🌊nieme wołanie
🌊
•
bo poranki były najgorsze zaraz po wieczorach
•
poranek, godzina ósma trzydzieści cztery, Małopolska, Kraków, małe mieszkanie na Misjonarskiej, najmniejszy pokój na ostatnim pietrze nowej kamienicy, Wanda
Wanda nie mogła spać. Promienie słoneczne i ostre jak brzytwy, parzące ją w uszy bardziej niż światło, krzyki matki skuteczniej na to nie pozwalały. Spokojnie, to tylko poranek. Wieczoram i tak miało być gorzej, więc po co starać się już teraz. Jej system moralny coraz surowiej zabraniał rannej nekromancji.
Nie czuła się na tyle silna, by wstać, wyjść z pokoju i, jak gdyby nigdy nic, wejść do obszernej kuchni. Nie czuła się na tyle słaba, by nie zauważyć, jak cholernie bardzo jest zmęczona. Ale był poranek - nocne niebo odeszło już, chociaż nie w niepamięć, zabierając ze sobą łzy czarnych chmur, pozostawiając ją na pastwę suszy i pustce.
Rano zawsze była sama. Poniekąd trwało to już za długo, męczyło swoją powtarzalnością, więc chyba w teorii powinna już przywyknąć, stać się dojrzałą we wczesnogodzinnym postępowaniu. Jednak ona wciąż dla siebie była niewidomym dzieckiem, próbującym znaleźć właściwą drogę na ślepo.
Krótkie paznokcie wyszukiwały nerwowo szybką imitację melodii na białych deskach biurka. Idealna, gładka powierzchnia. Zero atramentowych plam, zero kolorowych pocałunków farby. Śnieżna zima panowała w całym jej otoczeniu, a ona okropnie marzła i powoli stawała się coraz to zimniejsza na otaczający ją świat.
W gardle uformował się krzyk, ale ona była niema, tak samo jak inni byli głusi, więc tylko zakryła dłońmi papierową twarzyczkę. Uderzył ją nieprzyjemny zapach wody utlenionej i niczego konkretnego. Była styczniowym krajobrazem, nijakim i w teorii perfekcyjnie białym, w praktyce jedynie przez krótki moment, później zaczynała się zmieniać w marcową pluchę, a jej rzeczywistość skutecznie zmieniała się w bezkresną szarość. A wiosna nigdy nie nadchodziła, bo Wanda była wiecznie zmarzniętą Laponką.
Tępe uderzenia w drzwi. Raz, dwa, trzy. Głośny krzyk. Jeden, drugi. Odpowiedź. Cisza. Tupot stóp. Oczekiwanie. Wanda nie mogła się podnieść z krzesła, to było zbyt wiele, choć tak bardzo pragnęła wymagać od siebie trochę więcej niż minimum. Sama nie wiedziała, w którym momencie tak bardzo się zaplątała we własnej ambicji.
Czuła do siebie niewypowiedziany żal. Dlaczego pozwoliła sobie na coś takiego? Dlaczego nie miała wyboru?
Drzwi otworzyły się z głuchym na jej obolałą głowę trzaskiem. Jedno spojrzenie, zimne, błękitne i Wanda była absolutnie pewna, nienawidzi niebieskiego. Jej piekło miało kolor bławatków, odcień dziennego nieboskłonu, a lawą były idealnie białe chmury.
I już była gotowa na wyrzuty. Na mowę nienawiści, obrazę. Rzeczywistość. Bo na była szarym wysłannikiem Mefistofelesa przysłanym do niebieskiego raju za karę, a jej katem miał być biały anioł, tak czysty w swoich poczynaniach.
Mimo wszystko, jej policzki pozostały suche. Był ranek, a dniom nie wypada płakać. Uciekała więc tylko swoimi brudnymi, szarymi oczyma, niemo wołają o pomoc, która nigdy nie nadeszła.
•
🌊
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top