☸ Cena każdej przygody.

1998

Ogromna willa położona w małej miejscowości niedaleko Cancún tej nocy roiła się od gości. Szatynka w połyskującej żółtej sukience odstawia kieliszek wina na pobliską tacę, pod pretekstem poprawienia misternie upiętej fryzury. Tak naprawdę upewnia się, że na pewno włosy zasłaniają niewielką słuchawkę w jej uchu.

Rusza w stronę balkonu, zbierając kolejny kieliszek wina, którego nie ma zamiaru wypić i zatrzymuje się w drzwiach, wdychając ciepłe powietrze, pachnące oceanem. Robi jeszcze krok na balkon i rozgląda się po fasadzie budynku, doceniając jej rozliczne zdobienia, które na pewno ułatwią jej wspólnikom dostanie się do środka.

– Piękny wieczór, prawda? – pyta głos z hiszpańskim akcentem. Genevieve obraca się w stronę mężczyzny, przytakując lekko i się uśmiecha. Nieobiektywnie musi przyznać przed samą sobą, że jest on niezaprzeczalnie przystojny, ze swoimi równo zaczesanymi czarnymi włosami, zadbanym zarostem i dopasowanym garniturem.

– Niezaprzeczalnie. Uwielbiam to miasto – odpowiada po hiszpańsku, a na twarzy mężczyzny obok niej rysuje się lekki uśmiech.

– Ja też, jest dokładnie między Karaibami a resztą wielkiego świata. Tylko ciekawi mnie, co tu robi amerykanka?

– Kto to jest do cholery Vivi? Możesz nie uskuteczniać wieczorka zapoznawczego i wziąć się do roboty? – odzywa się w słuchawce Samuel, a ona kompletnie go ignoruje.

– Szukam skarbów – odpowiada zalotnie, a mężczyzna naprzeciwko niej parska śmiechem. – Chyba nie byliśmy sobie przedstawieni. Genevieve Drake. – Przedstawia się, na co jej rozmówca kręci głową.

– Zaginiona córka legendarnego Sir Francisa? – pyta kpiąco, a Vivi wzrusza ramionami.

– Raczej złodziejka jednego z jego potomków.

– Wydaje mi się, że Francis Drake nie miał żadnych dzieci. Przynajmniej według źródeł historycznych, a cóż... wiemy, jacy byli marynarze – dodaje, wyciągając rękę w jej stronę. – Javier Garza.

– Och, więc to twoje małe przyjęcie – odpowiada, unosząc kieliszek do ust. Javier wkłada dłonie do kieszeni spodni, niedbale odsuwając marynarkę do tyłu i wzrusza ramionami, sprawiając wrażenie przyłapanego na gorącym uczynku.

– Javier Garza? Spierdalaj stamtąd natychmiast, Vivi. Doskonale wiemy, kto to jest! – krzyczy na nią Sam, a Genevieve nie daje nic po sobie poznać.

– Więc jakiego skarbu dokładnie poszukujesz dziś wieczorem, pani Drake?

– Dziś szukam tylko i wyłącznie kontaktów, jestem ostatnio bezrobotna, a kilka osób podpowiedziało mi, że Javier Garza i jego znajomi lubują w się w kolekcjonowaniu skarbów. A jak już ustaliliśmy skarby, to moja specjalność – mówi, spoglądając mu prosto w ciemne oczy i utrzymując jego spojrzenie, sięga do dekoltu swojej sukienki. Wyjmuje długi złoty łańcuszek z zawieszonym na nim dublonem. Mężczyzna robi krok w jej stronę i zanim sięgnie do ozdoby na jej szyi, upewnia się spojrzeniem, że szatynka nie ma nic przeciwko temu.

– Emblemat samego Avery'ego. Kto by pomyślał... i jak weszła pani w jego posiadanie?

– Znalazłam go.

– Oczywiście – sarka Javier, cofając się o krok.

– To prawda, sama własnoręcznie odnalazłam go na Nassau. Jednak to tylko błyskotka, moje portfolio jest o wiele bogatsze. I wykracza daleko poza pirackie drobniaki... choć to moja największa słabość – mówi, znów unosząc kieliszek do ust. Garza opiera się o futrynę naprzeciwko niej, nie przestając się uśmiechać i daje jej znać, że ma mówić dalej. – Nie wiem, czy kiedyś słyszałeś o Whanaketanga, to dziewczyna, która zaczęła jako wódz niewielkiej wysepki w archipelagu Cooka, ale ślady jej obecności można znaleźć niemal w całej Polinezji. Legenda głosi, że rozwój i pomyślność przynosił jej kamień, w którym zaklęte były dusze jej przodków, wcześniejszych władców Ma'uke... – Javier podaje jej ramię, które dziewczyna przyjmuje z uśmiechem i wracają na salę. Ona kontynuuje swoją opowieść o poszukiwaniach, które dwa lata temu rozpoczęła, pomijając oczywiście nazwiska wszystkich współpracowników i setki kłopotów, w jakie wpadli po drodze. – Okazało się, że to wcale nie był żaden magiczny kamień, ale po prostu bardzo duży zielony diament! Whanaketanga wymyśliła całą tę historię o mitycznych siłach, żeby trzymać wszystkich z dala od swojej wyspy. Niestety kopalnie zawaliły się, więc nie można określić czy są tam jeszcze jakieś diamenty.

– A ten odnaleziony przez ciebie gdzie się teraz znajduje?

– W bezpiecznych dłoniach prywatnego kolekcjonera – odpowiada Genevieve, uśmiechając się do niego. – Niestety nie mogę o nim powiedzieć nic więcej, cenię sobie swoje życie.

– Sam, obawiam się, że twoja małżonka zaraz znajdzie sobie nowego współpracownika – odzywa się w słuchawce Nathan, a Vivi powstrzymuje się, by nie przewrócić oczami.

– Wybaczysz mi na chwilę, Javier?

– Oczywiście, skarbie – sarka mężczyzna, uśmiechając się do niej, a ona przechyla lekko głowę, mierząc go wzrokiem. – To był tani tekst, prawda?

– Zdecydowanie, ale myślę, że ci to wybaczę.

Rusza w stronę łazienki, cały czas czując na sobie wzrok Garzy. Genevieve nie jest nowa w tej branży, nie pierwszy raz spotyka ludzi takich, jak on i zdaje sobie sprawę z tego, że Javier jest tak samo czarujący, co piekielnie niebezpieczny. Dlatego zaraz po wejściu do pomieszczenia od razu upewnia się, że jest w nim zupełnie sama.

– Sam, Nate, jak się sprawy mają? – pyta, dotykając słuchawki w uchu.

– Może to ja powinienem zadać tobie to pytanie, co skarbie? – pyta kpiącym głosem Samuel. – Możesz mi wyjaśnić, w jakim celu flirtujesz z mężczyzną, którego ludzie mogą nas pozabijać?

– Może właśnie po to, by odwrócić jego uwagę, żeby tego nie zrobili, prawda? To trochę nie czas na zazdrość.

– To wcale nie zazdrość, po prostu my próbujemy wykonać swoją pracę, a ty się mizdrzysz i szukasz nowego wspólnika.

– Oczywiście. Wcale nie jesteś zazdrosny, Sam. Wcale – mruczy niezadowolona Vivi.

Ludzie. Wiecie, że ja was cały czas słyszę? Więc może zostawcie sobie tę dyskusję na inny moment, bo mamy problem – mówi Nathan. – Na poddaszu nic nie ma.

– Jak to nic nie ma? Przecież, on ma tam kolekcję artefaktów, na której widok British Museum, by się popłakało... – dodaje kpiąco szatynka.

– Źle to ująłem, nie to, że nie ma tu nic, ale nic z tego, po co przyszliśmy. Sam, a u ciebie?

– Gabinet jest zabezpieczony alarmem, żeby go wyłączyć, trzeba by odciąć zasilanie na całym piętrze, a jego goryle mają tu swój pokój, więc marnie to widzę – odpowiada starszy z braci. – No, chyba że tu przyjdziesz Nathan i się nimi zajmiemy.

– Idę. Vivi, myślisz, że dasz radę go jeszcze trochę zagadać? – pyta Nate, a ona poprawia lekko szminkę i się uśmiecha.

– Wydaje mi się, że bez problemu. Choć chyba powinnam spytać męża o zdanie – sarka, ale w słuchawce odpowiada jej tylko kpiący śmiech Sama. – Tylko pamiętajcie, że to ma być szybka i czysta robota.

Wychodzi z łazienki i od razu czuje się lekko zaniepokojona, gdy zauważa, że Javier i jeden z jego ochroniarzy ewidentnie na nią czekają. Mimo wszystko uśmiecha się czarująco i rusza w stronę mężczyzn. Garza wręcza jej kieliszek szampana i wskazuje na schody prowadzące na piętro.

– Uznałem, że nie ma dla mnie już sensu kontynuować udziału w tym przyjęciu. Jednak z chęcią porozmawiałabym dalej z tobą – mówi, idąc obok niej. Genevieve ma ochotę spytać go, czy ma w ogóle coś do powiedzenia w tej kwestii, ale jego ochroniarz dość sugestywnie każe jej ruszyć za swoim szefem.

– Czyżbyś chciał usłyszeć jakąś szczególną historię, Javier? – pyta Vivi, przyspieszając, by iść z nim ramię w ramię.

– Tak. Najchętniej tą, jakie są twoje prawdziwe powody przybycia do mojego domu – mówi chłodno. – Choć jeśli mam być szczery to zaczynam się już ich domyślać.

– Zakładam, że nie masz ochoty rozmawiać dalej o polinezyjskich diamentach? Czy chwalić się swoją kolekcją artefaktów w piwnicy.

– Nie, nie wpuściłbym zawodowej złodziejki do swojego muzeum. Za to chciałbym pomówić z nią o czymś znacznie ciekawszym.

– Od razu złodziejki – fuka urażonym głosem szatynka. – Gdybym chciała cię okraść Javier, to bym się tu włamała w jakiś mniej odświętny dzień.

– Zapraszam – mówi mężczyzna, otwierając przed nią drzwi.

– Gabinet? Szkoda, naprawdę liczyłam na zobaczenie skarbów – mówi kpiąco, chcąc mieć tylko pewność, że bracia Drake usłyszeli jej obecną lokalizację. Garza wskazuje jej krzesło przy dużym drewnianym biurku, a dziewczyna zajmuje je bez zastanowienia. Genevieve sili się na nonszalancję, opierając się wygodnie i obracając kieliszek w dłoniach.

– Wiesz, kim był Joseph Burnes, prawda? – pyta Javier, przeglądając duży notatnik w skórzanej oprawie.

– Oczywiście, pływał z Averym, do czasu aż słuch po nim zaginął. Kto wie, może wszyscy pomarli, a może żyli idylliczne życie w Libertalii. Mitycznym mieście piratów, które nigdy nie zostało odnalezione – odpowiada lekko Vivi, machając dłonią. – Gdybym miała dzieci, pewnie opowiadałabym im o tym do snu. To jedna z bajek.

– Czy aby na pewno? Bo wiesz, to całkiem ciekawy zbieg okoliczności, ale kilka miesięcy temu jednemu z moich ekspetów wpadł w dłonie stary dziennik pokładowy. W żadnym wypadku nie z legendarnej Fancy, ale pada w nim nazwisko Burnesa. Dziennik dla mnie nie ma żadnej wartości, ale jakimś cudem zwabił tu samozwańczą dziedziczkę Francisa Drake'a – mówi, podchodząc do niej i rozkładając książkę na biurku. Genevieve pochyla się nad pożółkłymi stronami, nie do końca wierząc we własne szczęście. – Tylko ja nie wierzę w zbiegi okoliczności moja droga. Więc teraz będzie dobry moment, żebyś powiedziała mi prawdę.

– Prawda jest taka, że przyszłam tu po ten dziennik. – Szatynka nie podnosi wzroku znad kartek, starając się pobieżnie zapamiętać, jak najwięcej szczegółów, na wypadek gdyby nie udało jej się ukraść przedmiotu. – Pracuję na zlecenie, a mój zleceniodawca chciałby znaleźć skarb piratów. Dlatego powiedziałam, że szukam nowej pracy... bo ten skarb, ten skarb to bajka dla dzieci. – Zamyka dziennik, stukając w niego palcem i znów rozsiada się wygodniej na krześle. Javier opiera się o biurko naprzeciwko niej i mierzy ją spojrzeniem.

– I sugerujesz, że mam w to uwierzyć?

– A co masz do stracenia? Przecież naprawdę nie próbuję cię okraść. Ty nie potrzebujesz tego dziennika, ja dzięki niemu pozbędę się swojego zleceniodawcy i będę mogła zająć się prawdziwą pracą. Nie wiem, czy słyszałeś o perłach cesarzowej Berdarah...

Przerywa w pół słowa i zamiera, gdy ochroniarz Garzy przykłada jej broń do głowy. Słyszy charakterystyczne kliknięcie tuż przy swoim uchu i wie, że jest o krok od śmierci. Jej wzrok spotyka się z Javierem, który wydaje się być tą sytuacją zaskoczony tak samo, jak i ona.

– Dwóch amerykanów przed chwilą załatwiło kilku naszych chłopaków. Reszta na nich poluje, ale wygląda na to, że są problematyczni – mówi ochroniarz. Garza wzdycha rozczarowany i kładzie dłoń na policzku Vivi, a później przesuwa ją do jej ucha, z którego wyciąga słuchawkę.

– Naprawdę, Genevieve? Jestem dogłębnie urażony, przez chwilę, krótką chwilę liczyłem na to, że uda nam się dogadać. – Mężczyzna cofa dłoń i kręci głową, a ona ma wrażenie, że naprawdę w jakimś stopniu go rozczarowała. – Nie lubię marnować talentów, ale nie toleruję złodziei. To znaczy poza tymi, którzy pracują dla mnie.

– Javier... – zaczyna Vivi, ale ochroniarz uderza ją kolbą broni w skroń na tyle mocno, że spada z krzesła.

Bierze głęboki oddech, leżąc na dywanie i zaczyna się modlić o to, by mężczyzna nie zaczął jej kopać. Dlatego stara się nie stawiać najmniejszego oporu, gdy ten łapie ją za włosy i sadza znów na krześle. Vivi czuje ciepłą krew, która cieknie jej po twarzy, próbując wymyślić jakikolwiek sposób, na wywinięcie się z tej sytuacji, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że jej słodka gadka już się na nic nie zda. Garza przechodzi na drugą stronę biurka i sięga po leżącego na nim papierosa, ale zanim zdąży go zapalić, ogłusza go dźwięk tłuczonego szkła. Przez rozbite okno wpada Nathan i bez chwili zwłoki od razu powala Javiera. Zaraz za nim wpada drugi z braci, ale ten ułamek sekundy zwłoki wystarcza, by ochroniarz złapał Genevieve i ponownie przyłożył jej broń do skroni.

– Puść ją, załatwmy to, jak mężczyźni – mówi Sam, siląc się na spokojny ton głosu. O ile w ogóle jest to możliwe w tej sytuacji, bo widząc stan Vivi, ma on ochotę rozerwać kolesia gołymi rękami. Mimo wszystko stara się zachować zimną krew, odkłada broń na biurko i robi krok w stronę mężczyzny. – Ona nie ma z tym nic wspólnego, nie miała zamiaru okraść twojego szefa, tylko raczej zanudzić go na śmierć swoim gadaniem.

Dziewczyna stara się nie panikować i spogląda na drugiego z braci, chowającego się za biurkiem. Nathan wykorzystuje to, że napastnik jest całkowicie skupiony na Samuelu i daje znać Vivi, co ta ma zrobić. Nie czekając na nic, szatynka wbija obcas swoich czarnych butów w stopę mężczyzny, który trzyma ją na muszce i uderza go w splot słoneczny, pochylając się lekko. Nate oddaje strzał, który chybia o kilka milimetrów, a ochroniarz popycha Vivi na podłogę i wymierza w nią z pistoletu, ale zanim pociągnie za spust, dosięga go drugi strzał Nate'a.

– Czyś ty kompletnie oszalał, Nathan? Mógł ją zabić! – krzyczy starszy Drake, kucając przy swojej małżonce. Genevieve łapie nerwowy oddech i unosi się lekko na łokciach.

– Na szczęście żyję, tak? – mruczy dziewczyna, a Sam pomaga jej się podnieść. – Czy możemy się stąd wynosić, zanim sytuacja zrobi się jeszcze bardziej nieprzyjemna?

– Bardziej nieprzyjemna? – pyta kpiąco Sam. – Nie wiem, jak to sobie wyobrażasz, właśnie o mało nie zginęłaś.

– Mogliby zacząć do nas strzelać.

– Nie kuś losu – wtrąca Nate, stając w oknie i szukając wzrokiem miejsca, w którym można zaczepić linę. Genevieve łapie za dziennik, który wciąż leży na biurku i spogląda z góry na Javiera. – Żyje, jest tylko nieprzytomny, więc jak kiedyś, ktoś zacznie do nas strzelać w Meksyku, to możemy zacząć podejrzewać jego.

– Dasz radę? – pyta ją Sam, gdy jego brat wręcza Vivi linę. Dziewczyna ma wielką ochotę urządzić mu teraz awanturę, ale wie, że to nie moment na zgrywanie silniejszej wersji samej siebie. Dlatego kręci głową, a Samuel obejmuje ją w pasie i wyskakują przez okno.

Droga w dół nie należy do najprzyjemniejszych. Genevieve kręci się w głowie i gdy tylko jej stopy dotykają ziemi, od razu klęka, mając wrażenie, że zwymiotuje. Sam łapie ją jednak za ramię i podciąga do góry. Dziewczyna obejmuje go w pasie, gdy pośpiesznie próbują przemknąć niezauważenie przez ogród rozległej posiadłości, aż do bramy na tyłach.

– Chyba twoje życzenie jednak się spełni, Vivi – mówi Nate, swoim klasycznym dowcipnym tonem. – Wygląda na to, że będą do nas strzelać.

– Dostaniesz się sama do auta? – pyta Sam, sięgając po swoją broń i spogląda na dziewczynę. – Okoliczności raczej nie dają mi możliwości wyboru – odpowiada, unosząc dłoń i przeciera jej wierzchem rozmazaną na skroni krew. Samuel uśmiecha się do niej, jakby chcąc jej dodać tym samym otuchy i gdy szatynka zaczyna odchodzić łapie ją za rękę.

– Buziak na szczęście? – Widzi, jak mierzy go chłodnym spojrzeniem, ale ostatecznie kąciki jej ust drgają lekko w uśmiechu.

– Nie zasłużyłeś – stwierdza Vivi i rusza szybkim krokiem w stronę wyjścia.

Nie jest nawet specjalnie zaskoczona, gdy ciężka, metalowa brama okazuje się zamknięta. Zna ich szczęście i zaczyna kombinować. Po pierwsze ściąga w końcu ze stóp buty na obcasie i zauważa, że w pustej budce strażniczej znajduje się krzesło. Nie jest ono zbyt wysokie, ale pomaga jej na tyle, że udaje jej się z podskoku złapać szczytu muru i podciągnąć do góry. Przechodzi na drugą stronę i biegnie do zaparkowanego w pobliskich krzakach jeepa. Za plecami dobiegają ją już odgłosy wystrzałów, dlatego chce jak najszybciej odpalić silnik. Gdy tylko zatrzymuje się pod bramą, zauważa, Samuela, który przeskakuje pierwszy i pomaga podciągnąć się swojemu młodszemu bratu. Genevieve od razu przesiada się na siedzenie pasażera, a Nate wskakuje za kierownice i podaje jej broń.

Nie udaje im się uniknąć pościgu, nawet jeśli młodszy z braci Drake za wszelką cenę stara się wyprowadzić przeciwników w pole. Sam na szczęście oddaje kilka celnych strzałów, a po dotarciu do miasta gubią przeciwników na wąskich uliczkach.

Dla pewności zostawiają samochód kilka przecznic od hotelu i ruszają do niego, kilka razy upewniając się, że nikt ich nie śledzi.

– Chciałem ci tylko powiedzieć, że wciąż strzelasz naprawdę fatalnie, kochanie – mówi Samuel, obejmując Vivi, gdy idą już do wynajętego pokoju.

– Ja po prostu pozwalam ci być choć raz w czymś lepszym ode mnie – odpowiada od razu dziewczyna, wyjmując zza paska ukradziony dziennik. – W końcu odwalam twoją pracę.

Młodszy z braci bez skrępowania wyrywa jej znalezisko i cała trójka siada przy stole. Sam idzie po apteczkę i whisky, ale Vivi odsuwa od siebie butelkę i daje mu znać, by zaczął zakładać jej szwy. Krzywi się z bólu, gdy Sam opatruje jej skroń, nie chcąc nawet pytać o to, czy zostanie jej blizna. W ciągu ostatnich kilku lat zdobyła ich już całkiem niezłą kolekcję.

– I co znalazłeś? – pyta Sam, widząc kątem oka, jak jego brat rozkłada na stole mapę i zaczyna po niej kreślić długopisem jakieś linie.

– Z tego, co jest tu napisane, wynika, że Barnes został aresztowany i wtrącony do hiszpańskiego więzienia. Jednak nie ma informacji do którego.

– Świetnie – mruczy pod nosem Genevieve. – Totalnie warto było tam dziś iść. Wiecie ile "hiszpańskich więzień" było w tamtym okresie?

– Dużo – odpowiada jej chłodno Sam, kończąc opatrywać jej ranę. – Powiedz, że masz coś więcej Nathan.

– Owszem, skoro ten statek przewoził Barnesa do więzienia, a mamy jego trasy, będziemy mogli ustalić państwo, o którym może być mowa. – Nate nie odrywa wzroku od mapy, kreśląc kolejną prostą linię, które zaczynają się zbiegać w jednym punkcie. Vivi i Sam podnoszą się i stają koło młodszego z braci, który uśmiecha się triumfalnie, rozkładając kolejną mapę. – Panama.

– Playa Blanca – mówią jednocześnie Samuel i Vivi, uśmiechając się do siebie. Dziewczyna daje mu znać, żeby kontynuował. – Więzienie z szesnastego wieku, leżące nad brzegiem morza... to musi być to. Tam wrzucali złapanych przez hiszpańską flotę piratów. Tam ostatecznie musiał trafić i sam Barnes.

– Jej. Kolejne ruiny. – Śmieje się Nathan, próbując znaleźć wspomniane przez nich miejsce, ale Genevieve go uprzedza i wskazuje mu dokładny punkt na mapie.

– Nie. Nie ruiny. Prężnie działający przedsionek piekieł – mówi dziewczyna, krzyżując dłonie na piersiach. – Część najstarszych wież zawaliła się do morza, część wciąż stoi, ale nie da się do nich dostać. Należą do dobudowanego później kompleksu więziennego, który ma się całkiem dobrze.

– Czyli żeby znaleźć jakieś ślady po Barnesie musimy wpakować się do więzienia? Nie, żeby było to dla nas coś nowego, prawda braciszku? – Śmieje się kolejny raz Nate, ale gdy podnosi wzrok, widzi, że Sam i Genevieve nie spuszczają z siebie wzroku. I w żadnym wypadku nie wygląda na to, by w swojej milczącej wymianie zdań dochodzili do jakiegoś porozumienia. – To, ja może... zobaczę, czy nie ma mnie po drugiej stronie drzwi.

Para jeszcze dłuższą chwilę się do siebie nie odzywa. Sam zapala tylko papierosa i podchodzi do rozłożonej mapy, ale doskonale wie, że jego brat ma rację. Nie ma innej możliwości dostania się do tego więzienia i odnalezienia kolejnych wskazówek niż z samego kompleksu. Co ani trochę nie napawa go optymizmem. Na dodatek wie, że Vivi musi być wściekła, bo nawet ani razu nie prosi go, by nie palił w pokoju, tylko zabiera mu papierosa i go dogasza. Podnosi na nią wzrok, a ona rozkłada ręce.

– Czyli kłótnia? – pyta, a ona mu przytakuje.

– Czyli kłótnia – odpowiada Genevieve i oboje biorą głębszy wdech, a Sam daje jej znać, by mówiła pierwsza. – To zły plan, Samuelu. Oboje wiemy, że Playa Blanca to nie miejsce, do którego wsadzają za drobne kradzieże, tam lądują mordercy, baroni narkotykowi i psychopaci. Samo dostanie się tam, będzie trudne, a co będzie dalej? Jak już nawet założymy najbardziej optymistyczną wersję, że znajdziecie jakieś wskazówki, to przecież stamtąd nie uciekniecie.

– Oboje wiemy też, jak wyglądają więzienia w Ameryce Południowej, każdy się da przekupić.

– Tak. Pieniędzmi, których nie mamy w tej chwili. Wszystko, co mieliśmy, poszło ostatnio na wyciągnięcie Nathana z więzienia. Wiesz, o tym, Sam! – podnosi głos dziewczyna, a on spogląda na nią znacząco, więc Genevieve bierze głębszy oddech. Sam zaczyna krążyć po pokoju, próbując dobrać odpowiednie słowa.

– To nasz pierwszy od dawna tak solidny trop Vivi, nie możemy go odpuścić, bo tak się składa, że nie mamy absolutnie żadnego innego.

– Więc może trzeba wyznaczyć sobie jakieś, jakiekolwiek, choćby najcieńsze granice w tym obłędzie i sobie darować – mówi, opierając się o ścianę, a on obraca się w jej stronę.

– Twoja rozmowa z Garzą... mówiłaś mu prawdę, masz dość tych poszukiwań, tak? Chcesz się wycofać i odpuścić coś, co może być największym naszym odkryciem? Nie możesz mówić poważnie, Vivi.

– Nie do końca go okłamałam. Po prostu uważam, że powinniśmy na jakiś czas odpuścić, wziąć jakąś robotę, która przyniesie nam teraz jakiś realny, rzeczywisty zysk. Nie kiedyś. Nie gdy wyjdziecie z cholernego panamskiego więzienia, choć oboje wiemy, że z takich miejsc raczej nie wychodzi się przez główną bramę.

– Dlaczego mielibyśmy odpuścić, teraz gdy mamy jakiś trop? – pyta, mierząc ją wzrokiem. Vivi przygryza usta i kręci lekko głową, dalej nie ruszając się ze swojego miejsca przy ścianie.

– Bo cię o to proszę Sam – mówi stanowczym głosem, a on fuka urażony, jak dziecko i sięga po kolejnego papierosa. – Sully będzie tu jutro, ma nagrane zlecenie na wyspach Sundajskich. To mój obszar, kilka miesięcy dobrze finansowanych poszukiwań. Na tyle dobrych, żebyśmy mogli, chociaż pomyśleć o Panamie.

– Więc jedź na te poszukiwania, a my w tym czasie udamy się z Nathanem do Panamy. Każde z nas będzie wygrane, a skoro mówisz, że u ciebie kasa jest dobra, to nas wyciągniesz z więzienia. – Samuel uśmiecha się do niej zadziornie, ale na dziewczynie to nie robi najmniejszego wrażenia. – Tu chodzi tylko o Panamę, czy o coś jeszcze? Nagle przeszedł ci smak do przygód i do mnie, co?

– Nie bądź idiotą, Sam – odpowiada ostro. – Po prostu mam dość tego błędnego koła! Tego twojego durnego uporu, który prowadzi nas tylko do kolejnych katastrof, jak ta dzisiaj.

– Przecież wyszliśmy z dziennikiem i relatywnie nikomu się nic nie stało.

– To się jeszcze okaże – mruczy pod nosem Vivi i podnosi na niego wzrok. W jej niebieskich oczach Sam nie potrafi się dopatrzeć ani odrobiny ciepła i wie, że żaden jego uśmiech nie załagodzi już sytuacji. – Obiecałeś mi dziś prostą, spokojną akcję. Ja pilnuje przyjęcia, wy kradniecie dziennik. Żadnych fajerwerków. I co? Jak zawsze nie dotrzymałeś słowa.

– Byłaś w niebezpieczeństwie.

– Wszystko szło dobrze, dopóki nie zaczęliście siać zamętu.

– Jasne. Więc o to chodzi, o to, jak doskonale radzisz sobie beze mnie, prawda?

– Gówno prawda – odpowiada od razu Genevieve, z trudem powstrzymując się przed tym, by nie wybuchnąć. – Nie chcę, żebyś znów wylądował w więzieniu, Sam. Ile razy w ciągu ostatnich czterech lat wziąłeś na siebie winę brata? I rozumiem, czemu to robisz, ale chciałabym, żebyś pamiętał, że poza Nathanem masz też mnie i powinności wobec mnie. Nie minął nawet rok, odkąd cię wyciągnęliśmy z ostatniej odsiadki.

– Już nie rób tu z siebie matki Teresy, Vivi. Wyciągnęliście mnie z Sullivanem z więzienia tylko dlatego, że potrzebowałaś pomocy ze swoją robotą w Polinezji.

– Że niby to ja jestem interesowna, Sam? – pyta dziewczyna, a w jej chłodnych do tej pory oczach zaczyna tańczyć wściekłość. Mężczyzna naprzeciwko niej przytakuje, a ona parska gorzkim śmiechem. – Tak chcesz to poprowadzić? Dobrze. Proszę bardzo. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale od czterech lat tańczymy w kółko ten sam taniec. Potrzebujesz mnie, więc pojawiasz się w moich drzwiach, a gdy tylko na chwilę wszystko ucicha, to się rozstajemy. Ty pakujesz się w kłopoty... i nawet nie będę ci w tej chwili wyliczać, że przy okazji do łóżek innych kobiet i nagle znów jestem potrzebna. Więc wszystko zaczyna się od początku.

– Pragnę ci przypomnieć, że za każdym cholernym razem to ty odchodzisz. Nie ja.

– I za każdym razem mam ku temu cholernie dobre powody. I nie myśl, że obrączka mnie powstrzyma przed tym, by zrobić to znów.

Sam wzdycha cicho, opuszczając ramiona i gasi papierosa, zanim do niej podejdzie. Czasem, w niektórych chwilach ma jej naprawdę dość, ale dużo częściej ma dość siebie, za to, że z taką łatwością daje jej kolejne powody, by go zostawiła. Nawet jeśli wie, że kiedy tylko Genevieve znika na chwilę z jego życia, to wszystko zaczyna się pieprzyć i czasem ma wrażenie, że jej obecność jest dla niego jak kompas, dzięki któremu zawsze udaje mu się obrać dobry kierunek. Lub jak jakiś cholerny talizman, przez który jeszcze kompletnie nie zniszczył sobie życia.

Dlatego nie chce kolejny raz jej stracić, wiedząc, że któregoś dnia gdy Vivi odejdzie, to już nie wróci.

Podchodzi do niej powoli i przytula ją do siebie, a ona po chwili stania sztywno, też obejmuje go ramionami.

– Wiesz, że niezależnie od wszystkiego jesteś miłością mojego życia? – pyta, a ona śmieje się cicho, dalej wtulając twarz w jego pierś. – Nie zostawiaj mnie więcej, dzieciaku.

– To nie jedź do Panamy.

– Vivi... – wzdycha, a ona odsuwa się od niego i unosi ręce, starając się opanować.

– Słuchaj Sam, jeśli naprawdę mnie kochasz, jeśli w ogóle masz w sobie jakieś poczucie zobowiązania wobec mnie, to jest dobry moment, żeby to pokazać – mówi, opierając dłonie na jego piersi. – Nie każ mi przez to przechodzić samej, nie każ mi znów na ciebie czekać, gdy będziecie gonić za czymś, co może wcale nie istnieć. Jest na tym świecie wystarczająco skarbów i zagubionych miast, by nas zadowolić. Więc proszę, odpuść. Ten jeden raz.

– Dlaczego teraz tak ci na tym zależy? I tylko nie mów, że masz złe przeczucie, bo to mnie nie przekona.

– Nie. Mówimy o panamskim więzieniu, Sam. Pieprzonym piekle na ziemi. Nie wyjdziecie z niego żywi, jeśli jakimś cudem strażnicy was nie okantują, to zabiją was współwięźniowie. – Sam bierze ją za ręce, gdy słyszy, że jej głos wpada w niebezpiecznie płaczliwe tony. – To nie jest akcja, do której powinno się podejść spontanicznie, a znam cię i cholera, znam twojego brata. Wiem, że zobaczyliście nazwisko Barnesa i będziecie gonić za tym tropem, jak pies za pędzącym samochodem.

Przytakuje jej lekko i obejmuje ją mocniej ramionami, gdy dziewczyna oddycha głębiej. Uśmiecha się do niej, wiedząc doskonale, że to, co zaraz powie, wcale się jej nie spodoba, dlatego chcę wykorzystać tę krótką chwilę, w której szatynka się uspokoiła. Gładzi ją po plecach i nachyla się, by ją pocałować, a ona od razu odpowiada na to entuzjastycznie. Vivi całuje go zachłannie, jakby doskonale spodziewała się, że to nie koniec kłótni, że tylko robią sobie w niej pięć minut przerwy, zanim któreś z nich wygra to starcie. W końcu w ich związku nigdy nie było remisów.

– Vivi, jeśli odnajdziemy ten skarb, to będziemy mieć całe życie na kłócenie się i wracanie do siebie. A jak teraz odpuszczę, to nigdy sobie tego nie wybaczę, więc doskonale wiemy, co się wydarzy – mówi Sam, a ona przytakuje mu i rusza w stronę sypialni.

– Tak. Wiemy. A dokładniej wiem, że muszę liczyć tylko na siebie, jak przez całe moje dotychczasowe życie – odpowiada szatynka, pakując swoje rzeczy do torby.

– Przestań. Wiesz, że to nieprawda.

– Tym razem akurat to prawda. – Genevieve cieszy się w tej chwili, że nie zdążyła się dwa dni temu nawet do końca rozpakować. Wchodzi do łazienki, by w końcu przebrać się z sukienki w coś dużo wygodniejszego i zbiera stamtąd ostatnie przybory. Zapina torbę i odwraca się do swojego męża stojącego w drzwiach niewielkiej sypialni. – Jak już załatwisz sprawy w Panamie, to czeka nas długa i poważna rozmowa, Samuelu. Jedna z gatunku tych, których nienawidzisz. I z całą pewnością będzie ona znacząca dla reszty naszego życia. – Dziewczyna zarzuca sobie torbę na ramię i staje naprzeciwko niego. Bierze go za rękę i zdejmuje mu z palca obrączkę – Nie przyda ci się ona w więzieniu. I nie będę się z tobą żegnać, bo żadne z nas tego nie chce... ale powiem ci tylko jedno: pogoń za tym przeklętym skarbem cię w końcu zabije. A ja nie mam zamiaru brać w tym udziału.

Sam nie odprowadza jej wzrokiem do wyjścia, tylko dalej stoi sztywno, aż do momentu, gdy słyszy dźwięk zamykanych drzwi. Dopiero wtedy obraca się i wraca do stołu po kolejnego papierosa, licząc, że ukoi on jego rozszarpane nerwy i złamane serce. Choć co do tego drugiego nie ma najmniejszej ochoty się przyznać choćby przed sobą samym.

Drzwi otwierają się kolejny raz i do pokoju wchodzi Nate, który rozkłada ręce i spogląda na swojego brata, jak na kretyna.

– Czy ty oszalałeś już do końca, Sam? Leć za nią!

– Nie, nie. Dokończymy to Nathan. Znajdziemy ten skarb, a wtedy zobaczę... czy tam w ogóle jeszcze jest co zbierać – odpowiada, pochylając się nad mapą. Jego brat jeszcze chwilę stoi w drzwiach, zanim w końcu je za sobą zamknie i pojedzie do Samuela. – Musimy rozegrać to sprytnie, a sprytnym rozwiązaniem będzie znalezienie wspólnika. 

Dzień dobry!
Wczoraj miałam jakiś problem z dodaniem mediów do rozdziału, więc leci on dziś.
To chyba jeden z moich ulubionych w tym ficzku! ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top