It's the season, love and understanding

Nie przejmuj się tym kretynem", Gabe powiedział Deanowi, na odchodnym. Grace zapakowała mu kawałek pieczeni i szarlotki. „Nie może znieść, że ktoś jest szczęśliwy, a on nie."

Dean nie był szczęśliwy. Castiel Callaghan wiedziałby o tym, gdyby sytuacja nie ułożyła się tak, jak się ułożyła – mimo swego beznadziejnego położenia blondyn nie chciał, z jakiegoś powodu, dawać mu satysfakcji. Cas go zaatakował, budząc w nim bojowego ducha. Sprowokował go, by walczył. Więc zawalczył. Strzelił na ślepo i trafił w sam środek tarczy. Uślizgnął na chodniku, opuszczając swoją posesję i upadł na tyłek.

– Kurwa – zaklął, zbierając się. Był poniedziałek.

– A dokąd to się z samego rana wybieramy – Joe Dixon Junior zaszedł go od tyłu, z lizakiem w gębie. Gacie spadały mu, odsłaniając dupsko. – Skowronek z ciebie. Nie jedziesz do pracy, masz wolne?

– Spierdalaj. Odczep się w końcu.

– Jakiś ty spięty – stanąwszy za Deanem przy drzwiczkach impali położył dłonie na jego ramionach. Dean odwrócił się i trzepnął go ręką, Dixon uniósł obie własne w obronnym geście. – Zwracam uwagę, że potrzebujesz masażu! Żabko – seksownie (zapewne, w jego mniemaniu) oparł się o chevroleta łokciem. – Te paluszki – poruszał nimi, w powietrzu. – Czynią cuda. To co, siódma wieczorem? U mnie?

– Wolałbym poddać się endoskopii.

– Znam niezłe pozycje. Chodziłem z mistrzynią stanu w ju-jitsu.

– Chyba waliłeś konia do jej zdjęcia – wrzuciwszy torbę na siedzenie pasażera Dean wsiadł do samochodu, wsadził klucze do stacyjki. Westchnął. – Zdajesz sobie sprawę, że jestem hetero? – spytał, spojrzawszy na Dixona.

– Jasne – Joe wyciągnął lizaka. – Każdy tak mówi.

– Poważnie Dixon, odwal się – trącił go drzwiami. Zamknął je za sobą, zignorowawszy mężczyznę, poruszył kluczykami i kompletnie zapomniawszy, iż poprzedniego dnia zostawił radio, gasząc silnik, na pełnej głośności podskoczył na fotelu, prawie wybijając głową dziurę w dachu, gdy Mariah Carey walnęła z głośników na pełnej mocy. Jakby wybuchła bomba. I JUST WANT YOU FOR MY OWN, MORE THAN YOU COULD EVER KNOW-

Sięgnął prędko, by to ściszyć. Ściągnął pokrętło niemalże do zera.

Wyjeżdżając ze swojej ulicy minął się z dużym dostawczym furgonem, zbyt skupiony na swoim skręcie, by zwrócić na niego uwagę – gdyby ją na niego zwrócił, zobaczyłby napis na boku. CALLAGHAN, STOLARSTWO. Castiel potrącił go mercedesem, tylko kto powiedział, że mercedes... był jego? Nie, nie był. Cas wracał wtedy od Balthazara, a luksusowe auto nie należało do niego. Należało do jego seks-partnera.

Castiel był stolarzem.

Impala zniknęła za rogiem, furgonetka zaparkowała na jej miejscu. Cas wysiadł na oblodzony asfalt, drzwiczki furgona trzasnęły głośno; rozejrzał się, rzucił okiem na numer domu, przy którym się zatrzymał. On też nie zauważył Deana. Wśród wielu takich samych szukał szeregowca o numerze znalezionym w książce telefonicznej. To dość niezwykłe, ale ten Dean Winchester był jedynym Deanem Winchesterem w Philadelphii.

Zdejmując z rąk skórzane rękawiczki ruszył po chodniku pod drzwi. But mu ujechał, idiota, pomyślał. Mógłby to czymś posypać. Porządnie przyciągający wzrok idiota, poprawił się w myślach i wcale nie polepszyło mu to nastroju. Nacisnął na dzwonek.

Na widok bruneta dobijającego się do drzwi Deana Winchestera Joe Dixon podciągnął spodnie.

– Te! – zawołał, sunąc przez zaspę w jego kierunku. Widać szkoda mu było czasu nawet na wydostanie się na ścieżkę. – Adresy pomyliłeś? Laluś?

Castiel spojrzał na niego i uniósł brew.

– Liczę, że nie. Szukam takiego blondyna, znasz go?

– Czy znam? – parsknięcie. Dixon wsadził kciuki za krawędź spodni. – Koleś. Ja z nim chodzę.

Serio wierzycie, że Anna, nasza Anna, chodziłaby z kimś, ZARĘCZYŁABY SIĘ Z KIMŚ, kto pracuje NA STACJI BENZYNOWEJ?

Słowa Casa dudniały Deanowi w głowie, choć starał się o nich nie pamiętać z całych sił. Był chyba jeszcze mniej wart niż przypuszczał, skoro sam fakt czym zajmował się na co dzień wykluczał możliwość bycia związanym z fajną dziewczyną Dean od Led Zeppelin i hot wings z KFC. Dean, który nie miał wykształcenia, ani bogactwa, ani właściwie żadnych perspektyw, Dean, który w szkole zabierał koleżanki na tanie randki, po których nie chciały spotkać się z nim już nigdy więcej. Dean żywiący się burgerami z podwójną cebulą z małej budy Missouri Moseley w parku Fairmount. Dean. Dean Winchester.

Z dokumentów z torebki Anny dowiedział się, gdzie mieszka – miała apartament w centrum miasta, niedaleko Dzwonu Wolności, i zdaje się kota, sądząc po małej puszce karmy Gourmet. Nie przepadał za kotami, miał na nie alergię. Ale to biedne zwierzę miało być głodne, póki właścicielka nie wróci, a to stać mogło się Bóg wie kiedy; dlatego pojechał pod apartamentowiec, portierowi pokazał, że ma klucze. Mężczyzna nie pozwolił mu przejść.

– Jestem narzeczonym kobiety spod tego numeru – raz jeszcze pokazał mu klucze, zirytowany. – I muszę nakarmić kota. Na miłość boską.

Z windy, do której wsiadł wysiadła para ubrana w komplety jak od Versace, nic dziwnego, że go początkowo zatrzymano. W swoich spranych dżinsach i starej flaneli pasował do gładkich marmurów apartamentowca jeszcze mniej niż do domu Callaghanów w Wynnefield. Wysiadłszy z windy i odnalazłszy właściwe drzwi otworzył je... i zajrzał do środka. Wszedł do przedpokoju.

Apartament w niczym nie przypominał wspomnianego domu Callaghanów, ich ciepłego salonu w kwiatowej tapecie. Nowoczesny, minimalnie urządzony, w stonowanych odcieniach szarości – stąpając po szorstkiej wykładzinie podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz, na zakorkowaną ulicę w dole. Auta czekające do świateł na skrzyżowaniu trąbiły ile wlezie. Odwrócił się i prawie wpadł na szklany stolik kawowy, założony kolorowymi czasopismami; podniósł jedno, ze zmarszczonym czołem. Anna widniała na jego okładce, zimna, nieskazitelna. Popatrzył na ścianę przed sobą i opuścił czasopismo, zobaczył bowiem trzy olbrzymie wprost fotografie Anny Callaghan zawieszone na niej w wielkich, szklanych ramach. Na wszystkich miała ten sam chłodny wyraz twarzy, lekko uniesioną brew i rozchylone wąskie usta.

– Trzeba mieć samouwielbienie we krwi, żeby powiesić sobie na ścianie coś takiego – usłyszał. Cas obserwował go od strony przedpokoju, wszedł do mieszkania tak cicho, że Dean rękę dałby sobie uciąć, iż musiał znajdować się w nim wcześniej. – Swoje własne zdjęcia, zwłaszcza takie. Nie wycofam się z tego zdania, choć moja siostra mnie za nie nienawidzi – zdjął rękawiczki, wszedł za Deanem do salonu. – Dziw, że znalazła w swoim zakochanym w sobie sercu miejsce dla kogoś innego. A może się mylę, a ty wyprowadzisz mnie z błędu? I wyjaśnisz mi przy okazji, czemu nie pochwaliłeś się wczoraj, że sypiasz z sąsiadem?

– Co? – Dean parsknął. Autentycznie wywalił na bruneta gały. – Z kim?

– Z Joe Dixonem Juniorem.

– Boże, Cas, to... to śmieszne – było. Absurdalne. – Komiczne. Rozmawiałeś z Joe Dixonem? Kiedy?

– Dobre pół godziny temu. Znalazłem twój szeregowiec, adres był w książce telefonicznej.

– Joe Dixon powiedział ci, że z nim sypiam? Cas, błagam cię. Myśli, że płatki śniadaniowe robi się z trocin, i że Pamela Anderson ma naturalny biust. Przyjrzałeś mu się? Sądzisz, że bym go ruchał?

– Nie wiem. Ja nie oceniam.

– A ja jestem heteroseksualny – powtórzył, drugi raz, nawet nie minęło południe. Przewrócił oczami, oblizał wargi. – Ludzie, dlaczego muszę przekonywać kogokolwiek, że nie pieprzę Joe Dixona? To chore.

– Nie jesteś zbyt wiarygodny.

– Czemu się mnie uczepiłeś, co ja ci zrobiłem? Potrąciłeś mnie, a zachowujesz się, jakbym to ja potrącił ciebie. Jakbyś się mścił. No proszę. Jesteś – zza rogu wylazł kotek. Puszysty, popielaty, z długą sierścią, czarnym pyszczkiem i łapkami. – Przyniosłem ci coś na ząb, kolego – sięgnął do torby, wyciągnął z niej puszkę z kocim żarciem. – Tak – złapał kota, jedną ręką. Posadził go na blacie sąsiadującej z salonem kuchni. Otworzył puszkę i podsunął mu ją. – Proszę. No masz.

– To dziewczynka – Cas przekrzywił sceptycznie głowę. – Pansy.

Dean nie odpowiedział mu, nie od razu, głaszcząc kota.

– Przecież wiem. – Kichnął. Nie udało mu się tego uniknąć, kurwa, nie uniknął tego. Zabrał ręce z Pansy i kichnął, głośno, we własne dłonie.

– Chyba jesteś uczulony.

– Co poradzę – pociągnął nosem. – Jeść dostać musi.

– Ty i Anna – Cas westchnął, ciężko. – Trudno określić to inaczej, nie pasujecie do siebie. Sorry – wzruszył ramionami. – Stąd moje wątpliwości. Bo wierz mi, znam ją całe życie i nie wyobrażam jej sobie z kimś takim jak ty. To nie jest powód, żeby się obrażać, nie próbuję cię obrazić – pokręcił głową. – Spójrz na nią – kiwnął na fotografie na ścianach. – Myślisz, że przepracowała przez te prawie trzydzieści lat choć jeden dzień? Inaczej niż wdzięcząc się przed aparatem? Jej poprzedni partner był deweloperem w Miami. Więc wybacz, ale nie możesz mieć do mnie żalu, że coś mi tu nie gra.

Poprzedni partner.

– Ashton. – Dean zgodził się z nim. Coś go zastanowiło. – Mówisz o niej, jakbyś nie darzył jej sympatią.

– Nie darzę. Kocham ją, w pewnym sensie, tak jak każdy kocha swoje rodzeństwo i pewnie zrobiłbym dla niej co byłoby trzeba, gdyby zaszła taka konieczność. Ale to nie oznacza, że musimy się lubić. Gwoli ścisłości Anna nie lubi nikogo z nas, z rodziny. Chyba widać, po tym, że mieszka tu sama... No ale ty już przecież wszystko to wiesz. Na pewno spędzacie ze sobą sporo czasu.

Chwila ciszy.

– Nie wiedziałem tego. Nie opowiadała mi o tym. – To nie całkiem kłamstwo.

– To chyba nie rozmawiacie za wiele. W porządku. Ja ze swoim partnerem wcale nie gadam, tyle że ja nie zamierzam brać z nim ślubu. – Odstęp pomiędzy nimi zmniejszył się. Castiel położył Deanowi rękę na ramieniu. – Nie ufam ci. I na razie raczej się nie zanosi, żebym miał zacząć. Nie dałeś Annie pierścionka zaręczynowego? – lekkie zmarszczenie czoła. – Nie miała żadnego, w szpitalu. Nie musisz odpowiadać – poklepał blondyna. – Na razie. Lepiej wyjdź stąd szybko, bo zaczynają czerwienieć ci oczy.

Oczy piekły Winchestera jak porąbane, od obecności tego przeklętego futrzaka drapało go gardło. Pozwolił, by Castiel wyszedł z mieszkania pierwszy, nie odpowiedziawszy na pożegnanie i kopnął lekko w bok kuchennego blatu, fuck. Nawet nie pomyślał o braku pierścionka. O jak wielu rzeczach jeszcze nie pomyślał? Zapewne o kilku, zważywszy, że to przedstawienie nie miało trwać aż tak długo. Na ten moment dwa dni.

Charlie. Przyszło mu do głowy, że powinien odbyć z nią w końcu rozmowę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top