Rozdział 93


Kayden nigdy nie spodziewał się, że przyjdzie mu brać udział w wojnie. Jako elf, który specjalizował się w sztukach uzdrowicielskich, był przeciwny przemocy, lecz świat był brutalny i za każdym razem mu o tym przypominał.

Urodził się w przesilenie letnie kilka minut po północy. Jego matką była zacna Quentiah, znana w ich wiosce z zamiłowania do zielarstwa. Jego ojcem był Tenrys, wojownik plemienia, który przez wiele lat żywił nadzieję, iż syn pójdzie w jego ślady, lecz ostatecznie pogodził się z jego powołaniem. Miał także rodzeństwo, uroczą Penelope. Ostatni raz widział ją, kiedy ta miała zaledwie pięć lat.

Od wczesnej młodości przejawiał zdolności uzdrowicielskie. W wieku sześciu lat został oddany pod skrzydła Yanisa, swego mentora i opiekuna, który nauczył go wszystkiego, co potrafi. Zauważywszy jego talent, zaczął zgłębiać księgi, aż natknął się o wzmiankach o Iskrze Bożej. Wtedy wytłumaczył wszystko swemu uczniowi i przez wiele wiele godzin ćwiczyli, aby ten mógł jej używać w swoim fachu. Udało się. Kayden został najlepszym uzdrowicielem w wiosce. A potem wszystko się posypało. Odnalazła ich Hydra, która dowiedziała się o ich istnieniu przez przypadek. Żołnierze tej paskudnej organizacji dali mu wybór: albo pójdzie z nimi, albo zabiją całą wioskę.

Wybór był oczywisty.

Do tej pory pamięta łzy jego matki i siostry, kiedy odchodził. Zaszklone oczy ojca i słowa Yanisa "Nigdy się nie poddawaj!". W Hydrze było mu ciężko. Przez pierwszy rok często popełniał błędy, co niejednokrotnie przypłacił ranami. Myślał, że już do końca życia będzie zmuszony leczyć swych oprawców.

Wtedy pojawiła się ona.

Była inna niż wszyscy. Nie patrzyła krzywo, ani nie ganiła. Nie czuła się kimś ważniejszym, bo tak jak on była niewolnikiem. Milcząca, zamknięta w sobie. Z ogromnym bagażem doświadczeń, jak się później przekonał. Nieufna i lękająca się wszystkiego, co związane z medycyną. Widział, że niektórzy żołnierze się jej bali. Ochrzczono ją mianem potwora. Była marionetką Hydry, wykonywała każdy ich rozkaz. Obciążona złą sławą jej ojca.

Zaintrygowała go. Od pierwszych chwil chciał jej pomóc, bo nie mógł patrzeć na pustkę goszczącą w lazurowych tęczówkach. Postanowił naprawić wszystkie wyrządzone jej krzywdy. Pokazać jej, że świat nie jest tak okrutny, jakim się zdaje. Szył i opatrywał jej rany. Przemycał jedzenie, bandaże, koce... Mówił, nawet jeśli nie otrzymywał odpowiedzi. Opowiadał o świecie, w którym przyszedł na świat, swej rodzinie i wiosce.

Ona postanowiła, że nie da mu zginąć. Tylko dzięki niej i jej radom zdołał przeżyć.

Spędzali razem dużo czasu. Jakaż była jego radość, kiedy w końcu zaczęła z nim rozmawiać! Albo kiedy po raz pierwszy zobaczył jej uśmiech! To było takie piękne uczucie!

Nie wiedział, kiedy to się stało. Lecz pewnego dnia jego serce zaczęło szybciej bić za każdym razem, kiedy była blisko. Czuł radość, kiedy z nim rozmawiała. Popadał w euforię, kiedy posyłała mu ukradkowe spojrzenia i uśmiechy. Drżał z wściekłości, kiedy widział jej poranione ciało i kolejne blizny jej duszy.

Pokochał ją. Całym sercem, taką jaką jest.

A ona, bogowie, do tej pory nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu, odwzajemniła jego uczucie. Mieli uciec w świat, mieli podróżować, mieli...no właśnie mieli. Gdyby ich nie nakryto być może wszystko wyglądałoby teraz inaczej. Nigdy nie zapomni dławiącego strachu, kiedy ją zabrano. Bólu serca, kiedy widział jej wycieńczone ciało, skute i skatowane. Kiedy rozkazali jej go zabić, nie oponował. Wolał zginąć, niż dalej patrzeć, jak jego ukochana cierpi.

Przeżył dzięki Iskrze. Był zdezorientowany i przerażony. Wszystko wokół trawiły płomienie. Cudem udało mu się uciec. Znalazły go wilki, wycieńczonego, odwodnionego, poparzonego i tracącego coraz więcej krwi. Przetransportowali go do szpitala, a stamtąd do kliniki watahy w Norwegii. Tam poznał Jamesa, który stał się jego przyjacielem.

Kiedy doszedł do siebie, szukał jej. Dniem i nocą bez ustanku. Aż w końcu włamał się do jednej z baz, gdzie figurowała jako zaginiona i zdrajca. Myślał, że uciekła. Że zmieniła tożsamość i ułożyła sobie życie. Och, jak bardzo był głupi!

Potem chciał odnaleźć rodzinę i plemię. Pojechał do południowej Walii, odnalazł rodzinny las i wioskę... pustą. Zaniedbaną. A za nią dziesiątki grobów. Jego plemię zdziesiątkowała zaraza, przeżył tylko Iso, syn kowala. Przepłakał nad grobami bliskich trzy noce. Potem wziął ze sobą Iso i wrócili do Norwegii, znajdując schronienie i pracę w domu watahy, która przyjęła ich z otwartymi ramionami.

Kiedy tylko usłyszał o wojowniczej pół anielicy, która wojowała w Akademii Bohaterów... wiedział, po prostu czuł, że to właśnie panna Barnes. Chciał tam jechać. Natychmiast, tak jak stał. Zobaczyć ją chociaż przez moment. Zamknąć w szczelnym uścisku, zapewnić, że wszystko będzie dobrze... ale nie mógł.

Nie mógł wejść tak po prostu na teren szkoły, złapaliby go i zamknęli Bóg jeden wie za co. Dlatego usłyszawszy przedtem, że były Zimowy Żołnierz potrzebuje pomocy... nie wahał się. W końcu miał już doświadczenie, a jak się później przekonał Silva była z charakteru bardzo podobna do ojca. Otrzymanie zaproszenia na bal było szczytem jego marzeń. A kiedy ją zobaczył w tej sukni i masce... Była najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widział.

Złamała mu serce swoim odtrąceniem. Lecz był zbyt uparty, aby zrezygnować bez walki. Nie chciał być dla niej ciężarem. Nie chciał być kolejnym problemem. Pragnął po prostu być. Trwać przy jej boku, nawet kiedy świat, który znają właśnie się kończył.

Doceniał każdą minutę, każdą chwilę, którą przy niej spędził. Cieszył się, że może pomóc jej opanować tą moc i pokazać wszystko, czego nauczył go niegdyś jego mentor. Cieszył się, że pokazał jej, iż ta moc, Iskra Boża, może być piękna, jeśli tylko dobrze się ją wykorzystuje. Radował się każdą sekundą bycia blisko niej.

A tamten pocałunek i jej słowa... sprawiły, że serce nieomal wyskoczyło mu z piersi. Czuł się jakby dostał skrzydeł i dosięgnął nieba. Kochał ją. Z całego serca, nawet teraz, kiedy stał w szpitalu, przygotowując go na przyszłych pacjentów. Wraz z nim krzątało się tu kilkanaście innych osób, znosząc koce, bandaże, igły, środki do dezynfekcji. Teraz wiedział, że to wszystko mają dzięki temu, że Silva opanowała Hydrę. Czy był o to zły? Nie. Bardziej zmartwiony, w końcu mogło jej się coś stać. Czy czuł do niej żal? Może trochę. Sądził, że mu ufa, ale skoro podjęła taką decyzję nie zamierzał jej kwestionować.

Westchnął ciężko. Wciąż wyrażał się o niej, mówiąc w czasie teraźniejszym. Nie mógł pogodzić się z myślą, że ona nie żyje. To wciąż do niego nie dochodziło, za każdym razem, kiedy o tym myślał, jego serce krwawiło, a dusza pożerana była przez dominującą pustkę.

— Kayden, przybył doktor Banner. Wprowadź go, proszę — nakazała Lea Rogers, z uwagą licząc leki, jakie zostały im przydzielone.

Chłopak spojrzał na nieco zagubionego naukowca i uśmiechnął się pokrzepiająco. On także nie wiedział, co przyniesie jutro. Czy w ogóle będzie jakieś jutro. Lecz miał swój cel. Będzie ratował życie ich żołnierzy i nie dopuści, by ktokolwiek zginął przez jego błąd. Zrobi wszystko, co w jego mocy, by ograniczyć liczbę ofiar śmiertelnych i wspomóc ich małą armię. Zrobi to, choćby nie wiem co.

Dla niej.

***

Maxon Yellow ciaśniej otulił się płaszczem, drżąc z zimna. Wracał właśnie z treningu do swej kwatery, potrzebował snu i odpoczynku, aby zregenerować siły przed walką. Jedna myśl nie dawała mu spokoju. Przez przypadek podsłuchał jedną rozmowę ojca Silvy z jej bratem. Jej treść była przerażająca.

Zostali sami. Bez większego wsparcia Hydry. Chaos zadbał, by przeżyła tylko garstka, aby nie mieli przewagi siłowej.

Serce syna zmarłego generała Yellowa ścisnął lęk. Co teraz? Co mają zrobić?

Och, jak bardzo pragnął, aby białowłosa była z nimi! Ona zawsze była ich oparciem, mogli się jej poradzić, porozmawiać. Natchniony przeczuciem przystanął i spojrzał za siebie, wpatrując się w horyzont. Kiedyś Silva powiedziała mu, że usłyszy, jeśli ten ją zawoła, prosząc o pomoc. 

Czy w takim razie gdyby tylko... nie, to głupie. Zwykły przesąd, ułuda jego umysłu.

A może jednak...

— Chciałbym, abyś była z nami — wyszeptał cicho, nim zdołał się rozmyśleć, drżącym od nadmiaru emocji głosem. — Bez ciebie nie damy sobie rady. Pomóż nam, Silva. Błagam.

Przez chwilę stał, patrząc przed siebie i mając głupią nadzieję, że skądś nadejdzie odpowiedź lub znienacka pojawi się białowłosa i krzyknie "Hej, niedowiarki! Jestem tu i już ja wam pokażę! Nie traćcie wiary. Nigdy!"

Tak się jednak nie stało. Tylko wiatr zawodził cicho, porywając w wirujący taniec pierwsze płatki śniegu.

Max westchnął. Czego się spodziewał? Silva nie żyje. Pozostali całkiem sami i mogli liczyć, tylko na siebie. Zmarnowany obrócił się i skierował swe powolne kroki w stronę budynku szkoły.

***

W tym samym czasie, kilka kilometrów dalej, słońce skryło się za śniegowymi chmurami, które nadciągały ze wschodu. Wiatr zaczął hulać i wyć przy tym głośno, poruszając gałęzie drzew i krzewów i strącając zalegający na nich śnieg.

Morze przybrało ciemnogranatową barwę. Spienione fale z rykiem uderzały o skalisty klif, rozbijając na nim i powracając, by znów uderzyć z coraz to większą siłą. Zaledwie kilka metrów od klifu znajdowała się wąska plaża. Piasek miała brudnopomarańczowy, o liczne kamienie łatwo było się poranić, toteż bardzo rzadko tutaj zaglądano, przez co miejsce stało się dzikie.

Fale zabierały drobinki piasku, wyrzucając czasem kruche muszelki. Uderzały o podłoże wymywając je i porywając niewielkie kamyki w podróż, nim te nie opadną na dnie.

W pewnym momencie niebo przecięła błyskawica, a kiedy grzmot wstrząsnął ziemią, woda wyrzuciła na brzeg ciało młodej dziewczyny, kurczowo ściskającej w swych dłoniach miecz.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top