Rozdział 4 | Daniel
— Jakie jest twoje największe marzenie? — spytał, patrząc przed siebie. Rękoma opierał się o zimną, mokrą trawę, a na jego ustach wciąż błądził mały uśmiech.
— Pocałować cię — odparła nieśmiało, również spoglądając na zachodzące w oddali słońce. Chłopak odwrócił się do niej i zaśmiał. — Nie ma w tym nic śmiesznego, Daniel.
— Owszem, nie ma — potwierdził, po czym, uśmiechnąwszy się szerzej, dodał: — Ale się zarumieniłaś...
***
— Tak było... — westchnął ciężko, odgarniając włosy z czoła. — A teraz nie ma już nic. Zostały mi tylko wspomnienia. Co za ironia losu, nieprawdaż?
Mężczyzna wstał z fotela i rozpoczął tradycyjne przechadzanie się po pomieszczeniu.
— Dochodzę do wniosku, że masz RLS — Matt spróbował zażartować, jednak w odpowiedzi otrzymał jedynie mrożące krew w żyłach spojrzenie. — Urocza była...
— A później zamieniła się w diabła, kolokwialnie mówiąc. Choć nie jestem pewny czy to określenie jest adekwatne do osoby jej pokroju.
— ... gdy była nastolatką — dokończył, uśmiechając się pod nosem. — Zastosowałeś się do moich rad?
Mężczyzna przystanął na środku pokoju, stojąc tyłem do psychologa, a przodem do okna, za którym ostatnie promienie słoneczne padały na zapuszczony ogród.
— Nie myślałeś kiedyś, żeby coś z tym zrobić? — spytał, wskazując palcem na gąszcze chwastów za szybą. — Wracając do twojego pytania... — Odwrócił się do starszego mężczyzny i uśmiechnął ironicznie. — Nie zgłupiałem jeszcze do reszty, żeby pytać się samego siebie, co w mojej sytuacji zrobiłby Jezus.
Jego wypowiedź ociekała ironią, a w szczególności ostatnie słowo.
— To mogłoby ci pomóc...
— Nie wierzę w żadnego boga, tym bardziej żadnego Jezusa — oznajmił, siadając na powrót w fotelu. — Jestem ateistą, mówiłem ci już.
Matthew westchnął ciężko, kręcąc przy tym głową.
— Nie każę ci w niego wierzyć, twoich poglądów nie zmienię. Przekonałem się o tym po ostatnich kilku miesiącach — odpowiedział z sztucznie miłym uśmiechem na twarzy. — Ale cokolwiek by nie powiedzieć o Jezusie, do czegokolwiek by Go nie porównać, czy wątpić w Jego istnienie, był po prostu dobry. Nikt temu nie zaprzeczy, był cholernie dobry, synonim pieprzonego dobra. I tyle... Dlaczego więc nie postępować jak on, skoro był taki dobry?
Na to pytanie nie padła już żadna odpowiedź. Bo na to pytanie nie było chyba właściwej odpowiedzi.
***
Brunet przechadzał się po parku, błądząc między wspomnieniami. Tymi lepszymi i tymi gorszymi też. Niemal widział jak pod wielkim dębem stoi para młodych ludzi; uśmiechniętych, młodych ludzi. Nie robią nic szczególnego. Po prostu stoją i patrzą sobie w oczy. Była to zdecydowanie jedna z najbardziej magicznych chwil w jego życiu. Te szaro-niebieskie oczy patrzyły na niego wtedy z taką miłością i uwielbieniem, jakich świat nie widział, a on nie pozostawał im dłużny. Ich dłonie splecione ze sobą, uniesione na wysokości klatek piersiowych. Odległość między ich twarzami cały czas się zmieniała, z sekundy na sekundę była coraz mniejsza. Wtem Daniel odwrócił wzrok, nie chcąc wracać do raniących wspomnień sprzed lat. Usiadł na pobliskiej ławce i spojrzał w górę.
— Co by zrobił Jezus? — Parsknął śmiechem, wypowiedziawszy te słowa. — Niedorzeczność.
Jego była żona wierzyła w Boga. Co niedziela chodziła do kościoła na mszę, chciała wychowywać ich dzieci w wierze chrześcijańskiej. Obchodziła wszystkie te absurdalne święta, przyjmowała księdza w ich domu. I z każdym dniem oddalała się od niego coraz bardziej. Wyrzekała się wszelkich przyjemności, których on po prostu nie potrafił i nie mógł sobie odmówić. Nie miała czasu, by usiąść koło męża. Wolała w tym czasie się modlić, chodzić na spotkania tej swojej sekty lub po prostu cokolwiek innego, byleby tylko nie musieć z nim być. Miał wrażenie, że jej uczucie do niego gaśnie, gdy jego wciąż płonie żywym ogniem. To właśnie Jezusa obwiniał o rozpad ich małżeństwa. W dniu, w którym ona postanowiła się od niego wyprowadzić, niedługo po jej wyjściu, stanął w drzwiach balkonu i zaczął krzyczeć. Krzyczał z bezsilności i złości. Słowa pełne rozpaczy, rozczarowania i bólu. Mimo iż chciał płakać, jego oczy zdawały się być całkiem suche, zbyt suche. Jak więc mógł wierzyć i miłować coś, co obwiniał o rozpad jego rodziny, kradzież szczęścia i miłości?
***
— Cześć, tato! — Mężczyzna siedzący przy wyspie kuchennej odłożył łyżeczkę, którą mieszał kawę, na talerzyk i odwrócił się w stronę korytarza.
— Amy, słonko — przywitał się, wstając od stołu i podchodząc do kobiety, by ją przytulić. — Dawno cię nie widziałem.
— Wybacz, ale razem z Tomem mamy teraz strasznie dużo na głowie — odparła, uśmiechając się szeroko. — Wiesz, kupiliśmy ostatnio meble do pokoju małego... Albo małej.
— Promieniejesz! Cieszę się, że wszystko w porządku. Siadaj, zaparzyć ci herbatę? — spytał, odwracając się w stronę aneksu kuchennego.
— Poproszę. — Kobieta usiadła na krześle przy stole i oparła się łokciami o jego blat. — Tom nie mógł wejść, bo jechał do klienta, który mieszka niedaleko.
— Jaka szkoda — mruknął sarkastycznie pod nosem. Nie darzył bowiem swojego zięcia ogromną sympatią.
Postawił przed córką kubek z parującą herbatą i usiadł na przeciwko niej. Przyjrzał się jej i z niechęcią musiał przyznać, że była bardzo podobna do swojej matki. Nie mógł przeżyć tego, że jej uśmiech i pogodne spojrzenie nie różnią się ani trochę od tych, które niegdyś pokochał całym sercem.
— Nie musisz się tak zachowywać — rzuciła w stronę ojca, mieszając herbatę w taki sam sposób jak robił to on. Chociaż coś ma po mnie..., pomyślał, uśmiechając się krzywo w duchu. — Wiem, że bardzo to wszystko przeżywasz, ale ja jestem szczęśliwa. Zawsze powtarzałeś, że szczęście moje i Marka jest dla ciebie najważniejsze.
Kobieta złapała rękę Daniela leżącą na stole i uśmiechnęła się do niego delikatnie. Kropla w kroplę, identyczna...
***
Mężczyzna o brązowych włosach siedział w bujanym fotelu przy kominku, w którym żywo płonął ogień, a na kolanach trzymał laptopa. Co rusz poprawiał na nosie okulary, które z każdą chwilą wprawiały go w coraz to większą irytację. Nie lubił korzystać z całej tej nowoczesnej technologii, jednak późna godzina go do tego zmusiła. Wszystkie sklepy były już zamknięte. Chciał poszukać sobie nowych okularów, bo czuł, że z tymi już dłużej nie wytrzymał. A gdzie skończył? Skończył na stronie z biletami, tocząc ze sobą wewnętrzną walkę czy pójść na koncert AC/DC, czy może raczej Metallici.
— O... — mruknął, przewijając stronę w dół. Teraz do rozważenia miał jeszcze koncert Guns N' Roses. — Cholera... Dlaczego te bilety są takie drogie?
Daniel do biednych ludzi nie należał, a zaliczał się nawet do tych bardziej majętnych. Nienawidził jednak wydawania pieniędzy, bał się, że kiedyś może mu ich zabraknąć. Tak samo jak rodziny.
— Halo? — rzucił do słuchawki, gdy podniósł dzwoniący telefon ze szklanego blatu stolika kawowego i odebrał połączenie. — E-emily?
Tak dawno nie słyszał jej głosu. Ile razy próbował zapomnieć, ile razy mu się prawie udało, ile razy zapominał, tyle ona zadzwoniła raz, by wszystko pochłonął ogień. Słuchał jej słów z zapartym tchem. Łkała do słuchawki, więc musiał bardzo wytężyć słuch, by zrozumieć, co jego była żona ma mu do przekazania.
— Poczekaj, powoli — przerwał kobiecie — jeszcze raz, spokojnie. — Chłonął jej każde słowo, a jego wyraz twarzy gwałtownie zmieniał się z sekundy na sekundę. Ręce zaczęły mu się trząść, a jego usta drgały lekko. — Będę za dwadzieścia minut.
Rozłączył się i rzucił telefon na stół tuż obok komputera. Wstając, potrącił nogą stolik i przewrócił szklankę z wodą, która zalała wszystko, co na nim leżało.
— Kurwa mać — zaklął, jednak nie miał zamiaru tracić czasu na sprzątanie bałaganu. Musiał jak najszybciej wyjść z domu i wsiąść do samochodu, by jak najprędzej znaleźć się w szpitalu po drugiej stronie miasta.
***
Tym razem na czas. :p
Jak Wam się podoba?
To już ostatni nowi (główni) bohateriwie. ^^
Z poważaniem,
Ciachomik
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top