Rozdział 7

Następny dzień nie zaczął się dla mnie zbyt udanie. Dosłownie rzuciłem się na surową rybę, pochłaniając ją w zabójczej prędkości. Nic nie było by w tym dziwnego, gdyby nie to, że jadłem śniadanie z ojcem, który dziwnie na mnie patrzył ale zignorował to pewnie zrzucając na "dorastanie".
Po tym jakże wartościowym posiłku udałem się prosto do kuźni by pomóc mojemu przyjacielowi w naprawianiu i kuciu broni.
Teraz tak na to patrząc dawno nie było żadnego ataku smoków.
A teraz znając życie, mój pech sprawi że dosłownie wywołam smoka z lasu...tylko oby nie Szczerbatka...

Wracając, gdy dotarłem do kuźni usłyszałem rąbek rozmowy ojca z Pyskaczem.

-Zobaczysz Stoik! To będzie wielkie widowisko!-krzyk Gbura rozniósł się po całej kuźni, docierając do mnie bardzo wyraźnie.

-Ach, Pyskacz czy ty umiesz mówić ciszej?!-ojciec najprawdopodobniej zakrył dłonią usta kowala.

-Och no wybacz, ale taki pokaz jest czymś niezwykłym!

-Pamiętaj w południe masz zabrać Czkawkę pod arenę-to oznaczało tylko jedno...będą zabijać smoki dla zabawy. Nigdy tego nie lubiłem, czułem się źle z tym, że ginie zwierzę, które też ma prawo do życia.

Usłyszałem kroki idące w moją stronę, więc jako wybitny aktor udałem, że dopiero co tutaj przyszedłem oraz, że przypadkowo wpadłem na Stoika.

-Tato? Co robiłeś u Pyskacza?-zapytałem, mimo że znałem odpowiedź na to pytanie, jednak lepiej żeby nie wiedzieli, że wszystko słyszałem.

-Byłem naostrzyć miecz-powiedział niepewnie, a ja już wiedziałem, że kłamie ,w końcu nie używał miecza przez 5 lat to dlaczego miałby go tak nagle zacząć? Po za tym sam go ostrzyłem i wiem, że ja jak coś zrobię to będzie się długo trzymać.

-Powiedzmy, że ci wierze-ominąłem go i udałem się na swoje stanowisko, ubierając po drodze fartuch. Nie pytając o nic kowala, zabrałem się za naprawę ogromnej góry broni.

-----

Mijały godziny, a ja sam traciłem poczucie czasu. Ile ja tu siedzę?
Dwie? A może trzy godziny?
Nie wiem, ale widzę jak Pyskacz dostaje jakiejś nadpobudliwości ruchowej na myśl pewnie o zabiciu smoka.
Wzruszyłem tylko ramionami i zabrałem się do dalszej pracy.

Po jakiś 15 minutach Pyskacz oznajmił, że musi iść odnieść ojcu topór, spojrzałem na niego jak na idiotę i zaśmiałem się cicho z ich "połączonej improwizacji".
W tym samym czasie do kuźni weszła Astrid Hofferson silna i niezależna wojowniczka, która szczyciła się ogromną urodą.

-Co dla pani zrobić-zapytałem uśmiechając się do niej miło i patrząc jak robi ten swój grymas wyższości. Szczerze mówiąc, nawet jeśli jest ładna to i tak bardzo mnie denerwuje. Szpanerka.

-Topór trza mi naostrzyć na zaraz-rzuciła mi ową broń do dłoni i oparła się biodrem o blat. Przewróciłem oczami i zacząłem ostrzyć jej broń na szlifierce. Choć miałem ogromną ochotę na poderżnięcie jej gardła to zdołałem tylko powiedzieć.

-Jakieś proszę by nie zaszkodziło. Serio to nie boli-warknąłem tylko, a ona patrzyła na mnie jakby widziała boga.

-Chyba coś cię uderzyło, albo zrobiło to za lekko-owszem masz racje. Był to Szczerbatek. Byłem u niego w nocy jeszcze raz bo zgubiłem rysik, a on mnie uderzył bo jestem mało dyskretny.

Nagle usłyszeliśmy krzyki. Wszyscy biegli w stronę areny, lecz nikt nie był przerażony, wszyscy wyglądali raczej na podekscytowanych.
Astrid niewiele myśląc pociągnęła mnie za rękę w tą samą stronę co biegł lud Wandali. Widać, że się cieszyła i najwyraźniej zapomniała kogo ciągnie za RĘKĘ!
Gdy znaleźliśmy się pod areną, walczył na niej już mój ojciec z Koszmarem Ponocnikiem.

Dostrzegłem w oczach smoka przerażenie. On chyba mnie wyczuł i spojrzał na mnie.

-Smoczy król!-krzyknął smok szczęśliwy. Spojrzałem na niego przepraszająco wiedząc, że nic nie mogę zrobić. Przecież Wandale zabiliby i mnie.
Zobaczyłem jak ojciec rzuca w gada mieczem, a on pada na ziemie zmęczony licznymi obrażeniami. Teraz cios ostateczny.

-Przepraszam-wyszeptałem, a Koszmar skinął głową najwyraźniej mnie rozumiejąc.

Ciach!

Odgłos odcinanej głowy był mi znajomy, lecz tym razem odwróciłem głowę zawiedziony tym, że nie mogłem go uratować. Jednak tym razem towarzyszył temu ogromny ból znamienia, ale to nic w porównaniu z bólem serca...

--
Dobra koniec tego rozdziału. Przepraszam ,że krótki ,ale nagle sobie przypomniałam o tych wszystkich książkach co prowadzę.
I jest dobra wiadomość!
Wyleczyłam się z tego mojego dziwnego przecinkowania. No wiecie...

"Smok, warknął"

Jestem z siebie taka dumna!

EDIT:

Piszę to po korekcie i teraz na serio się tego ścierwa oduczyłam xD

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top