2. Parker

#allovermeLS

Wieczorny jogging to nie jest coś, co zazwyczaj robię po dniu wypełnionym treningami i zajęciami, ale dzisiaj nie mogę usiedzieć w miejscu i potrzebuję trochę się rozładować.

Na szczęście moich współlokatorów nie ma w domu, żeby zaczęli mi truć dupę, że niepotrzebnie się forsuję. Wiem to i bez nich. Ciągle wymagam od siebie więcej i więcej, ale to dlatego, że wszyscy dookoła ciągle wymagają ode mnie więcej i więcej. To niekończąca się spirala. Czasami mam wrażenie, że zbyt wiele osób zbyt wiele ode mnie wymaga, a wtedy jogging pomaga mi oczyścić umysł i przypomnieć sobie, po co to wszystko robię.

Abraham dał nam dzisiaj niezły wycisk, ale to nic nowego – tak samo dzieje się od początku sezonu, bo z nowym trenerem wciąż nie czujemy się tak pewnie, jak ze starym. Trenujemy jeszcze częściej i jeszcze bardziej forsownie, aż prawie nie zostaje mi czasu na życie prywatne, kiedy jeszcze doda się do tego naukę. Ostatnio nie mam nawet czasu, żeby umówić się z jakąś dziewczyną, a ostatnią miałem... już nawet nie pamiętam jak dawno. Zresztą to bez różnicy, że odeszła. I tak nie byłaby na stałe. Dała mi to jasno do zrozumienia.

Odruchowo biegnę w stronę kampusu, gdy na moim smartwatchu zaczynają się pokazywać powiadomienia. To moi kumple i współlokatorzy.

Vance: Parker, co, do diabła, powiedziałeś Naomi?

West: A co słyszałeś?

Vance: Rozpowiada jakieś plotki.

West: Na nasz temat?

Vance: Nie, kurwa, na temat kółka różańcowego.

Naomi to moja była, ta, która mnie zostawiła, po tym, jak jej powiedziałem, dlaczego nie możemy „pogłębić naszej relacji". Cóż, może powinienem był to najpierw przegadać z chłopakami, ale to przecież żadna tajemnica, prawda?

A może jednak.

Wyciągam komórkę i nie przestając biec ku bibliotece, odpisuję pospiesznie.

Parker: Co takiego słyszałeś?

Vance: Że urządzamy w naszym domu orgie.

Parskam śmiechem, choć po tonie mojego współlokatora domyślam się, że on jest raczej wkurzony. Ale serio. Co go to obchodzi, co myślą o nas ludzie w Yarrow?

System plotkarski nie działa tu już tak dobrze jak kiedyś, gdy jeszcze strona TAY dostarczała najświeższych ploteczek. Żadna afera nie będzie tu już tak rozdmuchana jak ta zeszłoroczna z naszym trenerem. Więc w sumie... co mi za różnica?

Parker: Wow, nie wiedziałem, że jesteśmy tacy ciekawi.

Vance: To nie jest zabawne, debilu.

West: Właściwie to trochę jest. Chciałbym mieć na tyle jaj i chętnych, żeby urządzić w naszym domu orgię.

Jasne.

Parker: Chyba gdyby ktoś załatwił to za ciebie, bo sam jesteś za grzeczny, żeby cokolwiek zrobić w tym kierunku.

West: Powiedz to Naomi.

Vance: Przestańcie! Pomyślcie lepiej, jak to odkręcić.

Parker: Urządźmy imprezę. Ludzie przyjdą, zobaczą, że nie ma orgii, i się rozczarują.

West: Dlaczego właściwie Naomi myślała, że urządzamy orgie? Brała kiedyś w jakiejś udział?

Vance: Zakładam, że powiedziała coś innego, tylko rozdmuchano to po drodze.

Właśnie dlatego TAY był lepszym źródłem informacji niż standardowe uczelniane plotki. Ona przynajmniej czerpała wiadomości ze źródła.

Vance: PRAWDA, Parker?

Wzdycham. Dlaczego, gdy zdarzy się coś takiego, podejrzenia padają od razu na mnie? Przecież potrafię trzymać język za zębami. Wspomniałem cokolwiek Naomi tylko dlatego, że miałem nadzieję...

Ale cóż, to było głupie. Naprawdę głupie. Nigdy więcej nie powinienem otwierać się przed dziewczyną, którą znam od kilku tygodni.

Parker: PRAWDA, kutasie.

Muszę więc pogadać z Naomi i dowiedzieć się, co takiego dokładnie powtórzyła i komu. Pewnie nie jest tak źle. Głupie plotki jeszcze nikogo nie wywaliły z uczelni ani z drużyny futbolowej.

Chyba...

Ponownie zerkam właśnie na telefon, by odczytać wiadomości od kumpli, gdy nagle zderzam się z kimś, aż zataczam się do tyłu. Słyszę pisk i dostrzegam, jak ktoś obok mnie pada na ziemię. Nie zdążam jej złapać, a przy tym sam tracę równowagę i gdybym nie oparł się o ławkę, też wylądowałbym na chodniku.

Przez sekundę patrzę na nią jak oniemiały. Przede mną na betonie klęczy Josie Maxwell-Spencer.

Zdumienie powoduje, że dopiero po chwili gapienia się na nią jak debil rzucam się na pomoc. Klękam obok niej i chwytam ją za ramię, przytrzymując, gdy przenosi ciężar ciała na stopy i siada na chodniku ciężko. Dopiero wtedy zauważam, że jedno z kolan zdarła sobie do krwi, robiąc dziurę w sportowych legginsach.

– Kurwa – wyrywa mi się. – Nic ci nie jest?

Patrzy na mnie jak na idiotę i w sumie słusznie. Przecież widzę, że z kolana leci jej krew!

Znowu tracę na moment kontakt z rzeczywistością, bo Josie ma najbardziej niebieskie oczy, jakie w życiu widziałem. Ma też niesamowitą burzę blond włosów, obecnie związanych w nieporządny koński ogon, i słodką, opaloną twarz dziewczyny z sąsiedztwa. Kiedy się uśmiecha, robi to tak promiennie, że zaraża tym wszystkich, którzy na nią spojrzą. Jest niewysoka i drobna, przez co nawet ja, chociaż jej nie znam, mam ochotę się nią zaopiekować za każdym razem, gdy ją widzę.

A widywałem ją w zeszłym roku kilkukrotnie, głównie na imprezach bractwa. Zazwyczaj pojawiała się na nich u boku tego idioty, St Johna, a że nie mam w zwyczaju odbijać cudzych dziewczyn, trzymałem się z daleka. W przeciwieństwie do połowy kampusu. Wszyscy w Yarrow uwielbiają Josie.

Nic dziwnego, bo nie tylko wygląda słodko, ale też taka jest.

– Przepraszam – szepcze. – Zagapiłam się.

Ona się zagapiła?

– To moja wina – protestuję natychmiast. – Biegłem, gapiąc się w telefon, i dlatego na ciebie wpadłem. To ja przepraszam.

– Nic się nie stało. – Próbuje się uśmiechnąć, ale w oczach stają jej łzy. Kolano musi ją naprawdę boleć. – Jeśli pomożesz mi wstać, to będziemy kwita.

Jeśli ona myśli, że ją tu teraz zostawię, to jest w błędzie.

Posłusznie wstaję i chwytam ją za ręce, żeby wywindować ją do pozycji pionowej. Josie staje, ale krzywi się wyraźnie, gdy musi oprzeć się na zranionej nodze. Krew zaczyna lać się jeszcze mocniej, a ja wreszcie zaczynam rozumieć, że bez apteczki się nie obejdzie. Znajduję w trawie mój porzucony telefon, a potem do niej wracam.

– Trzeba to zdezynfekować i opatrzyć – mówię stanowczo. – Niedaleko jest biblioteka, mają tam apteczkę. Chodź.

Chwytam ją za nadgarstek i chcę pociągnąć w odpowiednim kierunku, ale ona się opiera. Zerkam na nią zdziwiony, a Josie posyła mi łagodny, zakłopotany uśmiech.

– Dziękuję, ale poradzę sobie – mówi. – Nie musisz...

Ponieważ widzę, że wyraźnie ma problem ze staniem na lewej nodze, bez namysłu biorę ją na ręce i ruszam z nią w kierunku biblioteki. Josie wydaje z siebie kolejny pisk i chwyta mnie odruchowo za szyję, ale potem rzuca mi coś, co według niej jest zapewne ostrym spojrzeniem. Cóż... mnie nie oszuka.

– Co ty robisz? – pyta zdziwiona. – Puść mnie!

Zaskakująco przyjemnie niesie się Josie Maxwell-Spencer do biblioteki. Jest mała i niewiele waży, a jej sarnie niebieskie oczy robią się jeszcze większe, gdy wpatruje się we mnie z oszołomieniem. Mógłbym to robić częściej.

Ona ma chłopaka, przypomina mi jakiś głos w głowie. To chyba resztki mojego sumienia.

Póki co radośnie je ignoruję. Przecież nie robię nic złego, prawda?

– Słoneczko, ledwie mogłaś stanąć na tej nodze – odpowiadam łagodnie. – Oszczędziłem nam kilkuminutowej dyskusji, podczas której protestowałabyś przeciwko wzięciu cię na ręce, a ostatecznie skapitulowała, i przeszedłem od razu do działania. Bo wolałbym, żeby w tym czasie nie wdało ci się zakażenie.

– To przebieraj żwawiej tymi nogami, bo inaczej nie zdążysz przed zarazkami – odpiera cierpko.

Parskam śmiechem, ramieniem otwierając drzwi biblioteki. Jest już dosyć późno, dlatego na szczęście po drodze nie spotkaliśmy żadnego ze studentów. Inaczej jutro do plotek na temat mnie i moich współlokatorów dołączyłyby też te, że demoralizujemy najbardziej niewinną duszyczkę na tej uczelni.

Och, tak, założę się, że Josie miałaby takie samo zdanie na nasz temat co Naomi, gdybym cokolwiek jej powiedział.

Stawiam ją dopiero w głównym holu, tuż przy ustawionych pod jedną ze ścian krzesłach. Pomagam jej dojść do jednego z nich, a potem ruszam do stanowiska ochrony po apteczkę. Wydają mi ją bez sprzeciwów, gdy tylko wskazuję im siedzącą samotnie pod ścianą Josie. Wygląda tak żałośnie, że ochroniarze aż robią się podejrzliwi w stosunku do mnie.

Może uznali, że to ja ją biję.

Wracam do niej szybko. Na szczęście rana nie jest specjalnie brudna. Zerkam na jej legginsy; wyglądają na dość kosztowne.

– Mogę uciąć nogawkę? – pytam, klękając przy jej nodze. – I tak są do wyrzucenia.

Josie macha lekceważąco ręką.

– Tnij.

– Obiecuję, że nie będzie bolało – mówię miękko, a potem z pomocą nożyczek pozbywam się nadmiaru materiału.

Na szczęście środek dezynfekujący jest z rodzaju tych, których w ogóle nie czuć na ranie. Aplikuję go Josie, a potem sprawnie zakładam opatrunek. Dziewczyna przygląda się temu szeroko otwartymi oczami.

– Wow – komentuje w końcu. – Masz zręczne palce.

Uśmiecham się idiotycznie.

– Nie tylko podczas pierwszej pomocy, słoneczko.

Przewraca oczami, ale na jej ustach igra lekki uśmiech. Przez sekundę jeszcze gładzę jej nogę, szukając innych obrażeń, ale nic więcej nie widzę, dlatego w końcu chowam resztę utensyliów do apteczki, cofam się i wstaję na nogi.

– Parker Lane – przedstawiam się, wyciągając do niej dłoń. – Przepraszam, że od tego nie zacząłem, ale okoliczności nie były sprzyjające.

Uśmiecha się do mnie nieśmiało i podaje mi rękę. Jest taka malutka w moim uścisku.

– Josie Maxwell-Spencer – przedstawia się, jakby był na kampusie ktoś, kto jej nie kojarzy. – I nic się nie stało. Grasz z Santiago w drużynie futbolowej?

Akurat z Santiago? Ciekawy dobór słów.

– Owszem – potwierdzam dumnie. – Już od zeszłego roku. Z Santiago, ale też z Foxem, Devonem i Haze'em.

Kiwa głową, ale nie odpowiada. W końcu orientuję się, że wypadałoby ją puścić, więc pospiesznie cofam rękę i chyba zauważam na jej policzkach cień rumieńca. Może jest jej głupio, że tak mnie trzymała...

W końcu ma chłopaka. Troya pieprzonego St Johna.

– Dzięki za pomoc – mówi w końcu cicho. – Muszę iść do biblioteki, tak że było miło cię poznać...

– Odwiozę cię do domu – wtrącam nagle.

Josie mruga zaskoczona. Wygląda z tą miną naprawdę uroczo, zwłaszcza gdy kilka pasm blond włosów wymyka jej się spod gumki i rozsypuje dookoła twarzy.

– Nie musisz...

– Ale chcę – przerywam jej stanowczo. – To przeze mnie upadłaś. Biegłaś tu, więc zapewne wybrałaś się na jogging jak ja. Idź do biblioteki i załatw książki, a ja w tym czasie przyprowadzę samochód. Mieszkam niedaleko, obrócę w parę minut.

Mentalnie trzymam kciuki, żeby się zgodziła. Wiem, że ma chłopaka, ale przecież nie dążę do niczego romantycznego. Po prostu... Josie taka już jest. Jest jak chodzące słońce, a kto nie chciałby się ogrzać jego promieniami?

Widzę, jak się waha, ale w końcu niepewnie kiwa głową.

– Jeśli mówisz poważnie, to chętnie – mówi cicho. – Mieszkam kawałek od kampusu i... to znaczy blisko na jogging, ale na spacer z rozwaloną nogą niekoniecznie. Więc... jeśli to naprawdę nie problem...

Jezu, uszkodziłem tę dziewczynę, a ona teraz mnie pyta, czy nie robi mi problemu. Co jest z nią nie tak?

– Oczywiście, że nie – wchodzę jej w słowo. – Będę z powrotem za parę minut. Nie uciekniesz mi, prawda?

Kręci głową i uśmiecha się łagodnie, więc wycofuję się czym prędzej i wychodzę z biblioteki. Pędzę do domu po kluczyki od auta, zachowując się jak kompletny debil. Czy na mnie też podziałał urok zagubionej sarenki?

Kurwa, no raczej, że tak.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top