Rozdział 6 | Benedict

      — Nie, no, stary. Bez żartów — parsknął Will, kręcąc się na krześle stojącym przy jednym z trzech biurek w pokoju. — Serio nigdy tego nie robiłeś?

      — Tak. Co w tym takiego dziwnego?

      — No, wiesz. Masz już prawie szesnaście lat — odparł poważnie, spoglądając na chłopaka o ciemnych, kręconych włosach. — Serio, serio?

      — Serio, serio. — Przejechał palcami po strunach swojego ukulele i mruknął: — Gdzie...? Fifteen years old and smoking hand-rolled cigarettes. Running from the law through the backfields and getting drunk with my friends. Had my first kiss* o widzisz? — spytał retorycznie, przerwawszy grę na instrumencie. — Ed Sheeran też miał piętnaście lat przy pierwszym pocałunku.

      Will wyjrzał przez okno, które było pomiędzy dwoma łóżkami stojącymi dość daleko od siebie. Za szybą widniała — zazwyczaj ruchliwa — ulica, która tego dnia najwyraźniej przeżywała kryzys, bo nie było na niej śladu życia.

      — Ale ty nie jesteś Ed Sheeran, hę? — zauważył, nie odrywając wzroku od okna. — Z tego, co mi wiadomo, jesteś raczej cholernie podobnym do Benedicta Cumberbatcha Benedictem Longwellem.

      Chłopak westchnął ciężko i opadł na poduszki leżące na jego łóżku. Odkąd pamiętał, musiał mieć pod głową przynajmniej dwie. Inaczej nie zasnął. Wymusił nawet niegdyś na opiekunce internatu tę dodatkową poduszkę. Ale była afera...

      — Sugerujesz, że jestem podobny do Sida? — spytał po dłuższej chwili, wywołując parsknięcie ze strony przyjaciela. — Wszystko jasne. Jak dobrze mieć przyjaciół, zawsze uświadomią cię, że wyglądasz jak bohater "Epoki Lodowco...

      — Jestem genialny! — Blondyn poderwał się z krzesła z szerokim uśmiechem na twarzy. Benedict uniósł brew w akcie zdziwienia, jednak nic nie powiedział. — Przecież to było, jest, tak oczywiste, że bardziej się nie da! Że też wcześniej tego nie skojarzyłem!

      Chyba mówił coś jeszcze, ale Benedict już tego nie usłyszał, bo William wyszedł z pokoju. Co więcej, on nie chciał tego słyszeć. Wystarczyło tych kilka słów, by wiedział, że to nie może się dobrze skończyć.

***

      Layla weszła do szkolnej stołówki bez wielkich nadziei na znalezienie miejsca przy którymś ze stolików. Właściwie to, już stając w kolejce po obiad, pogodziła się z wizją przestania najbliższych pięćdziesięciu pięciu minut przy parapecie na głównym korytarzu. Gdy podniosła swoją tacę, a na jej twarzy zdążył pojawić się grymas niezadowolenia ze względu na marchewkowo-ziemniaczaną paćkę, usłyszała swoje imię. Obróciła się w stronę stołów, jednak nie zobaczyła nikogo znajomego. Psychologowie twierdzą, że widzimy tylko to, co spodziewamy się zobaczyć. A Layla tego, co miała za chwilę zobaczyć, nie spodziewała się ani trochę.

      — Layla Brenton! — Chłopak o blond włosacj wstał z miejsca i podniósł głos, próbując zwrócić uwagę dziewczyny przedzierającej się do wyjścia przez tłumy uczniów.

      Panna Brenton zatrzymała się i rozejrzawszy się dookoła, dostrzegła w końcu machającego chłopaka.

      — Cześć, Will — przywitała się, siadając naprzeciw blondyna.

      Layla spojrzała na niego z uśmiechem. Przypomniały jej się stare czasy, gdy mieszkali w sąsiednich domach w Greenwich. Byli najlepszymi przyjaciółmi. Gdzie Will, tam Layla. Gdzie Layla tam Will. Każdy kto ich znał, tak mówił. Papużki nierozłączki. Jednak jak wszystko, do czasu. Do czasu, w którym Layla wyprowadziła się do Notting Hill, a ich drogi się rozeszły i ich kontakt ograniczał się do rzadkich rozmów telefonicznych oraz jeszcze rzadszych spotkań. Dziewczyna nie miała pojęcia, dlaczego teraz chodzą razem do szkoły. Bo znajdowała się ponad godzinę drogi od rodzinnej okolicy ich rodzin.

      — Layla, zdążyłem stęsknić się za twoim uśmiechem i zapomnieć, jak bardzo uwielbiam z tobą przebywać — zaśmiał się, po czym dodał, wskazując na miejsce po swojej prawej: — czekam na kumpla.

      Brunetka pokiwała głową i z niesmakiem spojrzała na swój talerz.

      — Myślisz, że to jest jadalne...? — spytała z powątpiewaniem, włożywszy widelec w papkę.

      — Raczej nie. — Wyprostowała się gwałtownie, gdy zza jej pleców dobiegł czyjś głos. A gdy już zarejestrowała, że należy do chłopaka zajmującego jej myśli, serce zabiło jej szybciej. — Co ona tu robi?

      Panna Brenton przełknęła głośno ślinę, nie spuszczając chłopaka z oczu. Naprawdę taki jest? Taki oschły?

      — To jest Layla, moja przyjaciółka z dzieciństwa — zaczął Will, uśmiechając się szeroko co on knuł? — Layla, poznaj Benedicta, mojego najlepszego kumpla.

      Dziewczyna uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń, mówiąc:

      — Miło mi.

      W odpowiedzi otrzymała jedynie uniesioną brew i lekki przestrach w oczach. Nic więcej.

      Layla zacisnęła szczęki i szybko zabrawszy z powrotem rękę, odgarnęła włosy za ucho. Nie wiedziała jak ukryć zażenowanie tą sytuacją. Z jednej strony czuła się okropnie głupio, z drugiej zaś nie popełniła przecież żadnego faux pas, normalni ludzie podają sobie ręce na powitanie.

      — Zerwałem z Louisą — oznajmił Will, przerywając ciszę, która zapadła między nimi na dłuższy czas. — To ta z kawiarni — dodał, widząc dezorientację na twarzy dziewczyny.

      — To były trzy dni i osiemnaści godzin — Benedict wypowiedział swoje drugie i ostatnie już podczas tej przerwy zdanie, po czym powrócił do rozglądania się po stołówce.

      — Ja już chyba pójdę — westchnęła panna Brenton, przerywając milczenie i podnosząc się z krzesła. — Muszę przygotować się na sprawdzian.

      — Na pewno nie chcesz zostać jeszcze chwilę? — spytał Will, odsuwając się od stołu.

      — Było mi bardzo miło, ale naprawdę muszę już iść. No to cześć.

      Chłopak osunął się na krześle, westchnął ciężko i przejechał sobie dłonią po twarzy, gdy Layla wyszła ze stołówki.

      — Schrzaniłeś, stary. — Pokręcił głową, nie dowierzając. — Schrzaniłeś na samym początku.

      — Co schrzaniłem? Co?

***

      — Dzień dobry, panie Longwell.

      Brunet poderwał szybko głowę i obkręcił ją wokoło. Zamrugał gwałtownie, gdyż czyjś głos wyrwał go z bardzo głębokiego stanu zamyślenia. Jego myśli bynajmniej nie dotyczyły jego aktualnie największego problemu pod tytułem Jak Wymigać Się Od Świątecznego Koncertu, a zajmował je fakt, że wciąż nie wiedział, co schrzanił.

      — Ach, dzień dobry, panie profesorze — przywitał się z ironicznym uśmiechem rozciągniętym na jego twarzy.

      Szkolny psycholog zmrużył oczy i przyjrzał się dokładniej obliczu nastolatka.

      — Cóż się stało, że chodzi pan taki zamyślony? Jak nigdy — zauważył niezbyt przychylnie, podparwszy się ręką o swoją laskę. — Zakochał się pan?

      Benedict miał wrażenie, że się przesłyszał. Nigdy nie poruszali tego typu problemów (bo ich nie było), tym bardziej na korytarzu.

      — Nowa laska? — spytał, postanowiwszy puścić złośliwą uwagę mężczyzny mimo uszy i nie roześmiać mu się w twarz.

      — Mógłbym zadać ci to samo pytanie.

      Przeginał. Owszem, jego myśli zaprzątała dziewczyna o długich, brązowych i śmiesznie poskręcanych włosach. Jednak nie myślał o niej w tych kategoriach. Ale w jakich?, zadał sobie to pytanie. Miał w głowie wielki misz masz i nie umiał się w nim odnaleźć.

      — Zabawne — mruknął, zerkając nań spode łba. — Jeśli panu profesorowi tak bardzo zależy na odpowiedzi na zadane pytanie, to proszę bardzo. Nie. — Odwrócił się na pięcie i rzucił przez ramię: — Do widzenia, profesorze.

***

       — Tak jak mówiłem. G, E, E, F, C, C — westchnął poirytowany, przechadzając się od dłuższego czasu w lewo i w prawo na odległość około trzech metrów. — Nie, nie, nie. Posłuchaj jeszcze raz. — Nachylił się do pianina i zagrał w bardzo wolnym tempie melodię, którą miała powtórzyć jego "uczennica". Dziewczynka pokiwała głową i na powrót zaczęła bezmyślnie walić w klawisze instrumentu. — Nie, nie, nie! Słyszysz, co do ciebie mówię? Patrz jeszcze raz. G, E, E, F, C, C — powtórzył, grając jednocześnie i zaznaczając dobitnie każdy dźwięk.

      Blondynka spojrzała na niego z lekką konsternacją na twarzy, jednak zawiesiła dłoń nad klawiaturą, by za chwilę znów popełnić ten sam błąd, zaczynając grę od A.

       — Nie, do jasnej cholery! — huknął na dziewczynkę, która zlękniona poderwała się z taboretu. — Powtarzałem ci tyle razy. G! A nie A. Psiakrew!

      Wziął głęboki wdech i wypuścił głośno powietrze przez usta. Zamknął na chwilę oczy, a gdy z powrotem je otworzył, dziewczynki już nie było. W drzwiach pomieszczenia stała za to zawsze perfekcyjnie ubrana, umalowana i uczesana dyrektorka. Jej twarz zdobił niezbyt przychylny wyraz.

      — Benedictcie, bardzo cieszę się, że postanowiłeś nauczyć Kathy grać na pianinie — zaczęła, zbliżając się powoli do bruneta — jednak wydaje mi się, że mogłeś potraktować ją nieco bardziej ulgowo, delikatniej. To jeszcze dziecko — dodała, kiwając głową.

      Longwell ledwo opanował się, by nie przewrócić oczami i westchnąć przeciągle.

      — Sama mnie poprosiła — zauważył, obkręcając się na taborecie, na którym postanowił chwilę wcześniej zasiąść. — Poza tym, proszę pani, to było "Wlazł Kotek Na Płotek". Nie jest to aż tak trudne, nawet dla jedenastoletniej dziewczyny.

      Tym razem — dla odmiany — zaczęła kręcić głową z pobłażliwym uśmiechem. Oparła się o instrument, jakby to był bar w jakimś nędznym klubie. Brunet gwałtownie wciągnął powietrze, widząc jak długie paznokcie stukają o jasne drewno.

      Instrument nie należał do niego, a i tak dostawał białej gorączki, gdy ktoś chociaż dotknął go w niewłaściwy sposób, a tym bardziej walił w klawisze bez ładu i składu.

      — Zagraj mi coś proszę, Benedcitcie — oznajmiła ni stąd ni zowąd, spoglądając na niego znad okularów, które nosiła na nosie chyba tylko dla ozdoby (choć ładną ozdobą one zdecydowanie nie były). — Zobaczymy czy plotki mówią prawdę.

      Jej śmiech perlisty bynajmniej nie był. Przypominał raczej niski, gardłowy rechot. Chłopak wzdrygnął się i zwrócił się przodem do klawiatury, nie mogąc dłużej znieść wpatrywania się w kobietę. Zastanowił się chwilę, nim jego, po tylu latach wciąż sprawne, dłonie zaczęly prowadzić palce przez kolejne dźwięki tworzące melodię jednej (już nie pamiętał której) z sonat, których uczył się, będąc młodszym. Minęło wiele lat odkąd mógł spokojnie usiąść przy pianinie i coś zagrać. Oczywiście nie był aż tak zdolny, by po tych kilku latach usiąść i po prostu zagrać. Czasami zdarzało mu się grywać w domach kolegów lub szkole, ale to zdecydowanie rzadziej.

      — Ach, jak pięknie — rozpływała się kobieta, gdy wybrzmiał ostatni akord. — Czy to Mozart?

      Kobieto..., chłopak w myślach strzelił sobie mentalnego facepalma, Mozart brzmi zupełnie inaczej...

      — Chopin — odparł, uśmiechając się grzecznie. — Fryderyk.

      — Ach, no przecież! Teraz już pamiętam — oznajmiła z entuzjazmem. Chociaż on nadal nie był taki pewny, co do jej wiedzy. — Ćwicz dalej, mój drogi, ćwicz.

      Położyła mu rękę na ramieniu i potrząsnęła nim lekko, po czym pospiesznym krokiem opuściła pomieszczenie. Gdy stukot jej obcasów nie był już słyszalny, Benedict zaniósł się głośnym śmiechem.

***

      Nie wiedział, jak się do tego zabrać. Wiedział,co chce napisać. Nie wiedział tylko, jak ująć to wszystko w słowa. Siedział tak już od dłuższego czasu, tak około godziny, no może dwóch, nad kartką papieru z piórem w ręku i zastanawiał się, co by tu napisać. Gdy w końcu zdecydował już zdecydował się coś naskrobać, po przeczytaniu efektu końcowego, okazywało się być do niczego i trafiało do kosza. I tak w kółko. Był już naprawdę sfrustrowany, poirytowany i co tam jeszcze.

Kochana ciociu!

Przyjeżdżam na święta, pozdrów wszystkie koty. Każdego z osobna i jak najserdeczniej.

Ściskam mocno,
Benedict


*Ed Sheeran, "Castle On The Hill"

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top