Pretty Woman

Rozbity telefon działał, niczego jednak nie było na nim widać, wróciwszy więc do domu Dean odnalazł starą komórkę w szufladzie komody, pod skarpetkami i przełożył do niej kartę. Rozbolała go głowa, trudno ocenić, czy od samego wypadku (jednego czy też drugiego) czy raczej emocji, jakich doświadczył minionego dnia, a było ich sporo.

Dotarłem do łóżka", napisał Castielowi pod pozostawiony mu przez niego numer, położywszy się na pościeli i odrzuciwszy telefon na bok przetarł dłońmi zmęczoną twarz. Szczerze zdziwił się, otrzymawszy sms zwrotny niemalże natychmiast, jak gdyby odbiorca jego wiadomości czekał na nią z komórką w ręku. Spojrzał na wyświetlacz.

I co, wygodne?

Prychnął do siebie, pod nosem, może Castiel i Gabriel Callaghanowie z natury byli zwyczajnie flirciarzami, Gabriel spytał go przecież, czy ma siostrę. Kto normalny rzuca takim tekstem na wejściu? Albo tym o robieniu laski, skierowanym przez Casa w jego stronę. Przekonawszy się ledwo parę godzin wcześniej jak kończą się próby flirtu w jego wykonaniu Dean powinien był go zgasić, tym bardziej, że od patrzenia na jasny ekran telefonu głowa bolała go mocniej, ale nie. Nie zrobił tego. Zamiast tego odpisał:

D: Takiego nie masz.

C: takiego z tobą? Fakt, nie mam. Żałuję

D: flirtujesz ze mną?

C: a mam zacząć?

D: Flirtowałeś. Na parkingu.

C: ...

C: Kotku, gdybym spróbował z tobą flirtować dawno przysłałbyś nagie fotki. Zawirowało ci w tej główce, co?

Pokręcił głową, nie dowierzając. O co chodziło, do cholery? Nie chciał ciągnąć tej konwersacji.

D: pierdol się.

C: dziś wieczorem nie mam z kim. Szkoda.

Nie do wiary. Zablokował komórkę i odrzucił ją od siebie raz jeszcze, daleko, by nie kusiło go po nią sięgać – podświadomości jednak nie da się wyłączyć i mimowolnie czekał, długą chwilę, czy wyświetlacz nie rozświetli się, a telefon nie zawibruje, sygnalizując otrzymanie sms-a. Nie stało się tak. Ciężko powiedzieć, czy poczuł się rozczarowany. Ani się nie obejrzał, a spał, wyczerpany, obolały. Poturbowany przez ten pierwszy grudnia ciężej niż przez sam mercedes Casa na koniec. Mercedes Casa. Wskazówki na jego zegarku leżącym na szafce przy łóżku spotkały się na dwunastce, ta dłuższa minęła ją, definitywnie tę posraną sobotę zakańczając. I dobrze. Dean przebudził się, z przyśpieszonym biciem serca, dziesięć minut później, wyrwane z kontekstu myśli szybowały pod jego czaszką bez ładu i składu. Sprawdził godzinę. Poruszył się na łóżku, ściągając przez głowę spoconą koszulkę i nagi od pasa w górę spróbował z powrotem położyć się, by ponownie zasnąć.

Nic z tego. Dwadzieścia po pierwszej wciąż czuwał, ból głowy nie przechodził. Wstał. Absurdalna myśl, że może jak Annie utworzył mu się pod deklem jakiś wewnątrzczaszkowy krwiak napełniła go dziwnym lękiem, okej, nie uważał własnego życia za szczególnie udane, ale to nie oznaczało, że chciałby umrzeć. Nie chciałby. O drugiej w nocy pojechał więc taksówką do tego samego szpitala, który opuścił pod wieczór i zgłosił się na ostry dyżur.

Stwierdzono, że poza potłuczeniem nic mu nie jest i zaaplikowano środki przeciwbólowe.

W szpitalu było cicho, do tego stopnia, że każdy najlżejszy krok czy poruszenie drzwiami niosło się echem, jakie obudziłoby umarłego. Anna leżała w łóżku za grubą szybą oddziału intensywnej terapii, Dean odbił się w niej, w tej szybie, stając przed nią, by spojrzeć na dziewczynę. Miała obandażowaną głowę i przezroczystą rurkę w ustach. Jej obie dłonie spoczywały nieruchomo na białej kołdrze.

Jakby patrzył na anioła.

– Och, Anna – westchnął. – Porobiło się. Gdybym zdążył ci się przedstawić, zanim to wszystko się wydarzyło powiedziałbym ci, że nazywam się Dean Winchester i pracuję... pracuję na tej stacji, na której się zatrzymałaś. – Cisza. W pobliżu nie było, nie licząc Anny, żywej duszy. – Mieszkam w Hestonville. W szeregowcu. To nic wielkiego, chociaż mam fajny samochód. Mówię o fajnym samochodzie do kogoś, kto jeździ nowoczesnym mercedesem – potrząsnął głową. – Oddam kluczyki. Kiedy nadarzy się okazja. I może już... może już przestanę pierdolić, bo naprawdę gadam głupoty.

Jeszcze jedno westchnięcie.

– Powiedziałem twojej rodzinie, że jesteś moją narzeczoną. Zrobiłem to, bo to było konieczne, a potem... nie naprostowałem tego. Dlaczego tego nie naprostowałem? Jestem idiotą. Jestem skończonym idiotą.

Dlaczego nie powiedział prawdy? Dlaczego nie chwytał za telefon, w którym od wieczora miał numer do brata dziewczyny i nie starał się załatwić tej sprawy od razu? „Cześć, Castiel, nastąpiło fatalne nieporozumienie. Nie jestem narzeczonym twojej siostry, powiedziałem tak, bo w szpitalu niczego by mi nie powiedzieli, ja tylko wpadłem na nią, biegnąc, żeby wypchnąć ją spod jadącego na nią auta. Nie znam jej. Nie wiedziałem, dopóki nie zjawiła się twoja rodzina, jak ma na imię."

Proste. To zaskakujące, jak coś tak prostego może być zarazem tak trudne.

Grace go przytuliła. Gabriel przywitał go jak swojego. Czy to o to chodziło? Czy był łajzą łasą na klepanie po głowie, gotową sprzedać za nie własną godność? Czy też najzwyczajniej w świecie nie potrafił przyznawać się do popełnianych błędów. Pewnie jedno i drugie.

– Ty też nie mogłeś spać?

Serce niemal stanęło mu w piersi, odwrócił się i zobaczył za sobą jednego z Callaghanów, Noah. Męża Grace, dziadunia o lasce. Przełknął ślinę, nim parsknął po swojemu lekko zmieniając temat, żeby nie wpakować się w jeszcze większe gówno niż to, w którym już tkwił.

– Jak się pan tu dostał? Jest pan tu od wieczora?

– Gabriel mnie przywiózł – Noah odparł. – A co się nasłuchałem! Nie spodziewałem się zastać cię tu. Nie zamierzałem wam przeszkadzać.

– Nie przeszkadza pan.

– Grace pluła mi do ucha przez całą drogę do domu. Chce, żebyś przyszedł do nas na obiad, jutro. Jest niedziela.

– Na... obiad? Jutro?

– Słuch to ty masz nie najgorszy, co? Za to trybisz coś powoli. Wiesz, dokąd przyjechać, prawda?

– Proszę?

– No to załatwione. No i gdzie ten bęcwał? Miał mi przynieść orzeszki. Dostałem nowe zęby, widzisz? – wyszczerzył się, do blondyna. – Znowu mogę jeść.

Jak bardzo jako kłamstwo liczy się prawdy przemilczenie, jakim matołem trzeba być, żeby nie ratować się póki jest to możliwe? Żeby czekać na plaży, ba, wchodzić głębiej w morze obserwując nadciągające tsunami? Jak w jebanej Philadelphii znajdzie ich pieprzony dom? Pojęcia nie miał, gdzie mieszkają, skąd miałby je mieć? Bolesna wizja stanęła mu przed oczami, wielki salon, kwiatowa tapeta na ścianach, kominek, skarpety. Za wysokimi oknami wychodzącymi na ulicę prószy śnieg. W rogu stoi wielka choinka, a pod nią leżą prezenty. Grace podaje szynkę, Jack dosuwa się na krześle do stołu w świątecznym sweterku. Ta wizja owszem, zabolała go. Bo nigdy nie miał takich świąt, świąt jak ze świątecznych filmów, choć miał na karku nieco ponad trzydzieści lat. Był sam jak palec.

Gdybym mógł, to bym coś zmienił."

Po raz pierwszy nadarzała się realna okazja, by te słowa stały się rzeczywistością. Może i nie wejdzie do rodziny Callaghanów na stałe, ale czy komuś stanie się krzywda, jeśli skorzysta z tego jednego, jedynego zaproszenia? To tylko niedzielny obiad. Tylko. Niedzielny. Obiad. Miał szansę doświadczyć czegoś, co było jego nieśmiałym marzeniem odkąd pamiętał, marzeniem skazanym na niepowodzenie, skrywanym głęboko. Trochę wstydliwym. Bez przesady, rzucił się pod kurewską toyotę, żeby ocalić córkę, wnuczkę, siostrę wszystkich tych ludzi! Chyba zasługiwał na jedną szynkę w ich towarzystwie? Jeden obiad. Może nawet to na nim wyzna im prawdę. Wciąż jednakże pozostawał problem adresu.

Jak miał go ustalić?

Albo Bóg mu w końcu odpuścił, albo był to jakiś diabelski plan, tak czy inaczej wpisawszy nazwisko Callaghan w wyszukiwarkę odnalazł Charlesa Callaghana jako właściciela prywatnej firmy zajmującej się skupem i sprzedażą rzeczy zmarłych. Whatever. Callaghanowie skupywali meble i pamiątki należące do majętnych starszych ludzi, którym przyszło pożegnać się z doczesnym światem i sprzedawali je po przynajmniej dwukrotności ceny zakupu, jeśli w grę wchodziły cenne antyki. Szczęśliwym czy też nie trafem Chuck udostępnił w sieci swoje dane kontaktowe, w tym adres. Bingo. Naładowawszy akumulator chevroleta od starego volkswagena Joe Dixona Dean pojechał przed południem do centrum, żeby kupić czekoladki. Callaghanowie mieszkali w Wynnefield, jednej z bogatszych dzielnic, dla jebanego kontrastu, jak gdyby nawet to miało przypominać mu, jak bardzo nie pasuje tam, gdzie zamierza się z butami wprosić. Zatrzymał się pod ich numerem domu wyglądając na niego przez boczną szybę. Szlag by to. Dom był wielki. Miał kilka pięter i, jak w jego wyobrażeniu, rząd wysokich okien od strony ulicy. Zaparkował, zgasił silnik. Trudno. Przyjechał tu, nie odjedzie przecież.

Na drzwiach wisiał wieniec. Minąwszy koślawego bałwana ubranego w najdziwniejszy zestaw rzeczy, jaki widział (skórzaną kurtkę, różowy szalik, kowbojski kapelusz, rękawiczki, zegarek i kapcie) stanął u progu, wcisnął dzwonek. Usłyszał, jak wybrzmiewa w przestronnych wnętrzach i odwrócił się, by spojrzeć za siebie na spokojną ulicę, pozostałe domy podobne były do tego. Duże, eleganckie. Ich właściciele musieli mieć sporo pieniędzy. W takim domu jego szeregowiec zmieściłby się pięć razy, lekko. Drzwi otworzyły się, powrócił na nie wzrokiem i stanął twarzą w twarz... z Castielem.

Wiedział przecież, doskonale, że Cas jest jednym z Callaghanów i zapewne będzie w tym domu również. No to czemu zapomniał nagle języka w gębie? Castiel opadł lewym bokiem na futrynę, oparł się o nią, nonszalancko.

– No no. Nie musiałeś – kiwnął na czekoladki. – Dałem ci numer, trzeba było zadzwonić. Umówilibyśmy się gdzieś indziej, nie mam w zwyczaju sprowadzać swoich facetów do rodzinnego domu.

– Co? – o Boże, ależ głupio musiał wyglądać. – Nie, ja do... Przyszedłem do...

– Wiem, po co przyszedłeś – Cas oderwał się od futryny. To ciekawe, że ktoś był w stanie dominować nad Deanem do takiego stopnia w rozmowie, a zatem w czymś, w czym, tak uważał, był z reguły całkiem niezły. W rozmawianiu i przegadywaniu się. Uważał siebie za wygadanego gościa. Okazywało się, że to zależało od rozmówcy. – Drażnię się z tobą. Czekają na ciebie, Grace i Jack.

– Zorientowałeś się? – spytał, przekraczając próg. – Że to mnie wczoraj potrąciłeś?

– No, powiedzieli mi, że wyglądałeś jak z okładki Playgirl, więc... – wzrok bruneta zsunął się po nim, nieznacznie i szybko wrócił, okej? Dean zastygł w miejscu, no dobra, przywykł do tego, jak obczajał go Joe Dixon, ale to było inne. Przeszły go dreszcze. – Dean, mam rację? No rusz się, Piękny, wchodź. Bo będę musiał się z tobą przelizać – pokazał w górę, na zawieszoną nad progiem jemiołę. Winchester przesunął się, uniósłszy brew. Ten gość był jakimś pierdolonym playboyem, czy co?

– Dean! – Jack pojawił się w porę, w świątecznym sweterku, Dean nie pomylił się ze swymi oczekiwaniami w niczym. – Przyszedłeś! Babciu, zobacz! Dean przyszedł!

– Kogóż my tu mamy – Gabe wyłonił się z wnętrza domu za nim, mamlając w ustach cukrową laskę. Pachniało przepięknie, pieczenią i szarlotką z cynamonem. – Pan Narzeczony-Bohater. Wiesz w ogóle, ile zakładów się tu rano odjebało? Wszyscy zakładali się, czy przyjdziesz. Wygrałem, rzecz jasna. Jack też.

– Kto obstawiał, że nie przyjdę? – Dean zaśmiał się, bo Jack ściągnął z niego kurtkę. Odwiesił ją na wieszak, Gabriel kiwnął na Castiela.

– Ta pała. Jest zazdrosny, chłopak go wystawił.

– Balthazar nie jest moim chłopakiem – Castiel warknął, zwinąwszy dłonie w pięści, jak buldog. – Ile razy mam to powtarzać? Nie jesteśmy razem.

– Okej, okej. Zapomniałem. Ty nie chodzisz z ludźmi, potrafisz się z nimi tylko bzykać. Uważaj na niego, Dean-o – Gabe wyjął laskę z ust, aż cmoknęło. – Pilnuj tyłka. Jesteś w jego typie.

– Nieprawda!

– Czyżby? To jaki jest twój typ?

– Na pewno nie taki.

– Ktoś duży, masa mięśniowa? Z tatuażami? Łepetyną jak kolano? Trzymajcie mnie, bo mi strzelą bebechy – Gabe ryknął. – Lubisz ładnych blondynów, Cas. Nie pierdol.

– Kto powiedział, że on jest ładny?

– Ty. Przyszedłeś do szpitala, z parkingu i powiedziałeś, że potrąciłeś „blondyna jak z okładki Playgirl". Pamięć ci od tej stymulacji prostaty szwankuje, braciszku.

Grace przeszła z kuchni do salonu niosąc w rękawicach talerz z pieczenią.

– Mój kochany, zjawiłeś się! – rozczuliła się, zdejmując rękawice i pociągając Deana w dół, by ucałować go serdecznie w oba policzki. Wręczył jej czekoladki, więc ucałowała go ponownie i roześmiała się tak, jak potrafią tylko babcie; znowu pachniała tą samą różaną wodą co w szpitalu. – Mamy wyjątkowego gościa. Gabrielu, no nie stójże tak! Jack! Zaprowadźcie naszego przyjaciela do stołu.

A więc stół, choinka, śnieg za oknami. Co prawda nie prószący, lecz leżący zaspami, a pod choinką nie było jeszcze prezentów – i tak był to obrazek niczym ze świątecznej kartki. Dean Winchester nie mógłby prosić o nic lepszego. Było idealnie. Chuck i Noah dołączyli do nich, kiedy usiadł już za stołem, Chuck zatarł na widok pieczeni ręce, Noah klepnął Gabriela, który spróbował dobrać się przed daniem głównym do bezików.

– Córka Hallów urodziła bliźniaki.

– Ktoś słyszał, ile pieniędzy zainwestowała Floryda w sztuczne ośnieżanie?

– Och, tylko nie o polityce przy stole!

Wciąż dostrzegał wśród nich dokładnie to, co ujrzał za pierwszym razem, czysty chaos, to był jednak... pozytywny chaos. Ci ludzie byli wobec siebie szczerzy. Znali siebie nawzajem, mówili co uważali, nawet jeśli to oznaczało wieczne przekomarzanie się ze sobą i zachowywali się w swoim gronie prawdziwie. W przeciwieństwie do niego. Posmutniał, wbiwszy wzrok we w połowie opróżniony półmisek kartofli w mundurkach.

– Gdzie się wychowałeś, Dean? – pytanie Chucka wyrwało go z zamyślenia. Zastanowił się chwilę, tu nie było potrzeby zmyślać czegokolwiek.

– Urodziłem się w Kansas. Ale jako dziecko mieszkałem u wujka w Dakocie, z młodszym bratem, nasi rodzice już nie żyją. Do Philadelphii przyjechałem do szkoły.

– Opowiedz, jak poznałeś Ann!

– No cóż, wysiadła z auta na stacji i... i była zjawiskowa.

Grace i Jack rozpłynęli się razem w zgodnym aww, Gabriel gwizdnął. Usiedli przy stole tak, że Gabe i Castiel siedzieli naprzeciwko Deana i o ile ten pierwszy zakończył na swym gwizdnięciu i sięgnął po półmisek z kartoflami, by dołożyć ich sobie na talerz, o tyle ten drugi nie zjadł właściwie nic. Jego spojrzenie tkwiło w Deanie, jakby jego właściciel próbował go prześwietlić. Dean nie rozumiał, czemu. Cas był milszy, na parkingu pod szpitalem – może dlatego, że wtedy nie wiedział jeszcze, z kim ma do czynienia. Pomysł ten sprawił, że blondyn poczuł się nieswojo.

– Nie smakuje ci, Cassie? – Grace zauważyła to również, Casa niejedzącego nic i tylko przyglądającego się Deanowi, jakby starał się odgadnąć, co dzieje się w jego głowie. – A może nie czujesz się dobrze?

– Czuję się bardzo dobrze – Cas odpyskował jej, niemal nie ściągnąwszy z Deana wzroku.

– Mówiłem – Gabriel wtrącił się, z pełną buzią. – Wściekły jak osa, bo zaprosił faceta, a typ go olał. Co nie powinno nikogo dziwić, a już zwłaszcza kogoś, kto spotyka się z podejrzanymi kolesiami tylko i wyłącznie dla seksu.

– Gabrielu! – Grace zasłoniła Jackowi uszy. – Waż słowa. Siedzi z nami Jack!

– Jack nie ma dwóch lat.

– I nie chodzi wcale o Balthazara. – W końcu. Castiel odwrócił głowę, dając Deanowi spokój, ale to, to było jedynie uspokojenie się wiatru przed burzą. Dean już wkrótce miał się o tym przekonać. – Spodziewałem się, że odmówi, zaryzykowałem i przekonałem się tylko o swojej racji. Szczerze? Mam w dupie, czy tu jest czy nie. Tak, spotykam się z nim dla seksu i nie wiem, co mielibyśmy tutaj robić. – Grace głośno nabrała powietrza. – Naprawdę jesteście ślepi, tylko ja jeden mam tutaj oczy? – Oho. Wiatr nabiera prędkości. – Gość ewidentnie was wkręca – jego ręka machnęła nad stołem, wskazując Deana. – Zaprosiliście go, bo jest z Anną zaręczony, tak wam powiedział? Wiecie co? W takim razie ja jestem zaręczony z George'm Clooneyem. Jesteście tacy głupi, wszyscy! Wy serio wierzycie, że Anna, nasza Anna, chodziłaby z kimś, ZARĘCZYŁABY SIĘ Z KIMŚ, kto pracuje NA STACJI BENZYNOWEJ?

Przy stole zapanowało poruszenie. Tylko Dean nie odezwał się, nawiązawszy z Castielem wzrokowy kontakt, z którego nie wynikało nic – nie potrafili rozczytać siebie nawzajem. Castielowi trochę się udało. Trochę. Czemu był aż taki zły? Może faktycznie przyczyniała się do tego frustracja związana z odtrąceniem przez partnera. Ale żeby aż tak się na kimś za to wyżywać? Nie żeby Dean był niewinny. Jak to możliwe, że nie przyszło mu do głowy, że nie tak łatwo będzie uparcie brnąć we własną wersję o byciu narzeczonym kogoś, kto jeździł luksusowym mercem i wyglądał jak milion dolarów? Z drugiej strony, skąd miał wiedzieć? Przecież Callaghanowie to łyknęli. Wszyscy z wyjątkiem jednego, jak widać.

– Jej ulubiony film?

No chyba się przesłyszał.

– Nie możesz pytać mnie o takie rzeczy – spróbował się obronić.

– Mogę i pytam. Jaki jest jej ulubiony film.

– Toż to karygodne – Grace również spróbowała to przerwać. Ona i Cas podnieśli się ze swoich krzeseł. – Castielu! Usiądź! Charles, na litość boską. Powiedzże mu coś.

– To proste pytanie! – Cas zaśmiał się, cierpko, rozkładając ręce. – Jeśli naprawdę są razem, nie będzie miał problemu, żeby na nie odpowiedzieć. Masz z tym pytaniem problem, Dean?

– Nie – blondyn wytrzymał jego wyzywające spojrzenie. – Jej ulubiony film to... to „Pretty Woman".

Szanse, żeby trafić, miał praktycznie zerowe. Tym bardziej zdziwił się, gdy Casowi zrzedła mina, widać wyczerpał swój limit pecha dzień wcześniej. Niczego nie dał po sobie poznać.

– Każda laska lubi „Pretty Woman" – stwierdził, Cas oczywiście i wyszedł zza stołu.

– Dosyć tego, mam tego dość, Castiel, słyszysz? – Chuck uderzył pięścią w stół. – Wracaj w tej chwili, usiądź i zachowuj się jak normalny człowiek! Możemy dokończyć obiad? Czy możemy choć raz dokończyć obiad, nie zamieniając go w cyrk?

– Nie mam zamiaru niczego kończyć – Cas przyniósł z przedpokoju swój płaszcz. Stanął w przejściu między przedpokojem a salonem i ni stąd, ni zowąd wycelował w Deana palcem. – Nie wiem, o co ci chodzi i czego od nich chcesz, ale nie pozwolę ci ich wykorzystać, nawet jeśli sami wystawiają ci się jak debile. Małpy w cyrku czy nie, to jest moja rodzina. I nie dam jej skrzywdzić. Udowodnię, że kłamiesz. Nie jesteś narzeczonym mojej siostry i nigdy nim nie byłeś, czemu twierdzisz inaczej... Nie wiem. Ale dowiem się. Zapamiętaj to sobie. – Zarzucił płaszcz na ramiona. – Nie wrócę na noc. Nie czekajcie na mnie.

– No i poszedł – Gabriel westchnął, dłubiąc w swoim talerzu. Za Castielem zamknęły się z trzaśnięciem frontowe drzwi. – Bzykać się z tym francuskim connard.

Jack popatrzył na Deana, swoimi wielkimi oczami.

– To po francusku „dupek" – szepnął, teatralnie osłoniwszy usta dłonią. Grace przyłożyła mu serwetą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top