąpi.
— Wypuścić riderraki — powiedział głośno Chaos zimnym głosem.
Azjel zbladł i złapał się serce. Teraz już nic ich nie uratuje.
Z lasu wydobył się ogłuszający ryk, który zatrząsł ziemią i sprawił, że niektórzy stracili na moment słuch.
Stało się.
Potwory, które nawet nie śniły im się w najgorszych koszmarach zostały wypuszczone i właśnie zmierzały ku nim.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top