Rozdział 40

Maraton 1/3

— Kółko — mruknęła smętnie Silva, stawiając wymieniony znak w odpowiednim miejscu.

— Krzyżyk — rzekła bardziej entuzjastycznie Fay, stawiając duży "x" w lewym dolnym rogu kartki.

Blisko trzy minuty mierzyły się w tej prostej grze, bo — jak ujęła to Corney — "Zbytnio się przepracowujesz, Barnes. Wyluzuj trochę". Silva nic nie mogła na to poradzić. Chciała, aby wszystko poszło po jej myśli, choć zdawała sobie sprawę, że nie wszystko pójdzie zgodnie z odgórnymi założeniami.

Takie są przecież koleje wojny.

Od pamiętnego ataku na szkołę minęły dwa tygodnie. Do świąt Bożego Narodzenia zostało pięć dni, a do balu — dwa. Komitet organizacyjny ma pełne ręce roboty, a w atmosferze Akademii dało się wyczuć wyraźne podekscytowanie. Uczniowie rozprawiają głównie na temat Bożego Narodzenia i przerwy świątecznej. Sam bal po raz pierwszy w historii miał odbyć się wraz z absolwentami i młodszymi rocznikami (białowłosa delikatnie zasugerowała to wicedyrektorce, gdy ta rozmyślała jak poprawić atmosferę w Akademii. Żołnierzy trzeba przecież rekrutować). Absolwenci przyjechali poprzedniego dnia i dostali w posiadanie trzecie piętro, czyli pokoje gościnne. Atmosfera rzeczywiście uległa znacznej poprawie. Wspólne posiłki i czas wolny (zarządzony z woli dyrektora, który miał "ważniejsze sprawy na głowie") zdecydowanie poprawiły nastroje i pomogły choć na chwilę zapomnieć o traumatycznych wydarzeniach. Silva porankami trenowała, za dnia chodziła na zajęcia, popołudniami odrabiała prace domowe, wieczorami natomiast przesiadywała w katakumbach planując. Na sen decydowała się dopiero po północy. Na szczęście nikt nie zauważył, że coś jest nie tak. Swego ojca upewniła, że wszystko jest w porządku — choć niezbyt jej wierzył — a Nathan miał z nią kontakt tylko podczas zajęć i posiłków. Biedak był załamany, a ona nie była najlepszą osobą do pocieszania. Chciała mu powiedzieć. Na bogów, tak bardzo pragnęła ulżyć jego cierpieniu, mówiąc mu, że jego siostra żyje i ma się dobrze. Ale nie mogła. To było wbrew temu, co ustaliła, a panna Barnes chciała trzymać się zasad jak tonący kół ratunkowych.

Pogrzeb zmarłych odbył się bardzo uroczyście, pięć dni po ataku. Morganę i Azazela uznano za zaginionych, bowiem nie odnaleziono ich ciał, choć i tak każdy znał ich los — skoro białowłosa twierdziła, że nie przeżyli ataku, to właśnie tak musiało być.

Sprawa absolwentów prezentowała się w jasnych barwach. Kiedy tylko Silva zaproponowała Marii Hill ich zjazd na tegoroczny bal, ta z chęcią się zgodziła. Zaraz po tym lazurowooka napisała kilkadziesiąt listów, w których prosiła o pomoc i wyjaśniła pobieżnie sytuację. Ku jej uldze większość listów zwrotnych była pozytywna. Spotkała się więc z nimi ostatniej nocy w katakumbach — które Corney uprzejmie jej udostępniła jako biuro i sale treningowe — apelując o czujność i prosząc o pomoc na wypadek ataku. Nie miała przed nimi tajemnic — opowiedziała im wszystko, co istotne, nie ukrywając nawet swojej znajomości z Alexandrem. Przeczuwała, że kolejny atak odbędzie się właśnie podczas balu. Była to przecież doskonała okazja do manifestacji siły i potęgi oraz do zastraszenia środowiska. Chaos nie przepuści takiej okazji.

— Nie mam ochoty w to grać. Jest jeszcze tyle pracy — westchnęła córka Zimowego Żołnierza, opadając na oparcie fotela i masując skronie.

Musiała jeszcze skontaktować się z bratem i Morganą, poprosić o pomoc wojskowych, napisać listy do kilku starych znajomych i ostatecznie rozwiązać sprawę Hydry. Nie zapominając przy tym o karnym referacie na temat środków bezpieczeństwa i przestrzegania pokoju, mieszczącym się na co najmniej czterdziestu stronach, jak zarządził dyrektor.

— Silva dobrze wiesz, że nie przewidzisz wszyskiego. Zważaj na swoje zdrowie, musisz być w pełni sił — poinformowała ją łagodnie Fay, spoglądając na osiemnastolatkę wzrokiem pełnym troski.

Wiedziała, że nastolatka była silna, ba, była jedną z najodważniejszych i najsilniejszych osób, jakie spotkała. Lecz nawet silni ludzie potrzebują odpoczynku, a zmęczenie i znużenie malujące się na twarzy panny Barnes mówiły same za siebie.

Wojnę winien prowadzić prawdziwy wojownik, którym Silva niewątpliwie była. Nie mogła więc dopuścić, aby białowłosa była wrakiem człowieka przez te przygotowania.

— Nie mogę — jęknęła Silva. — Kiedy myślę, co może się stać...

Przed oczami stanęły jej niechciane obrazy, senne mary i tragiczne wydarzenia z przeszłości, od których tak bardzo pragnęła uciec.

— Uspokój się — rzekła nieco surowiej rudowłosa, po czym dodała łagodniej. —  Zaparzę ci melisy.

Podczas gdy wampirzyca krzątała się po kuchni, najpierw gotując wodę, potem zalewając napoje i krojąc ciasto, Silva przyjrzała się zdjęciom oprawionym w ramki, które stały na kominku. Przedstawiały pannę Vlad razem z kiloma osobami — prawdopodobnie rodziną, sądząc po podobnych (a nawet takich samych) rysach twarzy i cechach. Silva przypomniała sobie, jak wampirzyca opowiadała jej pewnego wieczoru o członkach swojej familii. Jej mama Caroline mała piękne rude loki, sięgające pasa. Ciemne oczy miały w sobie wiele wesołych iskierek, była naprawdę wspaniałą osobą. Na rękach trzymała jej siostrzyczkę — Charlotte — która liczyła wtenczas sześć zim (wampiry rosły i strzały się do dwudziestego roku życia, można było także urodzić się z darem wampiryzmu) i była jak lustrzane odbicie kobiety. Ojciec Fay — szacowny Richard — był kiedyś wasalem któregoś króla i szanowanym magnatem ziemskim. Miał te same zielone oczy, co jego najstarsza córka oraz te same, szlachetne rysy twarzy. Trzymał dłoń na ramieniu swego pierworodnego dziecka — syna, który był bratem bliźniakiem Fay i miał na imię Fryderyk. Rodzina Corney nie tylko w świecie ludzi, lecz także wampirów miała arystokratyczne korzenie. Chociaż jej ojciec — Richard — został przemieniony, to matka była córką siostry samego Drakuli. Jako siostrzenica króla wampirów nosiła tytuł hrabiny. Corney kochała "wujaszka", jak wołała na Drakulę.

— Smacznego — rzekła zielonooka, kładąc na stoliku ciasteczka bezowe i dwa parujące kubki.

Białowłosa mruknęła ciche "Dziękuję", po czym usiadła na swoim miejscu. Po jej głowie chodziło jedno pytanie, które ją niezmiernie ciekawiło, lecz bała się je zadać, by nie urazić wampirzycy, która stała się jej w pewien sposób bliska. Zdecydowanie zbyt szybko się przywiązywała.

— Jak trafiłaś do akademickich katakumb? — spytała szybko Silva, po czym przeklęła swoją śmiałość. — Przepraszam.

Rudowłosa, jakby świadoma rozetrek młodej dziewczyny, uśmiechnęła się lekko, choć jej wzrok był przepełniony melancholią.

— Nic się nie stało — zapewniła, po czym rozpoczęła opowieść. — Z tego, co zapewne wiesz Akademia powstała pięćset lat temu. Wiele o niej słyszałam i z całego serca pragnęłam do niej uczęszczać, by oderwać się od nudnej rutyny życia w zamku i sztywnych zasad. Jakieś trzysta lat temu udało mi się namówić rodziców i zgodzili się, abym poszła do szkoły pod warunkiem, że nigdy się nie ujawnię, bo w tamtych czasach wampiry nie były akceptowane przez społeczeństwo. Do Akademii uczęszczały wówczas istoty nadnaturalne i nieliczni ludzie z mocami. Było pięknie i kolorowo. Zdobyłam przyjaciół, akceptację i miałam dobre oceny. Do czasu. Pewnego dnia strażnicy lasu odkryli, że w tutejszym borze znajdują się zwłoki zwierząt, osuszonych z krwi. Wiedzieli, że to sprawka wampira. Zapanowało poruszenie, zarządzono testy. Wszyscy zgromadzili się w auli, a każdy tam obecny musiał spojrzeć i ucałować krzyż. Gdy nadeszła moja kolej... to było silniejsze ode mnie. Nie byłam w stanie nawet na niego zerknąć, coś zmusiło mnie do padnięcia na kolana. Czułam ból. Tak wielki, że krzyczałam chcąc, aby się to skończyło. Gdy próby się skończyły... chcieli mnie pojmać i zabić. Wtedy uciekłam. Schroniłam się w katakumbach i tam postanowiłam żyć, związana ze szkołą magią i przysięgą krwi, że żadna istota nie zginie w jej murach na mojej warcie. Dlatego nie mogę wrócić do domu. Muszę zadośćuczynić za wszystkie życia, które odebrałam. Cóż, ostatnio dość kiepsko mi to idzie — zaśmiała się nerwowo.

— Wybacz. Nie chciałam przywrócić bolesnych wspomnień — rzekła lazurowooka ze smutkiem, po czym, w przypływie emocji, przytuliła wampirzycę.

Tamta niepewnie oddała uścisk.

— Dzięki — szepnęła zielonooka. — Za wszystko.

— To ja powinnam dziękować — odparła panna Barnes, wyplątując się z uścisku i wracając na miejsce.

Przez chwilę trwały w ciszy, która była nawet przyjemna, zważywszy na okoliczności. Silva jednak zadała pytanie, które chodziło jej po głowie od dłuższego czasu. Wiedziała, że Corney Vlad będzie znała na nie odpowiedź, istniało bowiem niewiele rzeczy, o których rudowłosa nie wiedziała

— Wiesz może, co się dzieje z Jamesem?

— Tym przystojniakiem z Norwegii? — uśmiechnęła się szelmowsko wampirzyca, ruszając sugestywnie brwiami.

— Tak! — zawołała białowłosa, rzucając poduszką w pannę Vlad. — Pamiętaj, że pytam z czystej ciekawości — ostudziła jej zapał.

— Wiem, Silva, wiem — pokiwała głową jej rozmówczyni ze smutnym uśmiechem. - Jest twoim towarzyszem, prawda?

— Istotnie — rzekła lakonicznie Silva, patrząc na nią ponaglającym wzrokiem.

Nie chciała niepotrzebnie rozwodzić się nad tym tematem.

— Młody Morgenstern wyruszył do swego rodzinnego kraju z powodu ceremonii przejęcia watahy przez jego brata. Wróci na bal — poinformowała ją Fay rzeczowym tonem, wzrokiem badając reakcję osiemnastokatki na tą informację.

— Rozumiem — kiwnęła tamta głową, częstując się bezowym ciasteczkiem.

Było naprawdę wyśmienite!

— Dlaczego nie dasz mu szansy? — wyrzuciła z siebie krewniaczka Drakuli z niejakim wyrzutem.

Stanowiliby przecież dobraną parę! Los nigdy się nie mylił, podobnie jak Bóg, który złączył ich tą więzią.

— Ja nie potrafię kochać Fay — stwierdziła gorzko białowłosa, odkładając prawie pustą filiżankę na spodek.

— Potrafisz — zaprzeczyła gorliwie.

Przecież są osoby, które darzy tym wyjątkowym i nierozerwalnym uczuciem!

— Umiłowałam mą matkę i brata. Pokochałam ojca. Ciebie, Nathaniela i jego siostrę darzę przyjaźnią. Samar jest dla mnie drugim bratem, Chaos najgorszym wrogiem — wyjaśniła pewnie, po czym głos panny Barnes nabrał nutek głęboko skrywanego bólu. — Jednak nikogo nie jestem w stanie pokochać jako swojego partnera życiowego. Już nie — dodała ciszej, patrząc tępo przed siebie.

Fay natychmiast zrozumiała o co chodzi. Czyli był ktoś, kogo córka Zimowego Żołnierza kochała, a kogo najwyraźniej utraciła.

— Jak miał na imię? — spytała niepewnie.

— Kayden — powiedziała, a na to imię serce panny Barnes ścisnęło się boleśnie. — Zginął niedługo przed tym jak ostatecznie opuściłam mury Hydry — dodała ponuro.

— Przykro mi — wyszeptała Corney.

Nie wyobrażała sobie, ileż ta młoda dziewczyna musiała wycierpieć...

— "Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią"? — spytała pół-anielica, ruchem głowy wskazując położoną z boku książkę.

Chciała jak najszybciej zmienić temat.

— Tak. Czytam to już po raz wtórny, lecz przesłanie zawsze skłania mnie do refleksji, a sama książka bardzo mi się podoba. Przede wszystkim za mistrzowskie zastosowanie gorsetki — rzekła wampirzyca entuzjastycznie, poddając się woli lazurowookiej towarzyszki rozmowy.

— Cóż motyw danse macabre robi swoje — uśmiechnęła się białowłosa lekko.

— Masz rację — potwierdziła, po czym klasnęła a dłonie, wstając energicznie. — Koniec tego dobrego. Wypad z katakumb, do balu nie chcę Cię widzieć.

Silva przez kilka sekund wpatrywała się w nią w szoku.

— Ale... — chciała zaprzeczyć.

— Żadnego ale! — zaoponowała Fay, tworząc mały portal. — Spotkamy się na parkiecie. Ciao!

Tym właśnie sposobem Silva znalazła się w swojej ulubionej altance w ogrodzie, wciąż nie mogąc wyjść ze zdziwienia.

— Ale ja się nie wybieram na żaden bal — mruknęła cicho, kręcąc z rozbawieniem głową.

Corney potrafiła być nieprzewidywalna. Silva otrzepała się z niewidzialnego kurzu i spokojnym krokiem wróciła do placówki.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top