Rozdział 53


***SEN***

Kap. Kap.

Spadające po ścianie krople wody wydawały się wręcz nienaturalnym hałasem. Dźwięk był tak nieznośny, że zmusił młodą dziewczynę do otwarcia oczu, choć było to nie lada wyzwaniem po tak długiej utracie przytomności. Zamrugała niepewnie. Każdy, nawet najmniejszy ruch był dla niej dużym wysiłkiem i skutkował eksplozją nowych fal bólu.

Pomieszczenie, w którym się znajdowała było niewielkie, nawet jak na standardy Hydry. Po zimnym betonie dumnie piął się grzyb. Pojedyncze płaty mchu nieśmiało przeplatały się z pleśnią. Zapach przywoływał na myśl nieświeże jedzenie, choć nie pamiętała już, czy istnieje coś poza czerstwym i twardym jak kamień chlebem oraz kubkiem wody dziennie, pochodzącej z bliżej niewiadomego źródła.

Dziewczyna o szarych od brudu, skołtunionych włosach poruszyła się nieznacznie, chcąc choć na chwilę zmienić niewygodną pozycję, w której się znajdowała. Nastolatka natychmiast skrzywiła się z bólu, czując jak po plecach wolną stróżką płynie ciepła ciecz. Krew. Spuściła zrezygnowana wzrok na podłogę, gdzie na ciemnoszarym betonie dostrzec można było brunatne, zaschnięte stróżki cieczy, która niecały dzień wcześniej obficie wypływała z jej ran.Była przywiązana do ściany, kajdany umiejscowione były w taki sposób, aby pozostała w pozycji klęczącej. Ubiczowane plecy promieniowały bólem. Jej wspomnienia przykryte były mgłą, choć jej serce wyło z niewyjaśnionego bólu, a dusza rozdzierała się na kawałki. Jednak jedna myśl szybko przebiła się przez zaporę. Jedno słowo, imię, dla którego gotowa była na wszystko.

– Kayden – wyszeptała z trudnością, a jej oddech zamienił się w obłok pary. 

Jej lazurowe oczy zaszkliły się od łez. Nakryli ich. Znaleźli. Zabiją go. Ona była ich tajną bronią, stworzoną do siania zniszczenia i chaosu. On był ich medykiem, zniewolonym Fae (elfem) ze zdolnością uzdrawiania. Zmusili go do pracy w tym okropnym miejscu, grożąc, że wyrżną jego rodzinną wioskę, którą miłował, bowiem była miejscem jego narodzin. Pokochali się, choć ich uczucie rozwijało się stopniowo i droga do ich miłości usłana była cierniami. Miłowali się bardziej niż towarzysze życia, choć ich dusze nie były złączone tą więzią. Teraz... wszystko się skończyło. To koniec. Nakryli ich kiedy mieli już uciec, wszystko było gotowe, prowiant, droga ucieczki, plan ewakuacyjny, plany na przyszłość. Wszystko runęło, kiedy okazało się, że jeden ze strażników ich podsłuchał i doniósł górze. Zostali przyłapani na gorącym uczynku. Drzwi otworzyły się ze złowrogim dźwiękiem. Do środka wpadła struga światła, a u progu stanął Karkarov – dowódca jednostki z obrzydliwym uśmiechem na ustach. Jego blizna, biegnąca od czoła przez lewe oko do kącika ust wyraźnie odznaczała się na oliwkowej, pomarszczonej cerze mężczyzny.

– I co, rozpustnico? Kochanka się zachciało, hę? – zaśmiał się, gasząc butem papierosa.

– On jest niewinny – wychrypiała z trudnością.

– Zamilcz! – spoliczkował ją mocno, aż jej głowa odskoczyła w drugą stronę. – Niewdzięczna! Daliśmy ci dom, jedzenie, dach nad głową, a ty nas zdradziłaś – wycedził z obrzydzeniem.

– Jedyne co mi daliście to cierpienie i krew na rękach – powiedziała buntowniczo, patrząc mu hardo w oczy.

– Nie będę się powtarzał! – warknął, po czym spojrzał na nią z dziwnym błyskiem w oku, co wywołało głęboki niepokój u dziewczyny. – Wprowadzić! – zawołał.

Drzwi ponownie się otworzyły. Do środka weszło dwóch mężczyzn, którzy trzymali trzeciego pod pachy. Tamten był w okropnym stanie. Lawirował na granicy przytomności, wycieńczony dotkliwym pobiciem. Jego oko spuchło i przybierało już fioletową barwę, z wargi i skroni leniwą stróżką płynęła krew. Do tego jego twarz była mocno pokaleczona, ciemne włosy były potargane i miały w sobie trochę szarego pyłu, złote oczy wyrażały jedynie ból. Nie miał sił iść, toteż ciągnęli go po ziemi, a jego nogi szurały po zimnym betonie.

– Kayden! – zawołała z bólem serca, rzucając się do przodu, aż zabrzęczały łańcuchy, co skutkowało nową eksplozją bólu. 


To się jednak już nie liczyło. Ważny był tylko on.

– Silva! – powiedział w tym samym momencie, dostrzegając ją i z całych sił starając się wyrwać z rąk oprawców. 


Był jednak zbyt słaby, a wyrafinowane tortury Hydry jeszcze pogorszyły sprawę. Mimo to nadal podejmował rozpaczliwe próby, lazurowooka była najważniejsza. Złapali ich, jej stan wywołał u niego przerażenie. Wyrywał się dopóki nie został kopnięty w żebra, co odebrało mu dech. Zgiął się w pół, czując paraliżujący ból złamanych żeber. Jego umysł i duszę spowijał ból. Nie dotrzymał słowa. Nie dał rady jej ochronić.

– Nie tak szybko gołąbki – zacmokał Karkarov, a wyraz jego twarzy balansował między złością, a mściwą satysfakcją. – Jeszcze nacieszycie się sobą. W PIEKLE – zaakcentował, chwytając dziewczynę boleśnie za szczękę, na co syknęła cicho.

– Szujo! Zostaw ją w spokoju! – zawołał wzburzony chłopak. 

Nie pozwoli, aby ktoś traktował ją w taki sposób! Dowódca jednostki gwałtownie ją puścił i powolnym krokiem podszedł do elfa, który z gniewem spoglądał mu w zimne oczy.

– Kanarek śpiewa, tak? – spytał z dziwnym uśmieszkiem, a następnie powiedział coś szybko po rosyjsku.

Podtrzymujący go mężczyźni puścili jego ciało, które bezładnie upadło na ziemię. Następnie wyjęli zza pasków kije i zaczęli go nimi okładać bez krztyny uczuć.

– Nie! Nie! Zostawcie go! – krzyczała zrozpaczona dziewczyna, widząc zakrwawione ciało ukochanego, który resztkami sił starał się osłonić głowę przed mocnymi ciosami oprawców.

Sytuacja ciągnęła się przez blisko kwadrans, póki gardło dziewczyny nie ochrypło od ciągłych krzyków i zawodzeń, a ona nie skrzeczała żałośnie resztkami sił błagając, aby zostawili go w spokoju. Po tym czasie Karkarov odwołał mężczyzn, którzy wyszli bez słowa. Mężczyzna z obrzydzeniem spojrzał na ciało chłopaka, kopnął go w żebra, na co z jego ust wydobył się jęk bólu. Następnie podszedł do szarpiącej się nastolatki z naganą spojrzał na jej otwarte rany, które znów krwawiły i odwiązał ją z kajdan. W takim tempie dziewczyna niedługo się wykrwawi bądź straci przytomność z powodu dużej utraty osocza. Niby nie mógł na to pozwolić, lecz było mu wszystko jedno, czy ta małolata zdechnie teraz, czy później.

Białowłosa nie czekała aż krępujące ją więzy opadną do końca. Zerwała się z miejsca i upadła, krzywiąc się z powodu eksplozji bólu. Nie zatrzymało jej to. Wykorzystując wszystkie swoje siły podczołgała się do złotookiego wokół którego wytworzyła się już kałuża krwi. Wciąż czując słone łzy na policzkach, które podrażniały rany, uklękła i wzięła jego głowę na swoje kolana. Gładziła go po jedwabistych włosach i tuliła z bólem wymalowanym na twarzy.

– Kayden. Kochany. Co oni ci zrobili – szeptała rozpaczliwie, bujając się w przód i w tył.

Mężczyzna z chorą satysfakcją przyglądał się temu z boku. Mieli za swoje. Zachciało im się buntu i zdrady. Splunął gdzieś w bok, a następnie rozkazał zimno:

– Zabij go.

Lazurowooka spojrzała na niego niezrozumiale. Jej umysł spowijała mgła bólu fizycznego i psychicznego.

– Co? – spytała

– Powiedziałem: zabij go – powtórzył zniecierpliwiony akcentując każde słowo. 


Chciał pozbyć się problemu i dać tej ladacznicy nauczkę.

– Nie – zaprzeczyła twardo. 


Była przerażona kiedy dotarł do niej sens tych słów. Nie mogła tego zrobić. Nie mogła, nie ważne jaka byłaby za to cena. Jak potem spojrzałaby na siebie w lustrze?

– Nie masz wyboru. To rozkaz – rzekł surowo dowódca, któremu nie podobało się nieposłuszeństwo dziewczyny.

– Nie będę wypełniała rozkazów takich kanalii jak ty! – zawołała w przypływie odwagi i złości.

Spojrzał na nią, jakby była niespełna rozumu, a potem uśmiechnął się szeroko. Biedne dziecko. Myślała, że zawojuje cały świat, lecz srogo się pomyliła. To Hydra, a ona nie zapomina o swych żołnierzach ot tak! Za błędy trzeba słono płacić. Karkarov jej nie rozumiał. Wręcz nią gardził. Mogła mieć tu wszystko, wyższy stopień, lepsze traktowanie, może nawet szacunek.Wystarczyłoby gdyby przestała być jak jej przeklęta matka, przestać się opierać kuszącym ramionom zła i przekroczyć próg otchłani, gdzie narodziło się to zło. Ale nie, wolała grać na własną rękę, robić wszystko, co jej się żywnie podoba. Musiał przyznać, że nie była głupia i podobały mu się jej manipulacje. Jej sposób bycia bardzo upodobnił się do ich żołnierzy po śmierci tamtej białej zarazy, ale znowu coś musiało pójść nie tak! Znalazła sobie tego żałosnego chłopaczka, który zrobił jej wodę z mózgu. Wmówił, że nie musi wykonywać rozkazów, nie musi być zła, że ją kocha.

O b r z y d l i w e.

Liczył, że kiedy pozbędzie się problemu wszystko wróci do normy. Góra nie ukarze jej śmiercią, bo jest zbyt cenna, ewentualnie dostanie tortury lub nie dostanie jeść. Albo zostanie zamknięta w lochu na jakiś czas. Smarkula przemyśli sobie swoje zachowanie i wszystko wróci do normy, a Hydra będzie rosła w potęgę.

– Ależ będziesz – powiedział, po czym wyjął z kieszeni pewną książkę i zaczął recytować po rosyjsku TE przeklęte słowa. – Czystość. Dom – przerażona dziewczyna poczuła narastający ucisk w skroniach. – Kwiecień. Misja – zgięła się w pół, kiedy odebrało jej dech, a ciało opanował ból, jakby łamano jej wszystkie kości. – Strach. Krew.

– Nie wypowiadaj tych słów! – zawołała, na oślep próbując zaatakować mężczyznę. 


Na nic były jej starania, bo dowódca z zatrważającą łatwością mówił dalej:

– Wolność. Walka – pojawił się pisk w głowie, najpierw cichy, potem coraz głośniejszy, aż w końcu stał się wręcz bolesny. 


Dziewczyna krzyczała, zasłaniając sobie uszy i zwijając na podłodze. Łkała żałośnie, chcąc, aby ta katorga przejęcia nad nią kontroli w końcu się skończyła.

– Magia. Posłuszeństwo – wypowiedział ostatnie słowa, a następnie z cichym trzaskiem zamknął książeczkę, obserwując uważnie więźnia.

Ból ustał. Pozostała tylko rażąca pustka, która wypełniła każdą komórkę jej ciała. Wstała automatycznie, nie zważając na krwawiące rany i patrzyła pusto przed siebie. Nie była już sobą, tylko potworem stworzonym przez tą popapraną organizację. Gotową wykonać wszystko, co tylko sobie zażyczą.

– Żołnierzu? – spytał niepewnie dowódca. 


Niby miał nad nią władzę, ale teraz była nieprzewidywalna, mogła równie dobrze za chwilę go zabić.

– Gotowa na rozkazy – odparła beznamiętnie, dobrze znaną jej formułkę.

Uśmiechnął się podstępnie, słysząc te słowa. Tak powinno być.

– Zabij go – wydał twardy rozkaz, podając jej zabezpieczoną broń.

Dziewczyna (a może powinniśmy rzec marionetka?) wzięła bez wahania stary pistolet i sprawnie go odbezpieczyła. Podeszła bliżej chłopaka, z którego ust dochodził ciche świszczenie – przebite płuco. Ten spojrzał na nią, na miłość jego życia, która stała teraz nad nim, cała we krwi nie tylko jej własnej, lecz także jego i uśmiechnął się uspokajająco. Jego wyraz twarzy był spokojny, a oczy pełne ciepła i miłości, mimo że spluwa została skierowana prosto na niego. Nie winił jej. Wiedział, że to już nie była ona, tylko maszyna, która wykona wszystkie rozkazy bez żadnego protestu. Tak została zaprogramowana. Poza tym wolał taką śmierć i to z jej ręki, niż miałby umrzeć samotnie z powodu wykrwawienia, przebitego płuca lub – co gorsza – po eksperymentach, czy torturach.

– Kocham cię, Silva – wychrypiał z uczuciem. – Pamiętaj o tym.

Ręka dziewczyny drgnęła. Te oczy... skądś je znała... skądś znała JEGO...

– Pospiesz się żołnierzu! – zawołał zły Karkarov, który bał się, że wpływ kodu źle zadziałał i lazurowooka ocknie się przed czasem i wykonaniem rozkazu.

Wewnątrz panny Barnes szalała nawałnica, jakiś cichy głos błagał ją, aby tego nie robiła, lecz strach "marionetki" przed konsekwencjami braku wykonania rozkazów spowodował, że strzeliła. Kula trafiła w złotookiego dokładnie w tym samym momencie, w którym odzyskała nad sobą kontrolę. Zatoczyła się pod samą ścianę i oparła o nią, dysząc, jakby właśnie przebiegła maraton. Kiedy chwilowe zawroty głowy i otumanienie minęły uświadomiła sobie co uczyniła. Z jej ust uciekł przerażony jęk, a płuca zapaliły żywym ogniem. Ręka, ciągle na spuście, zaczęła drżeć niekontrolowanie, aż w końcu broń wypadła jej z ręki, a ona sama straciła wszystkie siły, opadając na kolana. Łzy gorąco spływały po jej policzkach, a szok powoli opadał.

– Nie – wyszeptała zdławionym głosem, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w martwe ciało ukochanego.

W tym samym czasie Karkarov prędko chwycił opuszczoną broń, zabezpieczył ją, wsadził za pas i wyszedł rechocząc okropnie.

– Nie – powtórzyła, kiedy zaczął docierać do niej ogrom zbrodni, jaką popełniła. – Nie – powiedziała głośniej, gdy wydarzenie sprzed kilku chwil uderzyło w nią niczym rozpędzony pociąg. – Nie! – zawołała, gdy uświadomiła sobie, że go zabiła.

Zawyła głośno, a był to dźwięk tak okropny, przepełniony bólem i rozpaczą, że aż członkowie bazy zatrzymali się na chwilę jak sparaliżowani, słuchając jak ten odbija się od ścian i niknie gdzieś we wschodniej części bazy, gdzie rozgrywała się tragedia. Bezwzględne szpile bólu wbiły się w jej ciało. Jej dusza rozbiła się jak drogocenne szkło na miliony malutkich kawałków, które trudno będzie złożyć z powrotem w całość. Miała wrażenie, że serce pęknie jej z żalu, błagała, aby tak się stało, żeby dołączyła do niego w zaświatach. Na chwiejnych nogach podeszła bliżej i opadła przed nim na kolana. Przygarnęła jego wciąż ciepłe ciało do siebie.

– Kayden. Kochany. Przepraszam. Tak bardzo przepraszam – wyszeptała, tuląc go do siebie i łkając żałośnie.

A potem krzyczała. Krzyczała tak długo, póki starczało jej sił. A kiedy nie zdołała już wydobyć z siebie głosu, po prostu trwała przy nim, tuląc go do piersi. Sekundy zamieniały się w minuty. Minuty zamieniały się w kwadranse. Kwadranse w godziny. Trwała przy nim milcząca, chciała zginąć, sczeznąć za tą zbrodnię w najgłębszej otchłani piekła. W myślach przepraszała go miliony razy. Bolało ją serce. Serce? Jej serce już nie istniało. Było tylko organem, który nic nie czuł, nie miał prawa czuć. Po długich godzinach ucałowała jego czoło, przysięgając mu na swoją matkę i siebie samą, że zemści się na ich oprawcach. Obiecała mu, że pożałują dnia, w którym odebrali im przyszłość, którą wspólnie sobie wymarzyli. Gorzko pożałują dnia, w którym zmusili ją do jego morderstwa.

Tamtego dnia coś w niej umarło.

Jakaś cząstka jej duszy, odpowiedzialna za miłość przestała istnieć.

Tamtego dnia coś w niej pękło.

Hail Hydra? Nie na jej warcie!

Zemści się, a ta baza spłynie krwią.

Pożałują dnia, w którym ponownie przyjęli ją w swoje szeregi. Będą przeklinać jej imię. Będą korzyć się przed nią, błagać o litość.

Tak się stanie, choćby miało jej to zająć dekady.

A teraz... teraz Hydra pozna jej prawdziwe oblicze. Ta baza zobaczy jak wygląda prawdziwy potwór. A Karkarov pozna gorzki smak zemsty. Jej zemsty.

***KONIEC***

Przebudziła się gwałtownie, cała zlana potem. Drżała niekontrolowanie, była przerażona, czuła się jakby znowu tam była, jak zwierzę zamknięte w klatce. Dopadła do okna, szarpiąc gwałtownie za klamkę. Dusiła się, żar wypełniał jej ciało i jej płuca. Kiedy nie zdołała go otworzyć pędem ruszyła do łazienki, potykając się co chwila i zataczając. W pomieszczeniu jak burza wpadła pod prysznic i odkręciła zimną wodę. Kiedy lodowaty strumień zetknął się z jej ciałem zdusiła krzyk, który był spowodowany szokiem i zmusiła się do wyrwania pod nim kilka minut.

Dopiero, kiedy mgła szaleństwa i mar sennych ostatecznie odeszła, a ona odzyskała trzeźwość myślenia, zakręciła kurek i na drżących nogach wyszła.

Było jej tak zimno...

Prędko się wysuszyła i przebrała w ciepłe rzeczy, choć było to trudne, zważywszy na jej stan. Owinęła się grubym kocem. Nalała sobie wody do szklanki i wychyliła ją prędko, pijąc szybko, jakby właśnie wróciła z pustyni. Potem już spokojniej uchyliła okno, a kiedy nocne powietrze wpadło do środka, oddychała głęboko, chcąc się uspokoić.

W myślach podziękowała bratu za dźwiękoszczelne ściany, inaczej byłaby tu już cała szkoła. Roztrzęsiona ukryła twarz w dłoniach.

Dlaczego? Dlaczego teraz?, pytała samą siebie.

Koszmary niby były na porządku dziennym, ale powoli ją wykańczały, a tego typu mara jeszcze nigdy nie była tak wyraźna. Czuła, jakby znowu tam była, jakby ponownie zabiła Kaydena, jakby znowu zasłużyła na miano potwora. Wstała, chwytając się za głowę. Po jej policzkach płynęły gorące łzy. Koc z szelestem opadł na ziemię. Podeszła do stojącego nieopodal dużego lustra i spojrzała w nie. Patrzyła na nią białowłosa dziewczyna, dość szczupła, z ogromnymi worami pod oczami i śladami łez na policzkach. Zaczerwienione lazurowe oczy wyrażały ból i gniew.

Jak mogła swobodnie żyć, wiedząc jakich czynów się dopuściła?

Jak mogła śmiać się kiedy miała tyle niewinnych istnień na sumieniu?

Jak mogła bawić się i spokojnie żyć wiedząc, że skazała na śmierć tylu ludzi?

Jak mogła na siebie patrzeć wiedząc, że jest potworem, który nie zasługuje na szczęście?

Jej twarz wykrzywiła się w grymasie. Uderzyła pięścią w lustro, które rozprysło się na kawałki i poraniło jej dłoń. Z płaczem opadła na kolana. Nie z powodu krwawiącej dłoni, nie z powodu przeszłości, ani z powodu niepewnej przyszłości. Tylko z powodu bólu, który żywym ogniem trawił jej ciało i duszę. Kiedy białowłosa łkała i żałowała tego, co uczyniła, na zewnątrz zaczął padać śnieg. A zimny wiatr tej nocy hulał między drzewami i polami, przypominając swą pieśń, którą niedawno stworzył:

Wszystko się zacznie, kiedy pierwszy śnieg otuli ziemię.





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top