Boże Narodzenie

Chyba najbardziej w weekendach Brienne uwielbiała to, że wreszcie, po całym tygodniu zrywania się skoro świt, mogła spać do woli i jedynym, co jej wówczas groziło, był tata żartujący, że gdyby mogła, przespałaby wręcz cały dzień. W końcu mogła się jeszcze powylegiwać w łóżku. Nigdzie jej się nie spieszyło. Teraz zaś, budząc się ze świadomością, że wolne ma nie przez najbliższe dwa dni, a niemalże dwa tygodnie, czuła się prawie tak, jakby została żywcem wzięta do nieba.

Jakoś niesioną tą optymistyczną myślą, wstała w końcu, choć trzeba przyznać, dość niechętnie. Własne łóżko dalej wydawało jej się wyjątkowo kuszące, ale zarazem czuła, że chce zacząć ten dzień. Że ma co do niego dobre przeczucia. Wciąż jeszcze będąc w piżamie i nie mając nawet ochoty na szukanie kapci, skierowała swoje kroki do kuchni. Gdy już przeszła jej senność, zorientowała się, jaka była głodna. Poza tym przez niedomknięte drzwi słyszała, że tata już także wstał i chyba krzątał się po kuchni właśnie, Bóg wie po co.

Przy kuchennych szafkach rzeczywiście zastała, krzątającego się nieco bez ładu i składu Selwyna, również jeszcze w piżamie, ze sterczącymi na wszystkie strony siwiejącymi włosami. Po widoku, jaki zastała Brienne, bez cienia wątpliwości odgadła, że tata zabrał się za świąteczne wypieki. A także, że, zważywszy na jego niepewną minę i bałagan panujący w kuchni, chyba mu to nie szło najlepiej.

— Czy ty naprawdę pieczesz makowiec o ósmej rano? — zapytała, jednocześnie spoglądając na wiszący na ścianie zegar. Był to już niezły staroć, który często po prostu stawał i raz na jakiś czas trzeba go było nastawiać od nowa. Ale tym razem chyba działał. Trudno to było w jakikolwiek sposób ocenić. Za oknem panowała bowiem taka szarówka, że równie dobrze mogła być ósma, jak i dwunasta, a nikt by tego nie odgadł.

— Babcia obudziła mnie o siódmej, by zapytać, jak mi idą przygotowania do świąt. I prawie rozpłakała się z rozpaczy, gdy jej powiedziałem, że nie idą — oznajmił tata, głosem co najmniej lekko zbolałym. Wyraźnie liczył, że skoro tego dnia nie idzie do pracy, będzie mu dane porządnie się wyspać. Ale babcia, dziarska starowinka, która wstawała wraz z pianiem koguta, nawet wtedy, gdy żadnego nie było w okolicy, najwyraźniej inaczej zapatrywała się na to, co jej jedyny syn powinien robić o poranku.

Brienne parsknęła krótkim śmiechem, wyobraziwszy sobie reakcję taty na jej poranny telefon.

Teraz zaś Selwyn spojrzał na nią, jakby z lekkim, ale wyraźnie przyjemnym zaskoczeniem. W końcu w ostatnim czasie dziewczyna rzadko się uśmiechała, a co dopiero śmiała — nawet tak krótko i niepewnie jak teraz. Więc chyba nic dziwnego, że mężczyzna cieszył się każdą taką chwilą. Ona też się cieszyła. Cieszyła się, że zdobyła się na ten śmiech, że nie sprawiało jej problemu siedzenie tu teraz i rozmowa z tatą.

— Coś jeszcze się działo, kiedy spałam? — zapytała. — Poza tym, że doprowadziłeś do Armagedonu w naszej kuchni?

Nie spodziewała się w zasadzie usłyszeć ciekawej odpowiedzi. Po prostu chciała coś powiedzieć. Chciała pożartować z tatą — tak rzadko w końcu ostatnio potrafili to robić. Jeszcze raz powiodła wzrokiem po rozgardiaszu w kuchni, uśmiechając się z rozbawieniem do taty.

— Potrzebujesz może z tym wszystkim pomocy? — zapytała.

— A umiesz piec makowiec? — zapytał Selwyn, wyraźnie powątpiewając. Cóż, wiedział doskonale, że Brienne nie miała gdzie posiąść tej mitycznej umiejętności. Bo przecież od niego nauczyć się nie mogła.

— Nie — przyznała teraz dziewczyna, wzruszając ramionami. — A ty? — zapytała, praktycznie tylko i wyłącznie z czystej przekory.

Selwyn niemalże od razu pokręcił głową. Zwykle pieczenie makowca należało do obowiązków babci, potem mamy Brienne. Później przez kilka lat tego ciasta na stole po prostu nie było. Ale tym razem mężczyzna zdecydował, że wypiekiem makowca zajmie się sam. A teraz, cóż, teraz chyba żałował tak szalonego pomysłu.

— W takim razie będzie zabawnie — zażartowała Brienne, tym samym dając tacie znać, że bierze się do roboty.

Selwyn zaś uśmiechnął się szeroko i w zasadzie trudno powiedzieć, co dokładnie wywołało w nim tę radość — myśl, że nie będzie już sam walczył z podstępnym makiem i aż za bardzo wyrośniętym ciastem drożdżowym, sam żart córki, czy, co chyba jednak najbardziej prawdopodobne, widok, jak dziewczyna się uśmiecha, jak żartuje. Właściwie nieważne było, dlaczego oboje się uśmiechali. Ważne, że to robili.

Brienne, chociaż kochała święta, już od paru lat, właściwie od śmierci mamy nie uznawała ich za podniosłe wydarzenie. Większości ludzi kojarzyły się one z miłym czasem, ze spotkaniami rodzinnymi, spokojem i wyjątkową atmosferą. W jej domu w Boże Narodzenie królowały nerwowość i pośpiech. Koleżanki ze szkoły z niecierpliwością odliczały dni do świąt, ale nie ona, jej domowa kolacja kończyła się zbyt szybko i nie czuło się podczas niej świątecznej atmosfery. Mikołaj już od jakiegoś czasu nie zachodził w ich progi, a prezenty nigdy nie miały kokard. Dziewczyna pod choinkę najczęściej dostawała kopertę z pieniędzmi. Brienne nigdy nie narzekała, doskonale wiedząc jakie to trudne, ale skrycie miała żal do taty o ten dzień.

W tym roku miało być inaczej. W tym roku Brienne cieszyła się na gwiazdkę od tamtych zakupów z Jaimem, dwa tygodnie temu. Może nie miały to być jeszcze do końca wesołe i uroczyste święta, może nie wszystkie tradycyjne potrawy miały stanąć w wieczór wigilijny na stole i naturalnie wciąż wyczuwało się w domu pewien brak, pewien smutek, ale dziewczyna nie potrafiła się nie uśmiechać.

Z odrobiną lęku patrzyła tylko na duży, drewniany kuchenny stół. Patrząc na tatę, stojącego obok, a jednocześnie bardzo odległego, Brienne poczuła się tak, jakby, chociaż byli razem, oboje byli potwornie samotni. Ten nieszczęsny stół zawsze był za duży jak dla ich dwójki, ale przecież nigdy wcześniej tego nie czuli. We trójkę nigdy nie przeszkadzało im, że mieszkanie jest nawet trochę za duże jak na ich potrzeby, nigdy nawet nie zwracali na to uwagi. Dobrze im było razem. Ale teraz, gdy wiecznie panowała cisza, gdy mijali się tatą, zagubieni w sytuacji, w której się znaleźli, dom nagle zaczynał zdawać się pusty, a przestrzeń zbyt wielka.

Odwróciła się, przenosząc wzrok na papierowe gwiazdki i skromny sznur białych światełek, które zawiesili z tatą kilka dni temu w korytarzu i w salonie. Nie wyglądało to okazale w porównaniu do świetlnych iluminacji rozjaśniających okna innych mieszkań czy sąsiednich domów, nawet w porównaniu do ich własnych świątecznych dekoracji sprzed kilku lat, ale i tak cieszył oko. Bo był. W zeszłym roku i dwa lata temu w ich oknach panowała żałobna czerń.

Brienne pomyślała, że choć nie mają idealnie, nie na wszystko ich stać i ogromnie brakuje im jednego członka rodziny, ukochanej mamy, której nie mogła zastąpić nawet najlepsza, ciepła i serdeczna babcia, to jednak ich życie ma w sobie dużo dobra i radości. Bo byli razem. Bo nadal potrafili się do siebie przytulać w zimne grudniowe poranki i bez wstydu łapali się za dłonie, kiedy później szli ulicą, żeby kupić ostatnie rzeczy potrzebne do kolacji wigilijnej. Bo potrafili wspólnie spędzać czas. Bo chcieli. Z mamą stworzyli prawdziwą rodzinę i mimo że już jej nie było, czuli jej obecność każdego dnia.

*

Może Jaime był złym synem. Może nawet wyrodnym. Tak, w zasadzie tego dnia nie za bardzo nawet miał co do tego wątpliwości. Bo cóż, mieli Wigilię. Święta. Wszyscy ludzie spędzali ten dzień z bliskimi — szykowali uroczystą kolację, może szykowali pieczoną gęś na kolację, a może kłócili się o to, kto zapomniał kupić suszone owoce i bakalie do przygotowania deseru. Ci, którzy nie zrobili tego już kilka dni temu, pewnie stroili choinkę. Z nabożną czcią, tak by nic się nie stłukło, wyjmowali pudełka z bombkami, w ostatniej chwili sprawdzali, czy lampki działają.

I może u żadnej z tych rodzin, o których myślał Jaime, nie układało się idealnie. Może tego dnia zdarzały się, tak jak każdego innego, kłótnie, pretensje i niewypowiedziane żale. Ale przynajmniej byli razem, czego już o swojej rodzinie chłopak nie mógł powiedzieć. I to chyba tym razem z jego winy.

Bo oto z samego rana najzwyczajniej w świecie wyszedł z domu, ignorując pełne lodowatej złości pytanie ojca, czy nie zamierza pomóc w świątecznych przygotowaniach. I, chociaż dochodziła już chyba druga po południu, wciąż nie potrafił się zmusić do powrotu. Nie chciał znowu dusić się w tak przestronnych, a zarazem cholernie ciasnych czterech ścianach, nie chciał siadać z Tywinem do jednego stołu, zmuszony udawać, że są dobrą i kochającą się rodziną. Chciał uciec. Chciał, skoro już wyszedł z domu, móc nigdy do niego nie wracać.

Już od kilku lat nienawidził świąt. W zasadzie od momentu, w którym był wystarczająco duży, by zauważyć, jakim festiwalem obłudy w ich rodzinie się stawały. Kiedy zrozumiał, jak bardzo puste, pozbawione znaczenie były życzenia składane mu przez ojca. I jak przepełnione złością i jadem były te, które sam wygłaszał. Kiedy zrozumiał, że nigdy nie dostanie pod choinkę tego, o czym marzył, bo ojciec najzwyczajniej w świecie nie spędzał z nim wystarczająco dużo czasu, by te marzenia znać. Kiedy zrozumiał, że ich święta z prawdziwą ideą świąt nie mają nic wspólnego.

Więc w Wigilię, zamiast siedzieć w domu, krzątać się z Cersei po wypełnionej niezręczną ciszą kuchni, wolał spacerować po mrozie. Wychodząc, w zasadzie nie wiedział, dokąd zmierza. Czy w ogóle jeszcze dokądś zmierza, czy może po prostu ucieka, byleby tylko uciekać.

Ostatecznie zaś pojechał do centrum — jakoś miał nadzieję, że pełna świątecznych dekoracji Strøget będzie przygnębiała go mniej niż własne osiedle, na którym widział jedynie ludzi pędzących do sklepów po ostatnie, wcześniej przez nieuwagę pominięte, sprawunki. Tyle że jednak, jak już wiele razy w życiu, przeliczył się i to dość mocno. Jak w zasadzie mógł się spodziewać, w wigilijny poranek centrum, zazwyczaj pełne życia, turystów szukających najważniejszych zabytków oraz miejscowych nie szukających już zwykle niczego, teraz świeciło pustkami. Na dobrą sprawę było nawet gorzej, niż na osiedlu, z którego uciekał — nie dało się dostrzec choć jednej żywej duszy, może poza biednymi paniami w kafejkach, które musiały także w Wigilię jeszcze popracować, choć bynajmniej nikt nie chciał wstąpić do nich po duńskie przekąski, kebab czy inny fast food. Tylko Jaime zaszedł po gorącą czekoladę, chcąc się trochę rozgrzać. W domu mógłby zrobić sobie lepszą. W domu w ogóle by nie zmarzł, w pierwszej kolejności. A jednak nie tęsknił za nim, nie potrafił. Wiedział, że w pewnym sensie również powitałby go chłód. Chłód niby inny, ale chyba jeszcze gorszy.

Teraz zaś, gdy szedł nienaturalnie pustym deptakiem, w zmarzniętych dłoniach ściskając papierowy kubek z czekoladą, na samą myśl, że w końcu wrócić będzie musiał, czuł dziwną potrzebę wybuchnięcia płaczem. Nie potrafił sobie jednak pozwolić na choć jedną łzę, to go przerastało. Więc jedynie z niechęcią myślał o tym momencie, w którym zasiądzie z rodziną do wspólnego stołu. Kiedy będą musieli udawać, że umieją ze sobą rozmawiać. Kiedy przez kilka godzin będzie musiał znosić pełne skrywanej krytyki spojrzenia ojca, który przecież zawsze widział w nim jedynie porażki, nawet podczas świąt, nawet kiedy w ich domu powinno znaleźć się miejsce na odrobinę miłości. Tylko że ta wbrew wszystkiemu, wbrew całej idei świąt, przy ich wigilijnym stole się nie mieściła. Każda z tych myśli, każde przypomnienie sobie o tym, co go niedługo czeka, sprawiało, że w środku aż go skręcało. Trochę zabawne, że mógł się, wykańczając przy okazji psychicznie, doprowadzić do stanu, gdy już także fizycznie czuł się źle.

I nie mógł nawet do nikogo się z tym zwrócić. W zasadzie rzadko to robił. Rzadko miał na tyle dużo odwagi by się przełamać, wystarczająco dużo siły, by nie ulec przekonaniu, że nie ma prawa zawracać komukolwiek głowę swoimi problemami. A jednak, przez ostatnie tygodnie sama myśl, że miał Brienne, że jej mógł ufać, mógł okazywać emocje, nieco mu pomagała. Tyle że przecież nie mógł zadzwonić do niej w Wigilię tylko po to, by się wypłakać. Nie miał prawa psuć jej świąt.

Więc ostatecznie to co czuł trzymał w sobie, snując się po mieście. Samotny chłopak, jakoś dziwnie żałosny w swej postawie i samotności. W niczym chyba nie przypominał w ten wigilijny dzień osoby, którą codziennie pokazywał światu. Którą znała cała szkoła. Bez szerokiego uśmiechu, zawadiackiego błysku w oczach i sprężystego kroku niewiele miał wspólnego z Jaimem, którym zwykle był. A przynajmniej, którym być próbował. Bo tego, kim był naprawdę już sam nie wiedział.

Wiedział tylko z całą pewnością jedno. Że tak bardzo nie chciał wracać do domu, że tak bardzo bał się tego momentu. A przecież kiedyś wrócić musiał.

*

Wigilia minęła im w zasadzie tak jak zwykle — to znaczy cicho i niezręcznie. Chyba w zasadzie każda z osób siedzących przy stole czuła się podczas kolacji źle i chciała uciec. Jaime domyślał się, że ojcu wcale nie podobało się to udawanie, że naprawdę interesuje się dziećmi, że mają z nim o czym rozmawiać. Pewnie wolałby zająć się własnymi sprawami, nie przejmować, że z oczu starszego syna, mimo uśmiechu, który przywołał na twarz, otwarcie wyziera niechęć, młodszy cały wieczór spędza niemalże nieobecny duchem, nie odzywając się za wiele, nawet pytany, a córka odpowiada ostro, prawie agresywnie, a z całej jej postawy wyziera złość i żal. Nie żeby Jaimego na dobra sprawę obchodziło zdanie Tyrina, czy to co oni czuli podczas Wigilii. Ostatecznie przecież żadne z nich nie chciało rozmawiać tylko dlatego, że zawsze spotykali się jedynie z chłodną oceną, zazwyczaj krytyczną. Że czuli się przy własnym ojcu zwyczajnie źle.

Widział to zresztą, patrząc tamtego wieczoru na brata — jednocześnie pogrążonego we własnym, raczej niewesołym świecie i wyraźnie aż boleśnie świadomego otaczającej go rzeczywistości. Lodowatej wręcz atmosfery przy stole, każdego rzucanego mu przez ojca pełnego wściekłości spojrzenia. Każdego słowa, w którym mężczyzna, wciąż ubierając to w fałszywą słodycz, dawał jasno do zrozumienia, że nie podoba mu się, że nie uczestniczą w rozmowie. Słysząc każdy kolejny jego komentarz, Jaime miał coraz większą ochotę jednak porzucić ten swój cholerny uśmiech, porzucić pozory i wyrzucić z siebie całą złość na ojca, która gromadziła się w nim od rana.

A jednak, mimo tej wściekłości, ostatecznie Jaime siedział cicho. Bo przecież wiedział, że kolejna kłótnia nic by nie dała — tak naprawdę mogłaby jedynie pogorszyć sytuację.

Tyle że to bolało. Bolało, bo doskonale już znał taki obraz brata. Kiedy wyraźnie nie czuł się najlepiej, a ojciec dodatkowo pogarszał to swoimi pretensjami. Kiedy, chyba próbując uchronić się przed jego raniącym słowem, zamykał się w sobie, uciekał gdzieś w głąb swojego umysłu, jedynie w efekcie pogarszając własne samopoczucie. Kiedy jedynie dłonie zaciśnięte tak, że w skórę pewnie wbijały się paznokcie zdradzały, że jest zraniony, że pilnie słucha każdego wypowiedzianego słowa. Widział już brata wielokrotnie w takim stanie i wiedział, że to nigdy nie kończyło się dobrze.

Może dlatego pierwszy wstał od stołu i teraz nie potrafił sobie znaleźć miejsca, może chodziło tylko o ten niepokój w sercu, o bolesną świadomość, że oto jego brat znowu był zraniony. A może, choć nie chciał o tym myśleć, choć nie chciał skupiać się na sobie, nawet tylko przez chwilę, jednak również jego zranił ten wieczór. I może to nie dawało mu teraz spokoju. Już sam nie wiedział.

Wiedział tylko, że ściany domu zdawały się tak bardzo duszne, a on tak koszmarnie samotny. Nie chciał być sam. Nie umiał być sam, bał się tego stanu. Bał się tego, jak wówczas gubił się w samym sobie. Nie potrafiąc dłużej wytrzymać w domu, wstał i wyszedł w końcu do korytarza, a potem na podwórko. Jak to już nieraz bywało Jaime chciał zakończyć dzień, paląc papierosa i rozmyślając o życiu. Może nie był to najlepszy sposób na spędzenie wigilijnego wieczora, ale cóż, chłopak już nawet nie zamierzał powstrzymywać w sobie chęci zapalenia. Więc znowu sterczał jak idiota na mrozie. Lubił móc wmawiać sobie, że pali dla przyjemności, a nie dlatego, że w pewnym momencie zwyczajnie stracił kontrole nad swoim życiem i nigdy tak naprawdę jej nie odzyskał. To świat zawsze mu o tym przypominał.

*

W domu Brienne zawsze zostawiało się na stole wigilijnym dodatkowy talerz, ten dla zagubionego wędrowca i chociaż nigdy nikt się nie zjawiał, dziewczyna lubiła myśleć, że kiedy nadchodzi czas, do kolacji siada z nimi mama. No, może nie siada, ale jest obecna przy niej i przy tacie, że to nakrycie... to dla niej. Dlatego, gdy w samym środku kolacji wigilijnej zadzwonił dzwonek do drzwi, a Brienne ujrzała w progu Jaimego, w pierwszej chwili zaskoczona nie wiedziała co zrobić. I choć obrzuciła go bacznym spojrzeniem, chcąc jakby wyczytać z jego sylwetki wszystko, co chciałaby wiedzieć, wszystkiego nie odkryła.

Za to gdy tylko zobaczyła go pod drzwiami mieszkania, jasne stało się, że naprawdę jej potrzebował. Nawet jeśli nigdy nie przyznałby się, jak bardzo. Tak samo jak nigdy nie sądził, że znowu pozwoli jej zobaczyć te wszystkie emocje — nawet te, których wstydził się przed samym sobą. A jednak, oto tu był, stał przed przyjaciółką z drżącymi dłońmi, ze śladami łez na policzkach i oczami wciąż zaczerwienionymi od płaczu. I, chociaż przecież nienawidził pokazywać słabości, jakoś nie potrafił zmusić się do żałowania, że wiedziony potrzebą porozmawiania z kimś, właściwie nachodzi ją w wigilijny wieczór. Dziewczyna przyglądała mu się z wyraźną troską, tak dobrze mu już znaną, wymalowaną na twarzy.

— Co się stało? — zapytała niepewnie.

— Wyszedłem z domu — przyznał Jaime cicho. — Ojciec pewnie teraz jest na mnie wściekły, ale... Nie wiem, nie potrafiłem tam wytrzymać... Proszę, nie rozmawiajmy o tym.

— Jesteś pewien? — Może w każdym innym przypadku bez słowa uszanowałaby tę prośbę. Ale wiedziała, że w przypadku Jaimego czasami pod prośbą nieporuszania danego tematu, kryła się potrzeba wyrzucenia go z siebie.

— Nie wiem — odparł chłopak, zgodnie z przewidywaniami, które Brienne z lękiem kryła. — Ja... — Długo nic nie mówił, chyba nie potrafiąc znaleźć właściwych słów. Brienne nawet nie wiedziała, czy słyszała kiedykolwiek, by przyjaciel tak długo milczał. Ale czekała, cierpliwie czekała, nie chcąc go poganiać. — Ja... To znaczy... Co ty właściwie masz na sobie?

— Ach... — Brienne zarumieniła się natychmiast, opuszczając wzrok. — To bunad. Norweski strój ludowy, tradycyjny ubiór Saamów. — Dziewczyna, odrobinę nerwowym gestem, wygładziła sukienkę z pięknej jasnoniebieskiej wełny, z czerwono-złotym haftem wokół szyi i na ramionach i z haftowanym paskiem wiązanym w talii. — Wkładam go na specjalne okazje. — Brienne uśmiechnęła się lekko. — Wejdź — zreflektowała się zaraz i mimo cichego protestu, chwyciła go za ramię, bezceremonialnie wciągając do korytarza.

— Twojemu tacie nie będzie przeszkadzało towarzystwo obcego chłopaka? — spytał, odrobinę jednak wystraszony, bo dziewczyna już ściągała z niego kurtkę i szalik, które odwiesiła na wieszak w przedpokoju. — Przepraszam, wiem że są święta i że... I że pewnie chcecie spędzić czas razem... Po prostu czuję się dzisiaj trochę dziwnie i... I chyba nie chcę być sam.

— Co ty. Tata z reguły podchodzi do ludzi przyjaźnie — zapewniła go, zanim jeszcze chłopak zdążył dokończyć zdanie.

Jaime dość szybko przekonał się, że Brienne miała rację. Selwyn nie wyglądał bowiem na specjalnie przejętego towarzystwem obcej osoby przy kolacji wigilijnej. Tata Brienne, miły, wysoki człowiek o wiecznie roześmianych, ciepłych niebieskich oczach, który chłopaka już przecież znał, powitał go serdecznym uśmiechem i zalał go morzem propozycji odnośnie jedzenia i picia, najwyraźniej chcąc się sprawdzić w roli pana domu. Jaime z kolei, który jeszcze chwilę temu bał się, że jego sweter włożony na koszulę zostanie źle odebrany, teraz trochę się rozluźnił. Zupełnie nie przypominał eleganckich ubrań z domu, ale tutaj wydawał się najwłaściwszy. Zwłaszcza przy Brienne ubranej w swój bunad i przy Selwynie, który włożył czarne spodnie oraz koszulę z długim rękawem haftowaną z przodu.

Aromat suszonych owoców mieszał się tu w mieszkaniu z kapuścianym, pachniało buraczkami, suszoną rybą, gęsią z nadzieniem i ciastem. Stojąca w kącie pokoju choinka rozsiewała niesamowity zapach lasu, mieszający się z wonią imbirowych pierniczków. Ta przedziwna mieszanka zapachów, łącząca smaki kwaśne i słodkie, była piękniejsza niż jakiekolwiek inne w ciągu roku i Jaime pomyślał, że tak właśnie pachnie Boże Narodzenie.

Udało się nawet Jaimemu zjeść świąteczny obiad, pieczoną gęś nadziewaną jabłkami i suszonymi śliwkami, z ziemniakami, rødkål — czerwoną kapustą i brązowym sosem. Był też smażony boczek z jabłkami i konfiturą żurawinową, pasztet z wątróbek z pieczarkami, różnego rodzaju sery i mnóstwo innych pyszności, o wiele lepsze od tych ze sklepu, które Tywin przywiózł z restauracji rano. Na deser był risengrød, czyli ryż na mleku ze śmietaną i gorącym wiśniowym sosem, a oprócz tego na stole stanął talerz pełen makowca, ciastek orzeszków z nadzieniem, biszkoptów waniliowych i oczywiście pierniczków, które Jaime i Brienne piekli razem.

Jaime, nie pierwszy raz będąc w domu Tarthów, z tatą Brienne rozmawiał już niemal jak ze starym znajomym, żartując swobodnie i pozwalając sobie na swój słynny słowotok, w którym często ludzie mieli problem, by nadążyć za jego rozumowaniem. Tu jednak, przy tym stole, stole który znał tyle cisz, tyle smutku, ten natłok słów nikomu nie przeszkadzał. Selwyn zaś chyba po prostu polubił chłopaka swojej córki i teraz z przyjemnością prowadził z nim rozmowę o wszystkim i o niczym.

Później usiedli we trójkę na kanapie, popijając gløgg. W taki dzień nawet Brienne dostała przyzwolenie na wypicie kubka grzanego wina z miodem i korzeniami. A późnym wieczorem wszyscy razem poszli do kościoła, żeby wziąć udział w mszy świątecznej. Jaime niekoniecznie dlatego, że był bardzo wierzący, choć wiedział już, że zarówno dla Brienne jak i Selwyna obecność Boga w życiu jest ważna. Chłopak szedł tam przede wszystkim dla muzyki organowej i tradycyjnych duńskich kolęd. Te bezsprzecznie uwielbiał i kiedy stał razem z Brienne na chórze, śpiewając wciąż nowe kolędy i pieśni, uśmiechając się ciepło do dziewczyny, czuł, że wreszcie, powoli poprawia mu się humor, głos w głowie stale wytykający mu niedoskonałości milknie, a ucisk w piersi, nie pozwalający do tej pory rozluźnić się i cieszyć tym dniem, powoli zaczyna znikać.

Teraz, gdy Jaime siedział obok przysypiającej Brienne na kanapie w salonie, sam niemniej zmęczony, spoglądając w telewizor — w którym emitowano, już chyba tradycyjnie, Kevina samego w domu, bo film w jakiś sposób zdołał podbić w okresie świątecznym nawet Półwysep Skandynawski — czuł, że powinien już wracać do domu. Co prawda, nawet gdyby zjawił się tam o wiele za późno, nikt zapewne i tak nie zwróciłby uwagi. Ale i nie o to chodziło. Nie, już przyzwyczaił się do faktu, że w zasadzie nikt nie dba o to, o której wraca. No chyba, że lądował w domu w środku nocy, po imprezie. Wtedy, jeśli akurat nakrył go ojciec, długo słuchał, jak to jednym wieczornym wyjściem marnuje sobie przyszłość i że za mało czasu poświęca nauce. I że przez to ma gorsze oceny.

Ale poza tym nikogo nie obchodziło, czy był w domu o piętnastej, czy o osiemnastej. Więc naprawdę, jeśli tylko na tym polegałby problem, Jaime mógłby jeszcze długo nie wracać. Ale w takie dni jak ten, w te gorsze dni, nie lubił zostawiać brata samego w domu. Tak, powtarzał sobie, że nic się nie stanie. Że, niezależnie od tego, jak bardzo źle było i tak, odkąd Tyrion chodził na psychoterapię, było lepiej niż w tych strasznych czasach, kiedy chłopak rzeczywiście miał wszelkie powody, by nie chcieć, by brat był sam. Tyle że niepokoju nie dało się zagłuszyć rozsądkiem. Nie dało się go zagłuszyć niczym.

To, że sam zaczynał zasypiać na kanapie uświadomił sobie dopiero, czując na ramieniu łagodny dotyk Selwyna.

— Może zostaniesz na noc? — zaproponował mężczyzna, uśmiechając się ciepło. — Chyba, że powinieneś wracać do domu — dodał po chwili. — Pewnie rodzice już się zastanawiają, gdzie się podziewasz.

W pewnym sensie Jaime serio chciał zostać. Chciał zostać w tym miłym, jasnym domu. W tym świecie, w którym rodzice byli miłymi ludźmi, w którym interesowali się i autentycznie troszczyli o swoje dzieci. Chciał przypomnieć sobie, że własnie tak to w wielu rodzinach wyglądało, że zimno jego rodzinnego domu nie było regułą. Ostatecznie pokręcił głową.

— Nie sądzę, żeby zauważyli, proszę pana — powiedział, sam dziwiąc się, że uśmiech nie zamarł mu w tym momencie na twarzy.

*

Jeszcze przed otworzeniem oczu Jaime był w stanie powiedzieć, że obudziło go wdzierające się do pokoju światło słońca. Zawsze był wyczulony na takie rzeczy... Chociaż nie, nie zawsze, przypominał sobie mgliście, że kiedyś miał głębszy sen. Teraz potrafiła go zbudzić byle głupota, jakby nie potrafił przekonać swojego umysłu, że przynajmniej w nocy może wyłączyć ten tryb wiecznego czuwania. Więc oczywiście, taka głupota jak źle przysłonięte okno nie pozwoliła mu wyspać się tak, jakby chciał.

W pierwszej chwili po przebudzeniu chciał jedynie spróbować odwrócić się od źródła światła i jeszcze spróbować zapaść w sen. Lub przynajmniej udawać, że śpi. By nie musieć jeszcze zaczynać dnia. By nie musieć mierzyć się z rodzicami, z kolejnym dniem spędzonym w domu.

A potem przypomniał sobie, że przecież w domu nie jest. Że dręczące go promienie słoneczne nie są wynikiem tego, że wieczorem nie zasunął dobrze zasłon, a tym, że w salonie w domu Tarthów okna przysłaniały jedynie firanki, w tej sytuacji kompletnie bezużyteczne. Ta świadomość — że nie śpi we własnym łóżku, a na kanapie u Brienne — jakoś mu pomogła, dodała energii, której tak ostatnio mu brakowało. Może jednak mógł zacząć ten dzień.

Wciąż nieco nieprzytomny, odrzucając gruby koc, wstał z dość wąskiej kanapy, na której poprzedniego wieczoru zasnął, przytulony do dziewczyny. Zastanawiał się, która mogła być godzina — czy Brienne i jej tata jeszcze spali. A jeśli tak, to co właściwie miał ze sobą zrobić, samemu już nie śpiąc, w obcym domu.

Nagle, mimo że w pierwszej chwili czuł się tu lepiej niż we własnych czterech ścianach, dotarło do niego zmieszanie. Nagle zaczął zastanawiać się, czy nie lepiej byłoby jednak wczoraj wrócić do domu, nawet jeśli wracać wcale nie chciał. Już nigdy. Ale na to akurat jedna głupia noc spędzona na kanapie u przyjaciółki pomóc nie mogła. Więc chyba nie powinien uciekać. Nie, kiedy prędzej czy później musiał wrócić.

Chciał, by dom, w którym mieszkał, bardziej przypominał to mieszkanie. Miłe, trochę zagracone wnętrze ze starymi meblami i jasnymi ścianami, ze zdjęciami w skromnych ramkach ustawionymi na kredensie, z których patrzył na niego ojciec z córką, czasami w towarzystwie innych ludzi. Na jednym były nawet renifery. U Lannisterów nie było za dużo rodzinnych zdjęć — nie dlatego, że ich nie mieli. Gdyby Jaime poszukał, znalazłby ich wystarczająco dużo. Pozowane, z kolejnych wakacji, do których uśmiechał się tylko po to, by chwilę później wrócić do wykłócania się z ojcem. Te zdjęcia tkwiły jednak w albumach albo w folderach w służbowym laptopie ojca, służąc raczej pokazywaniu znajomym, niż codziennemu zerkaniu na nie kątem oka, by przypomnieć sobie stare dobre czasy. Bo i te czasy nigdy nie były tak naprawdę dobre.

Ale tylko takie życie miał. Pełne pozorów, w zimnym, znienawidzonym domu. I, przynajmniej na razie, nie mógł nic na to poradzić.

Zastanawiając się, czy mógłby zrobić sobie ciepłej herbaty, ostrożnie przeszedł do kuchni, przeciągając się i cicho klnąc pod nosem, gdy rozprostowywał zdrętwiałe części ciała. Spanie w dżinsach i koszuli, wymiętej teraz okropnie, raczej nie wyszło mu na dobre.

— Też już nie śpisz? — usłyszał w pewnym momencie głos Brienne. Dziewczyna stała w progu kuchni, wciąż w piżamie, na bosaka.

Jaime wzruszył ramionami, dłonią przeczesując rozczochrane włosy. Bo i samo pytanie było przecież zupełnie retoryczne.

— Głodny? — Brienne zadała kolejne pytanie. Jaime nie zdążył jednak nawet jeszcze pokiwać głową, gdy dziewczyna już podążyła w stronę lodówki. — Zostało trochę jabłek, możemy podsmażyć sobie boczek — stwierdziła po chwili, wyjmując z lodówki kostkę mięsa owinięta szarym papierem. — Pasztet i ser możemy zjeść na zimno. I jest sałatka owocowa — dodała, stawiając na stole salaterkę. Dołożyła do tego jeszcze masło i zamknęła drzwiczki, sięgając następnie po chleb.

Brienne z wyraźną ostrożnością oporządzała się w kuchni, wyraźnie nie chcąc robić hałasu. Chyba nie chciała obudzić swojego taty. Jaime pomógł jej przy przysmażeniu boczku i jabłek, również starając się zachować ciszę i gdy woda już się zagotowała, zalał im obojgu herbatę. W ciepłej i przyjaznej atmosferze usiedli do śniadania, oboje jednak nieco zagubieni, zupełnie nie wiedząc, jak zacząć rozmowę. Bo Brienne nie miała pojęcia, jak sprowadzić ją na poważniejsze tematy, a Jaime już sam nawet nie wiedział, czy rozmawiać chce, czy może woli tak bezpiecznie dalej ukrywać wszystko w sobie. Trzymać się starych nawyków.

— Jaime, jeśli chodzi o wczorajszy wieczór... Chcesz o tym porozmawiać? — zapytała w końcu Brienne. Może to nie było zbyt delikatne. Może mogła zacząć lepiej, taktowniej. Ale zrobiła to najlepiej jak umiała.

Przez chwilę Jaime milczał.

— Nie wiem — powiedział w końcu cicho. — Nie wiem — powtórzył, kręcąc głową i odwracając wzrok.

Brienne nawet nie wiedziała, w jaki sposób zorientowała się, że chłopak płacze. Czy usłyszała jakąś niewłaściwą nutę w jego głosie, czy zanim ten odwrócił głowę, zdołała jeszcze dostrzec łzy w jego oczach. Nie wiedziała. A jednak to dostrzegła. I nagle też bała się cokolwiek powiedzieć, bała się, że tylko pogorszy sprawę.

Więc na razie jedynie przysunęła się do przyjaciela i objęła go, tak delikatnie, jakby chłopak pod tym dotykiem miał się rozpaść.

— Ja... — zaczął Jaime, czując jak Brienne oplata go ramionami. — Ja już po prostu nie mam siły.

Ledwie zdołał cokolwiek z siebie wydusić, już jakby się zawstydził. Wzrokiem starał się uciec gdzieś daleko, odsunąć od obejmującej go niepewnie przyjaciółki. Brienne jednak mu na to nie pozwoliła, wciąż przytrzymując go przy sobie. Jakoś czuła, że Jaime, nieważne co podpowiadał mu strach, jednak wsparcia potrzebował. Potrzebował drugiego człowieka. Czuła, że tak było. Nie, wiedziała, że tak było.

— Opowiedz mi, co się dzieje, Jaime — odezwała się w końcu. — Proszę.

Tym razem Jaime jednak się odsunął, kręcąc głową. Już sięgnął dłonią, żeby ze wstydem otrzeć tych kilka łez, którym pozwolił polecieć po policzkach.

— Nie chcę... Masz wystarczająco własnych problemów, nie musisz jeszcze przejmować się moimi. — Czy tego chciał, czy nie, już na dobre zniknęła poza, którą przyjmował, poza, robiąca z niego chłopaka, który nigdy nie musiał płakać. I już nie potrafił do niej wrócić.

— Nie pieprz głupot, Jaime — rzuciła Brienne. — Ty też masz wystarczająco własnych problemów, a jednak jakoś możesz słuchać o moich. Więc teraz pozwól, że sama zdecyduję, ile chcę udźwignąć.

Przez chwilę Jaime, wciąż odwracając wzrok, nie odzywał się. Siedząc teraz w kuchni, obok Brienne, wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle. Nigdy w zasadzie nic w jego wyglądzie nie zwracało uwagi — dopiero on sam to robił, ubierając się w najdroższe, najmodniejsze ciuchy i wypełniając swoje ciało niezwykłą wręcz energią. Ale teraz pozostały tylko skrawki tego, co zwykle widział świat. Został właśnie niepozorny, zmęczony chłopak. I, o Boże, dopiero teraz Brienne widziała, jak bardzo przyjaciel był zmęczony. Tak zmęczony, że odpuścił już nawet udawanie.

— Nie mogę — pokręcił głową. — Nie mogę, nie... nie umiem. Po prostu nie umiem. Nie umiem powiedzieć, nie umiem wytłumaczyć... dlaczego czuję się tak cholernie przytłoczony swoim życiem, chociaż chyba nie jest nawet takie najgorsze.

Przez chwilę Brienne chciała coś powiedzieć. Bo słuchanie tych słów bolało. Bolała świadomość, że chłopak myślał tak od wielu miesięcy. Że skoro jego życie mogło być dużo gorsze, czy w ogóle miał prawo czuć się źle? Ostatecznie jednak się nie odezwała. Bo Jaime, wbrew swoim początkowym słowom, mówił dalej. Wyrzucał z siebie wszystko, czego, jak mu się zdawało, wyrazić nie potrafił.

— Przecież... Przecież nie każdy musi mieć dobry kontakt z rodzicami, nie? Powinienem się cieszyć, że ojciec nigdy nie żałował mi pieniędzy, że... — Z piersi Jaimego wyrwał się nagle gorzki, histeryczny śmiech. — Że to nie mnie doprowadził na skraj wytrzymałości, że nie mnie doprowadził do próby samobójczej. Chociaż może tak by było lepiej, może byłoby lepiej, bo Tyrion na to nie zasługuje. Bo... Bo chciałbym wreszcie, po tych pieprzonych trzech latach, obudzić się rano i nie musieć martwić się, czy mój brat w ogóle się jakoś trzyma.

Dotychczas Jaime nie pozwolił sobie na więcej, niż tamtych kilka łez, które na początku poleciały mu po policzkach. Ale teraz, mimo że wyraźnie starał się powstrzymać, niemal dusił się tym za długo wstrzymywanym szlochem, w końcu wybuchł. Brienne od razu z powrotem go objęła, bo poza przytulaniem, poza pozwalaniem, by zanosił się szlochem w jej ramionach, nie potrafiła zrobić nic innego.

Długo tak siedzieli, długo Jaime nie mógł się uspokoić. Ale gdy w końcu mu się udało, znowu przyszedł wstyd. Brienne niemal czuł, jak chłopak zesztywniał w jej objęciach, jak nagle zrobiło się niezręcznie. I już domyślała się, jakie słowa padną.

— Prze...

— Nie — powiedziała, zanim Jaime zdążył dokończyć. — Ani mi się waż przepraszać. Może nie jestem najlepszym wsparciem, ale... ale cieszę się, że zaufałeś mi na tyle, by mi powiedzieć. I wiesz... Naprawdę nie powinieneś takich rzeczy w sobie dusić, okej? To nie pomaga, uwierz mi.

— Zauważyłem — powiedział cicho Jaime. Oczywiście, że zauważył. W końcu długo próbował poradzić sobie właśnie w ten sposób. — Tylko... Nie chcę cię tym obciążać, wiesz? Nie powinienem.

— Zawsze możesz ze mną porozmawiać, jeśli tego potrzebujesz — zawahała się. Nie wiedziała, czy poruszać z przyjacielem ten temat, nie wiedziała, czy tylko Jaimego nie zdenerwuje. Ale z drugiej strony chciała mu pomóc. — Ale... Czy to na pewno ci wystarczy?

Po spojrzeniu, jakie posłał jej Jaime, Brienne bez trudu poznała, że nie zrozumiał, o co chodzi. Zresztą, nic dziwnego — dziewczyna zamierzała od razu kontynuować, jednak znowu zabrakło jej odwagi. Obawiała się reakcji przyjaciela, obawiała się, że ten może nie zrozumieć jej intencji. Nie zrozumieć, że chce jak najlepiej, że proponuje coś, co zdawało jej się jakimś wyjściem. Może jedynym. Bo patrząc na Jaimego dzisiaj, widziała, że chłopak kompletnie sobie nie radził.

— Po prostu... Będę próbowała ci pomóc, bo jesteś dla mnie ważny i nie zamierzam cię z czymkolwiek zostawiać samego. Ale nie wiem, czy potrafię to zrobić tak dobrze, jak potrzebujesz. Nie wiem... Po prostu nie jestem specjalistą.

— Myślisz, że powinienem pójść do psychologa? — zapytał po dłuższej chwili.

Brienne nie odpowiedziała mu od razu, jakby naprawdę myślała nad odpowiedzią. Jaime wiedział, że nie oznacza to nic złego, i tak jednak w obliczu jej milczenia obudziła się w nim chęć ucieczki. Nie wiedział nawet dokąd. Po prostu przed siebie. Gdzieś, gdzie nikt go nie znał, gdzie mógł od nowa budować mit złotego, zawsze uśmiechniętego chłopaka. Bo jednak otoczony nim czuł się bezpieczniej.

— Myślę... — zaczęła w końcu Brienne. — Myślę, że jeśli miałoby ci to pomóc, to czemu nie. Widzę, że się męczysz, nawet jeśli będziesz z uśmiechem zapewniał, że wszystko jest w porządku. Chciałabym, by ktoś ci pomógł. Ja mogę próbować i wiesz, że możesz na mnie zawsze liczyć, ale... ale może rzeczywiście zwrócenie się do kogoś, kto zna się na takich rzeczach, jest lepszym rozwiązaniem. Ale poza tym... Chyba przede wszystkim ty musisz sam się nad tym zastanowić. Jak ty czujesz?

Wyczuł na sobie baczne spojrzenie dziewczyny, którym zdawało się, że chciała wyczytać odpowiedź z samej jego postawy. Lubił to jej spojrzenie, lubił jak ostatnio wodziło za nim, gdziekolwiek by nie szedł. Lubił, że mógł w nim bez problemu wyczytać uczucia, którymi go darzyła. Bo i lubił wiedzieć, że komuś na nim zależało, że ktoś obserwował jego poczynania z troską, nie chcąc, by przyniosły mu jakąkolwiek szkodę.

— Nie wiem — przyznał cicho. — Nie wiem, co czuję. Ale nie chcę sobie radzić ze wszystkim sam, nie potrafię. — A jednocześnie nie potrafił zaakceptować tej myśli. Nie tylko dlatego, że przez całe życie uczył się myślenia, że pomocy nie potrzebuje. Ale także dlatego, że podjęcie decyzji tak naprawdę wiązało się jedynie z kolejnymi problemami. — Ojciec i tak w życiu się na coś takiego nie zgodzi. Już i tak ciągle kwestionuje sens terapii Tyriona — powiedział. Może i potrzebował pomocy, ale wszechświat wyraźnie nie chciał, by ją otrzymał. Miał przez tę świadomość ochotę wyć z frustracji.

Po wyrazie twarzy Brienne poznał, że i ją te słowa zmartwiły. Wyglądała niemalże tak, jakby chciała wraz z nim krzyczeć. Gdy jednak się odezwała, brzmiała spokojnie. Ktoś z ich dwójki musiał zachować spokój.

— Nie zawsze będziesz potrzebował jego zgody — przypomniała. Było to marne pocieszenie, ale jedyne tak naprawdę, na które mógł liczyć. — Wiesz co? Jeśli za ten rok, kiedy skończysz osiemnaście lat dalej nie będzie lepiej... Obiecaj mi, że wtedy serio spróbujesz poszukać pomocy. A na razie... Wiem, że nasza babka w podstawówce była koszmarna, ale może... może poproszenie o jakąś pomoc szkolnej psycholożki nie byłoby wcale takie głupie?

Nie pomyślał o tym wcześniej. Rzeczywiście, jak zauważyła Brienne, miał w głowie obraz raczej z podstawówki, kiedy to szkolna psycholożka nie uchodziła nawet za rzeczywista pomoc — raczej za osobę, do której wysyłano uczniów za karę, gdy źle się zachowywali. Ale ta w liceum wydawała się całkiem przyjemna. I chociaż na razie Jaime nie potrafił wyobrazić sobie, by miał opowiadać tej kobiecie o swoich problemach, świadomość, że w przypadku kryzysu istnieje taka możliwość, trochę go uspokoiła.

— Okej, możemy się tak umówić — przyznał.

— Obiecujesz?

— Obiecuję — powiedział, przygarniając dziewczynę do siebie. Wyjątkowo nie pocałował, jej, jak to ostatnio miał w zwyczaju, nie tego chyba potrzebował. Teraz potrzebował po prostu przytulić się do Brienne, przez chwilę nie myśleć o niczym, tylko o jej cieple i delikatnym zapachu szamponu, przez nią używanego. — I dziękuję.

Dopiero po chwili dziewczyna zauważyła, że w progu kuchni stoi jej tata. Mężczyzna, wciąż w piżamie, wciąż z rozczochranymi włosami, oparł się o futrynę drzwi i jakby nie chcąc przeszkadzać, jedynie przyglądał się im z lekkim uśmiechem na ustach. Mimo że zaspany, zdawał się niespodziewanie zadowolony z życia. A może raczej z widoku córki, która tak po prostu, szczerze się uśmiechała.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top