I'm sorry. I love you

Miłość... Nienawiść... Ból... Żal... Radość ... Szczęście... Złość... Bezradność... Strach...

Czym one tak naprawdę są?

Pytanie które każda istota ludzka zadaje sobie odkąd człowiek sformułował pierwszą logiczną myśl... O każdym z nich, w każdym języku świata wypowiadało się wielu. W literaturze, malarstwie, muzyce... na każdy znany ludzkości sposób.

Kiedy mamy styczność z wybitną sztuką przenosimy się w świat który stworzył dla nas autor. Przeżywamy z bohaterami każdą ich rozterkę, uniesienia, upadki, miłości, zdrady... Często z wypiekamy na twarzy nie możemy doczekać się co dalej, niecierpliwie przerzucając kolejną kartkę, chociaż jest już trzecia w nocy a rano trzeba zacząć normalny swój dzień. Wczuwamy się, całym swoim umysłem i duszą, chociaż gdzieś, w zakamarkach naszego mózgu pozostaje ta nikła, niefrasobliwa myśl „przecież to fikcja, nie kontrolujesz jej, po co ten stres?", a mimo to, chcemy zachować tę złudną nadzieję, że mamy choć minimalny wpływ na losy bohaterów i będzie „po naszej myśli", która nie zawsze jest taka sama jak idea autora. Co więcej, ogarnia nas niczym nieuzasadniona frustracja a czasem i nieokiełznana złość kiedy jednak twórca „nie spełnił" naszych oczekiwań.

Jednak wraz z przerzuceniem ostatniej strony, napisami końcowymi czy ostatnimi taktami muzyki, kiedy całe napięcie z nas opada wracamy do rzeczywistości. I tu zaczynają się schody.... Gdyż chociaż „rozumiemy", że to była fikcja, uparcie pragniemy aby „TO" zagościło w naszym życiu.

Jaka kobieta, będąc jeszcze małą dziewczynką, nie marzyła o księciu z bajki, romantycznej miłości i upragnionemu „i żyli długo i szczęśliwie"? Który z mężczyzn, będąc małym chłopcem, nie pragnął być bohaterem, posiadać nadnaturalną moc, ratować świat i wybrankę swojego serca ?

Dziecięce marzenia... Nielicznym udaje się je spełnić... Czy tak jak pragnęli - wiedzą tylko oni sami...

Kiedyś byłam jedną z nich.... Przez chwilę... Ulotną chwilę.

Teraz...?

Jak każda dziewczyna marzyłam o swoim księciu... znalazłam Ciebie! Mojego księcia! Bratnią duszę, przyjaciela, kochanka, męża... Choć nasze wspólne życie nie było „usłane różami", jednak uważałam je za idealne. Z uśmiechem witałam każdy dzień (choć nie zawsze dawałam Ci to odczuć), tylko dlatego że budziłam się przy Tobie. Po każdej naszej kłótni, kiedy już smacznie spałeś, dotykałam delikatnie, samymi opuszkami palców Twojego ramienia szepcząc ciche „Przepraszam, Kocham Cię", ukradkiem ocierając łzy nad którymi nie panowałam. To dla Ciebie, znajdowałam w sobie siły, aby przekraczać własne granice. Byłeś moim światłem, światem, paliwem, powietrzem, narkotykiem którego wciąż było mi mało. Nasze upojne noce, kiedy miałam wrażenie, że stapiamy się w jedność w ekstazie tak wielkiej, jakbyśmy mieli razem stworzyć nową galaktykę. W trudach powszedniego dnia, kiedy mieliśmy wrażenie, że cały wszechświat jest przeciwko nam i tylko dlatego, że szliśmy ramie w ramię, trzymając się za ręce pokonywaliśmy wszelkie przeszkody. Kiedy mówiłeś „Kocham cię" to jakby na niebie rozbłysła nowa gwiazda rozświetlając je jaskrawym blaskiem... To dla Ciebie żyłam!

Byłeś... wszystkim...

Teraz nie mam nic...

Mówią czas leczy rany... Ta, kurwa chyba nie wiesz o czym mówisz, bo ja już wiem, że są rany które nigdy się nie zagoją. Mogą mniej boleć, lekko przyschnąć, jednak wystarczy drobiazg aby znowu ziały ogromną czeluścią. Nawet gdyby minęła cała wieczność, niewiele by się zmieniło. Przynajmniej dla mnie...

Kim teraz jestem?

Hm... Mam wrażenie, że jest mnie teraz dwie... Dzienna ja... i nocna ja...

Dzienna ja...

Zakłada maskę pozornej radości i szczęścia. Szeroki uśmiech, wesoły głos. Prowadzę „normalne życie".

Ach, jakież to wierutne kłamstwo! Jednak wygląda na to, że jestem niezłą aktorką gdyż do tej pory nikt się nie zorientował. Rodzina, przyjaciele, znajomi ... nikt. Tą maskę zakładam zaraz po otwarciu oczu lub wschodzie słońca, aby nikt w jego świetle przypadkiem nie dostrzegł prawdy... Leży na nocnym stoliku i czeka na swoją kolej. Coraz ciężej mi ją nosić. Wymaga ode mnie wielkich pokładów energii której zaczyna mi brakować. Nie mam już jej źródła...

Na początku była gładka, lśniąca i perfekcyjna. Mój mały cud! Teraz jest coraz bardziej zniszczona, wyblakła, pojawiło się wiele rys. Z każdym kolejnym porankiem z większą nienawiścią na nią patrzę. Tak, mogę śmiało powiedzieć, że szczerze jej nienawidzę! Chociaż czy rzeczywiście nienawidzę jej czy raczej samej siebie, że ją noszę?

-PIEPRZONY TCHÓRZ! -prycham pod nosem dotykając jej drżącymi palcami

Zaczęłam nienawidzić samej siebie za to, że używałam tej pierdolonej maski. Czułam do siebie wstręt i obrzydzenie. Jakbym była pokryta jakąś ohydną, klejącą się mazią, która blokuje zarówno moje ruchy jak i dopływ tlenu. Spowalniającą moje myślenie i przesłaniającą pole widzenia. Tonęłam w odmętach własnego umysłu czekając, aż łaskawie przyjdzie koniec dnia...

Nocna ja ...

Jak tylko wszyscy domownicy pogrążają się w błogim śnie mogę wreszcie odłożyć maskę na nocny stolik. Biorę długi, gorący prysznic aby zmyć z siebie to całe ohydztwo. Rzygam  flegmą zalegającą moje płuca walcząc o odrobinę powietrza. Z ostatnim obślizgłym glutem spływającym do kanalizacji ogarnia mnie ciemność. Patrząc w nocne niebo nie widzę już tych gwiazd, które dla mnie tworzyłeś. Zamiast tego zaczynam czuć ból....

Wszechogarniający, rozrywający mnie na strzępy ból, jakby pod jego wpływem wybuchała po kolei każda komórka mojego ciała. BUM! BUM! BUM! Jak bomby...

Kiedy kładę się do łóżka, czuje tylko chłód patrząc na puste miejsce. Podpełza jak oślizgła glista, wkradając się powolutku od koniuszków palców, zbliżając się sukcesywnie do najważniejszego miejsca, które niegdyś było gorące niczym jądro samego słońca. Teraz... emanuje ledwo wyczuwalnym ciepłem.

Kiedy kciukiem dotykam swojej obrączki czuję żal... Obezwładniający, duszący żal. Zaciska się na moim gardle niczym anakonda na swojej ofierze, powoli i sukcesywnie wyciskając z niej życie. Nawet się nie bronię. Po co? To bez sensu... W głowie kołacze mi się tylko jedna myśl:

-Kurwa mogłam coś zrobić! KURWA! – jak zapętlona płyta

I znów pojawia się moja przyjaciółka: Nienawiść. Tak ona nigdy nie śpi! Suka! Patrzy na mnie z wyższością pomieszaną z pogardą dla mojego istnienia. Wbijam w nią swoje puste spojrzenie, jednak po pewnym czasie pojawia się w nim żądza dzikiego mordu, SUKA!

Czasem uda mi się uciec w krainę snów na godzinę, dwie, jednak nawet tam mnie znajdzie. SUKA! W moim pokrętnym umyśle pojawiło się pytanie: Czy można nienawidzić Nienawiści? Chyba można?! Szczególnie kiedy stoi koło niej jej brat Strach. Och, z nim też się dobrze znam! Za każdym razem kiedy chciałam zakończyć to gówniane życie ON się pojawiał! Patrzył z tym swoim cholernym uśmieszkiem mówiącym:

- Brak ci odwagi, boisz się bólu! Zrób to, a nigdy już go nie zobaczysz! 

Tak jestem pierdolonym tchórzem!

SKURWIEL!

I tak SUKA i SKURWIEL zaczęli kontrolować moje życie. Z dnia na dzień, z nocy do nocy, w kółko powtarzający się schemat...

Złamali mnie. Nie mam już sił! Pękłam jak sucha gałąź pod ciężarem buta przechodnia! Za dnia padam na kolana, maska zsuwa się i rozsypuje na miliardy kawałeczków stykając z podłożem. Z oczu płyną łzy pomieszane z ohydnym glutem oblepiającym moją twarz. Wypluwam jak najwięcej tego syfu z własnych płuc. Upadam. Na policzku czuje przyjemny chłód płyty. Miło... Drżącymi palcami przejeżdżam po wyrytym w zimnym kamieniu Twoim imieniu naznaczając je szkarłatem własnej krwi. Ostatnim tchnieniem wypowiadam „Przepraszam, Kocham Cię" .


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top