Rozdział 22

- Nie żyje... - stwierdził Roman.

Próbował pomóc, podał mu swoją krew by go uleczyć, ale nic to nie dało. Widać było za późno, magia była zbyt silna by mógł to przeżyć.

- O mój Boże - powiedziała Hope upadając na kolana na trawę - Zabiłam kogoś.... Zabiłam człowieka...  Ja nie chciałam...

- Ej ej spokojnie, już dobrze - Roman od razu podszedł do niej i objął swoimi ramionami.

Jaki kilkuset letni wampir miał krew na swoich rękach, ale Hope miała tylko siedemnaście lat. Pierwszy raz coś takiego się zdarzyło i to był dla niej wielki szok. Zawsze tak jest. Zdawał sobie z tego sprawę. Dodatkowo miała gen wilkołaka, a zabicie kogoś aktywowało klątwę...

- To był wypadek, każdemu mogło się zdarzyć. Nie jesteś zła - powiedział Roman patrząc na nia uważnie - Nikt nie będzie Cię winił. On i tak pewnie polował tu na zwierzęta, uratowałaś je...

- I tak kogoś zabiłam - odparła Hope - Uaktywniłam klątwę... A to znaczy, że w czasie najbliższej pełni... Przemienię się w wilkołaka...

- Jakoś sobie poradzisz, będę przy Tobie, Twoja rodzina pewnie też - próbował ją pocieszyć Wampir.

- Raczej będą na mnie źli i zawiedzeni - odparła Hope.

- Twoja rodzina zabiła więcej osób niż potrafię zliczyć, nie będą Cię oceniać - stwierdził Roman,

- Chcieli bym była lepsza... - powiedziała Nastolatka.

- I jesteś - zapewnił Chłopak.

Pomógł jej wstać i mocno przytulił. Nie był dobrym, grzecznym chłopcem, nie znał się na pocieszaniu, ale chciał być tu dla niej. Ona właśnie tego potrzebowała. Ramienia na którym mogłaby się oprzeć, wypłakać. Zrozumienia...

- Choć, powinnaś wrócić do domu odpocząć... Pogadać z rodzicami - stwierdził Roman.

- Czeka mnie wieczny szlaban - spróbowała się uśmiechnąć, ale była zbyt smutna i przygnębiona.

- Dobrze, że umiem wejść przez okno oraz, że i tak widzimy się w szkole - uśmiechnął się do niej Wampir.

Chciał być obok niej, pomóc, ale nie wiedział jak to zrobić. Hope była inna niż ona. Lepsza, bardziej dobra. Silna, ale zarazem delikatna. 

- Chodź - powiedział i ponownie wziął ją za rękę.

Razem wrócili do rezydencji Mikealson. Weszli przez okno. Lepiej było na razie uniknąć pytań o chłopaka w domu, a Hope chyba potrzebowała chwili ciszy i spokoju zanim wypowie te słowa znowu na głos. 

Chciała dobrze, chciała uratować rodzinę. Ale wszystko ma konsekwencje. Widać bóle głowy, szepty i czarne żyły, to było za mało...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top