Rozdział 24
Rada Nadzwyczajna, jak głosiła sama nazwa, zbierała się tylko w sytuacjach wyjątkowych, bądź kryzysowych. Ostatnim razem ich "sesja" miała miejsce kilka dni przed atakiem oraz rozpoczęciem wojny przez Alexandra. Członkami Rady byli wszyscy najważniejsi generałowie, marszałkowie, agenci najwyższego stopnia, dyrektor Akademii, członkowie Avengers oraz kilka osób z rady pedagogicznej.
Piętnaście minut przed dziesiątą Silva stawiła się przed gabinetem, ubrana w skromną, granatową sukienkę ze złotym paskiem w talii. Z obuwia wybrała ciemne baleriny, włosy związała w eleganckiego koka, chociaż dwa kosmyki celowo opadały na jej twarz. Nie wypada przecież stanąć przed Radą w dresach, szczególnie, jeśli jest się świadkiem. Zabraniały tego zasady, które przestudiowała dzisiejszego poranka. Wzięła na uspokojenie kilka głębszych wdechów i zastukała delikatnie.
— Wejść! — rozległ się stanowczy głos, niewątpliwie należący do dyrektora placówki.
Panna Barnes weszła do gabinetu, napotykając zdenerwowany wzrok dyrektora. Nic dziwnego. Nicholas Fury nienawidził garniturów, ani krawatów, które niesamowicie go uwierały i krępowały jego ruchy.
— Dzień dobry — przywitała się lazurowooka cicho, nie chcąc bardziej go rozjuszyć.
Wiedziała, że i bez tego sytuacja Akademii była dość kiepska, a Fury mógł zostać oskarżony o prawdziwe zaniedbanie i zdegradowany ze stanowiska.
— Dzień dobry— odparł, składając swoje ręce w piramidkę, po czym przeszedł od razu do rzeczy. — Sprawy mają się następująco: obecnie trwają obrady, zostaniesz wprowadzona w charakterze najważniejszego świadka i po prostu odpowiesz na kilka pytań. Wszystko odbywa się w wojskowej sali sądowej, wiesz gdzie to jest?
— Tak — potwierdziła.
Zdążyła odwiedzić kiedyś część dla wojska.
— Doskonale. Maria będzie ci towarzyszyć. Muszę już iść, jestem już sporo spóźniony — oznajmił mijając ją i szybko znikając za drzwiami.
— Chodź, Silva — przywołała ją do siebie wicedyrektorka z lekkim uśmiechem.
Białowłosa posłusznie podążyła za brunetką, która (chyba już tradycyjnie) trzymała pod pachą kilka teczek. Panna Hill podczas drogi zagadywała ją, chcąc odciągnąć uwagę osiemnastolatki od czekającej rozprawy. Z doświadczenia wiedziała, jak wielki jest to stres i jak bardzo nastroje panujące na sali rozpraw potrafią wyprowadzić z równowagi. Ponadto lazurowooka była wystawiona na widoku, a uczniowie Akademii nie zawsze przebierali w słowach. Już teraz niektórzy z nich przyglądali się jej z podejrzliwością.
Część wojskowa znajdowała się w północnej części terenu Akademii. Obejmowała poligon, kilka domków mieszkalnych oraz ogromną zamknięty budynek do którego wstęp mieli tylko wojskowi o stopniu co najmniej sierżanta. Przed samym wejściem do odpowiedniej sali, Maria Hill uśmiechnęła się pocieszająco i rzekła:
— Głowa do góry. Wprawdzie jeden z generałów jest gnojem, ale to nic, z czym byś sobie nie poradziła.
— Dziękuję — uśmiechnęła się dziewczyna niepewnie w stronę wicedyrektorki, która kilka chwil później odeszła.
Białowłosa czuła nieprzyjemny uścisk w żołądku na myśl, co może ją czekać za drzwiami. Nie wiedziała, czego może się spodziewać po niektórych z dostojników i to powodowało jej obawy i dyskomfort.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Młody żołnierz, na oko nie liczył więcej niż dwadzieścia trzy wiosny, odziany w zielony, odświętny mundur ze złotymi elementami. Zmierzył ją chłodnym spojrzeniem od stóp do głów, nie wywołując najlepszego pierwszego wrażenia.
— Panna Barnes? — spytał o dziwo uprzejmie.
— Tak — potwierdziła, przyjmując pewną siebie postawę. Nie mogła pokazać strachu, żadnej słabości. Jej twarz stała się kamienną maską, z której zionęła obojętność.
— Zapraszam — odsunął się, by ją przepuścić.
Aby dojść do podwójnych, brązowych drzwi ze złotą tabliczką głoszącą "Sala Rozpraw", musiała przejść przez ponury, zielono-brązowy korytarz w towarzystwie milczącego żołnierza. Zatrzymała się przed wejściem na salę, czekając na swoją kolej. Zza nich wydobywały się głosy, przekrzykujące się i żywo debatujące.
— CISZA! — ryknął jakiś rozzłoszczony, damski głos, na co wszyscy umilkli. Silva poczuła, jak zimny dreszcz przebiega po jej kręgosłupie.
Chwilę potem została zapowiedziana, a drzwi otworzyły się na oścież. Pomieszczenie miało kształt koła. Przy jego ścianach wznosiły się ławki i biurka przy których siedzieli pomniejsi członkowie Rady, głównie wojskowi i część nauczycieli oraz Avengers. Na środku stała bramka, przy której zeznawali świadkowie. Około cztery metry od niej stało wysokie i długie biurko z drewna hebanowego. Na środku zasiadała czterdziestoletnia jasnowłosa kobieta o niebieskich oczach, które barwą przypominały zamarznięte jezioro. Amelia Silberne, jak głosiła tabliczka, była główną przewodnicząca Rady i to do niej należał ostateczny głos. Po lewej i prawej stronie kobiety zasiadali jej najbardziej zaufani ludzie i główni sędziowie — Nayla Terringston oraz Drake Grander. Od ciemnego biurka na tymże podwyższeniu odobiegły (po lewej i prawej stronie) inne, mniejsze, gdzie zasiadali wszyscy ważni generałowie, marszałkowie oraz inni, wraz z Furym, który nie wyglądał na zadowolonego.
— Witajcie Najwyżsi Sędziowie i Czcigodna Rado. Niech obrady przebiegną pod sztandarem prawdy, sprawiedliwości i jedności — przemówiła pewnie lazurowooka, stając za bramką.
Jej słowa wywołały niemałe zdziwienie. Młodsi stażem nie rozumieli, co znaczą słowa pozdrowienia, natomiast starsi dziwowali się skąd tak młoda osoba znała stare pozdrowienie Rady, pochodzące z czasów, gdy Akademia i Rada Nadzwyczajna dopiero powstawały. Odpowiedź kryła się w księgach, ukrytych głęboko w bibliotece, lecz już nikt nie pamiętał o ich istnieniu. Amelia Silberne skinęła z aprobatą głową, odpowiadając przepisowe "Tak nam dopomóż Bóg". Następnie dała znak jednemu z generałów, zasiadających po lewej stronie, aby rozpoczął przesłuchanie. Mężczyzna wstał. Miał włosy koloru popiołu, a jego czekoladowe oczy posiadały w sobie iskrę buntu i zdrady. Silva miała wrażenie, że jej serce gubi kilka uderzeń. To... to przecież...
Cudem zachowała spokój, nadal utrzymując kamienną maskę. Cholera. Musi to wszystko dobrze rozegrać, inaczej... Poczuła na sobie ciężar spojrzenia mężczyzny, które podszyte było kpiną. Wyczuła także inne spojrzenie, szare oczy jej ojca, który widział, że coś jest nie tak. Czujnie rozejrzał się po sali w poszukiwaniu zagrożenia. Jego wzrok najdłużej spoczął na trzech mężczyznach. Jeden z nich stał i miał zadawać pytania, dwóch innych siedziało obok niego. Skądś ich kojarzył, tylko skąd...
— Silva René Catherine Lydia Barnes, lat osiemnaście, zamieszkała w Akademii Bohaterów i tam też uczęszczała, zgadza się? — spytał czekoladowooki.
— Tak — potwierdziła córka Niebios.
— Przysięga pani mówić prawdę i tylko prawdę? — spytał, zaglądając pobieżnie do notatek. Wszystko miał już przygotowane.
— Przysięgam.
— Opowie nam pani, co DOKŁADNIE wydarzyło się ubiegłej nocy — nakazał.
Obiecał sobie, że ją zniszczy, teraz przed nimi wszystkimi. A potem zabierze ją tam, skąd przyszła, niewdzięcznica.
Szefostwo będzie zadowolone.
Co z tego, że Hydra nie stała za atakami? Ważniejszy był powrót ich żołnierzy, aby ponownie okryli się chwałą.
— Podczas wykonywania zaliczenia z zajęć w terenie dostrzegłam ślady obecności nieprzyjaciela — zaczęła spokojnie.
— Co to były za ślady? — przerwał jej niegrzecznie
— Trzy łuski nabojów — odparła niezrażona. — Kontynuując...
— Skąd wiedziała Pani, że nie pochodzą z naszej broni? — przerwał jej ponownie, wdając się w szczegóły.
Gówniara sama wyda na siebie wyrok. Udowodni jej kłamstwo, a potem wszystko pójdzie już z górki. Nie wiedział jednego. Silva doskonale zdawała sobie sprawę z tego, kim jest mężczyzna.
I nie da się tak łatwo wkręcić w jego intrygę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top