Make my wish come true (part 2)
Jedna z bombek na choince w salonie Deana miała pękaty kształt grubiutkiego Mikołaja z roześmianą twarzą i zaczerwienionymi ze szczęścia policzkami. Cas przyglądał się jej, stojąc z założonymi rękami w samych dresowych spodniach – należały do Deana. Winchester dostał okazję odwdzięczyć się za pożyczanie mu ciuchów; Cas nie poprosił o koszulkę, bo było ciepło. Jak dla niego wystarczająco. A poza tym Dean powiedział, że wygląda „super". Lewy kącik ust drgnął mu na wspomnienie tego, są tacy ludzie, każdy takich ma, od których komplementy znaczą więcej niż od innych. Dean był dla Casa taką osobą. Jeden komplement z jego ust miał dla niego wartość większą niż setka wypowiedziana przez obcych.
Dean wszedł do salonu, niosąc w lewej ręce dwa kubki z herbatą, trzymając je mocno, za ucha.
– Czemu nie wołasz? – Cas popatrzył na niego i opuścił własne dłonie, poza choinką nie świeciło się żadne światło, w pokoju było czerwono, bo takie lampki stanowiły na akurat tym sztucznym drzewku większość. – Pomógłbym ci. Ostrożnie – pomógł mu postawić kubki na stoliku. – Chciałbym ci coś dać. Coś lepszego i bardziej praktycznego niż pluszowy misiek – zaśmiał się. Podniósł ze stołu kopertę przyniesioną z kieszeni płaszcza, Dean nie dał mu swym napaleniem szansy wręczyć sobie tego prezentu wcześniej. – To prezent ode mnie. Tylko ode mnie. Dałbym ci go zaraz po tym, jak tu przyszliśmy, gdybyś... skutecznie nie nakłonił mnie do zajmowania się czymś innym – wręczył blondynowi kopertę. – Wiem, że nie lubisz latać samolotami. Ale może lecieć ze mną dałbyś się namówić.
W kopercie znajdowały się dwa bilety lotnicze do Arizony oraz opłacony przejazd autobusem i wstęp na punkt widokowy Skywalk w Wielkim Kanionie. Przywołując w pamięci chwilę, w której zdradził Casowi, że odwiedziłby Wielki Kanion, gdyby mógł udać się dokądkolwiek Dean uśmiechnął się, mimowolnie, pierwszy raz... ktoś sprawił mu taki podarunek. I nie chodziło wcale o kwoty, jakie Casa musiało kosztować opłacenie tego wszystkiego. Chodziło o sam fakt, iż faktycznie słuchał, słuchał i zapamiętał, czego by sobie życzył, i wykorzystał to, bo zazwyczaj, robiąc bliskim prezenty jedynie wciskało się im zupełnie niepotrzebne przedmioty.
– Cas – szepnął, opuszczając rękę trzymającą bilet. Spojrzał brunetowi w oczy. – Nie musiałeś.
– Pewnie, że nie, sądowo mi tego nie nakazano. Cieszysz się? – Zaśmiali się, obaj. – Ich ważność wynosi rok. Dobrze byłoby w tym czasie z nich skorzystać.
– To miłe, ale... ja nie mam dla ciebie niczego równie dobrego. Mój prezent się nie umywa. – Kupił Callaghanowi album Zeppelinów i dał mu go jeszcze w jego rodzinnym domu. Nie spodziewał się, że Cas zostawił sobie na później taką niespodziankę, to nie było fair; widać naprawdę znał tylko jeden sposób pokazywania komuś, że mu na nim zależy, zabieranie tej wybranej osoby na fast-foody i sprzedawanie jej swojej ulubionej (jak w przypadku Lindsay) muzyki. – To tylko płyta z paroma piosenkami.
– Nie potrzebuję niczego ponad ciebie – Castiel pogłaskał go po ramionach, nie uszło jego uwadze, iż Dean spuścił wzrok, spuścił głowę. Odłożył bilety do Arizony z powrotem na stół. – Wybacz. – Cas zabrał ręce. – Mamy zamiar to... kontynuować? Czy chcesz o tym zapomnieć?
O tym, że doszli ze sobą w sypialni, a Cas zrobił mu handjob pod prysznicem?
– Nie chcę zapomnieć – ująwszy bruneta za dłoń Winchester poprowadził go za sobą pod choinkę. Usiedli na spłukanym, wyliniałym czerwonym dywanie, w tym roku pod tym drzewkiem nie stały ani przez moment żadne prezenty. W zeszłym w zasadzie również nie, bo on i Charlie wymienili się między sobą jakimiś pierdołami i na tym się skończyło. – Twoja rodzina będzie się zastanawiać, co się z nami stało – zauważył, lampki rzucały na twarz Castiela czerwoną łunę.
– Już się zastanawiają. Gabe dzwonił, kiedy byłeś w kuchni.
– Serio? I co mu powiedziałeś?
– Nic – wzruszenie ramionami. – Nie odebrałem.
Z niedużej wieży stereo w kącie leciało „Have Yourself a Merry Little Christmas" w wykonaniu Elli Fitzgerald.
Have yourself a merry little Christmas, let your heart be light, next year all our troubles will be out of sight...
– Powiedziałeś, że nie nalegasz, żebym był dołem, bo to mój pierwszy raz z facetem – Dean odezwał się po chwili, siedzieli pod tą choinką, pod tym kolorowym oświetleniem ramię w ramię. Herbata w kubkach parowała, muzyka z wieży była cicha. – Nawet nie zapytałeś co o tym sądzę.
– Wydało mi się to całkowicie naturalne i totalnie zrozumiałe, że pierwszy raz z facetem kiedy jesteś górą, i taki kiedy jesteś dołem to dwie zupełnie różne sprawy – Cas zmarszczył brwi. – Nie rozumiem. Chciałeś być dołem? Trzeba było zwrócić mi uwagę. Dean – lekki śmiech. – Nie nadążam za tobą. Do niedawna byłeś święcie przekonany, że „jesteś hetero". Chyba będziesz musiał naprawić mi to radio w furgonetce – zbliżywszy się do siebie twarzami, zaśmiali się do siebie usta w usta. Ja cię rozdziewiczę, a ty mi naprawisz radio.
– Widać nie znam siebie tak dobrze, jak mi się wydawało – blondyn ponownie posmutniał jak wcześniej. – Lubię cię, Cas – wyznał, podnosząc wzrok. Wargi drgnęły mu, cieszył się, choć wolałby, by ten moment był szczęśliwszy. – I wcale mnie jeszcze nie rozdziewiczyłeś.
Cas skleił z nim usta, pocałowali się, piosenka z wieży stereo zmieniła się z Elli Fitzgerald na Mariah Carey. Ten charakterystyczny początek, jak zagrany na cymbałkach, drżący w powietrzu niczym dzwoneczek PASOWAŁ do całowania się pod choinką i Dean pierwszy raz od początku grudnia mógłby w końcu powiedzieć o tym utworze, że nie przeszkadzał mu tak bardzo. Castiel naparł na niego, całując go, mokro, nie miał wyjścia innego niż położyć się pod nim na dywanie. Zdrową ręką pogłaskał Callaghana po umięśnionych plecach, Cas był w swych działaniach stanowczy, a jednocześnie tak delikatny, uważając, by nie nacisnąć na deanowe ramię w gipsie, że prawie go to podniecało. Może dlatego, że nigdy, NIGDY W SWOIM ŻYCIU, nie był z nikim, kto by o niego dbał. Cas wydawał się być osobą, która dbałaby o właściwego partnera najlepiej w świecie. Niech go szlag, gdyby stwierdził, że nie chciałby się o tym przekonać.
I don't want a lot for Christmas
There is just one thing I need
I don't care about the presents underneath the Christmas tree
I just want you for my own
More than you could ever know
Make my wish come true
All I want for Christmas is you.
Cas sięgnął z podłogi na kanapę i ściągnął z niej poduszkę.
– Obróć się na brzuch, głowa na poduszkę – rozkazał. – Mam zamiar zerżnąć ci tyłek.
– Niezbyt romantyczne – Dean roześmiał się, choć rumieniec oblał mu policzki. Zrobił, jak Cas sobie zażyczył, przewrócił się na brzuch, jego twarz wylądowała w poduszce; poczuł, jak brunet zsuwa mu dresy na uda i zadrżał, Castiel chuchnął mu ciepłem na pośladki.
– Odpręż się – polecił, masując go po udach, po łydkach, wracając po nich ku górze, ku pośladkom. – Nie zrobię ci krzywdy. Nigdy bym ci jej nie zrobił.
– Wiem – westchnięcie. Tego akurat był całkowicie pewien, Cas Callaghan by go nie skrzywdził. To nie on był tutaj tym złym. – Ouch, Cas – jęknął, jego penis uwięziony pod jego ciałem, pomiędzy nim a dywanem prawie zabolał, kiedy twardy casowy kutas trącił go po wejściu, Casowi stanął od jego widoku, od dotykania go po nogach? Come on. Serce zabiło mu prędzej na samą myśl o byciu chcianym. – Cas, czy ty... – mocno wysilił się, by spojrzeć za siebie, odwracając głowę zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo się trzęsie. Cas ślizgnął pociągniętym lubrykantem fiutem między jego pośladkami i zatrzymał się, patrząc na niego. – Otworzysz mnie wcześniej, co?
– Oczywiście – Cas parsknął. Cofnął biodra, jego prawe ramię wpełzło Deanowi pod brzuch i objęło go, brunet przytulił się do pleców Winchestera. Cmoknął go czule w skórę na zagłębieniu kręgosłupa w odcinku lędźwiowym. – Uspokój się, kochanie. Nie trzęś się tak. Spokojnie.
Kochanie. To słowo zawibrowało w Deanie, pozostało w jego uszach, trafiło do żołądka. Jęknął raz jeszcze, bo Cas, rozsunąwszy mu na dywanie nogi wsunął w niego dłoń, dwa palce naraz, druga jego ręka ucisnęła mu lewy pośladek, albo mu się wydawało, albo Cas kurewsko UGRYZŁ GO tam, w pośladek, syknął, choć czynność ta spełniła swe zadanie bezbłędnie, odwróciła bowiem jego uwagę od palców przeciskających się dalej i dalej w jego głąb, poruszył się, to było... dziwne, nie sposób nie nazwać tego tak, a jednak pragnął, by weszły głębiej. Poruszył się ponownie. Chciał tych palców. Chciał je daleko w sobie, jak ostatnia dziwka. Boże Jedyny, podobało mu się to, nie wydawało się na miejscu i nie wydawało się całkiem złe równocześnie, Cas wpychał mu palce w tyłek, a jakby dotykał nimi jego mózgu, bo tak to odczuwał, to uczucie było surrealistyczne. Mrowiło mu w głowie.
– Dotykam twojej prostaty – usłyszał. – Na wypadek gdybyś zastanawiał się, czemu się tak czujesz.
Jasne, Cas, dzięki! Stokrotne dziękuję za jebaną informację! Nie odpowiedział, otworzył tylko usta i nie wydobyło się z nich nic z czego byłby dumny, wcisnął więc głowę w poduszkę, by stłumić choć trochę te pożal się Boże własne odgłosy. Nawet nie zdawał sobie sprawy z faktu, iż wypina pupę, tak, krzywił się, wypychając ją do tyłu, nie znajdowali się na łóżku, tylko na podłodze, nie miał więc na czym zacisnąć pięści, tej jednej, lewej, na łóżku zrobiłby to na pościeli. Na dywanie w salonie nie było takiej opcji.
Santa won't you bring me the one I really need, won't you please bring my baby to me?
Dodawszy więcej palców, krzyżując je i wyginając, by rozciągnąć partnera najbardziej jak to możliwe Cas musiał w końcu uznać, że już wystarczy, bo wyciągnął rękę z Deana, który zaskomlał smutno, nic nieoczekiwanego – sam za pierwszym razem kochając się z mężczyzną prosił go długo, by zabrał palce i wsadził swoją pałę, a potem pożałował, gdy palce zniknęły, uczucie było takie, jak gdyby miał krzyczeć, żeby już nic nie dotykało jego tyłka NIGDY. Przenigdy. Na szczęście Dean nie wykrzyczał niczego podobnego, bo z pewnością nie zmuszałby go, co to to nie. To nie było w jego stylu, nie leżało w jego naturze. Położył się na nim, okrył go niczym płachta, koc, bezpieczna peleryna. Poruszył biodrami, ustawiając się w odpowiedniej pozycji. Nogi blondyna były rozchylone, ba, rozłożone szeroko, pojęcia nie miał, jak szeroko; jego tyłek wypięty. Cas wsunął czubek penisa pomiędzy nie, trafił w otwór i zatrzymał się w nim, przytrzymawszy fiuta ręką pchnął jego główkę do środka. Dean nabrał powietrza, poruszywszy głową. Jego oczy były zamknięte, czoło zmarszczone.
– Dean, wszystko okej? – Castiel spytał, bo, jeśli o niego chodziło, Winchester sprawiał wrażenie jakby nie do końca ogarniał, co się dzieje. – Masz kontakt z rzeczywistością? Bo szczerze nie wydaje mi się, żeby tak było, jak na ciebie patrzę. Wszystko gra?
– Cas – oblizanie warg. – Wsadź go. Fuck – zaklął, oczu nie otworzył. Cas pchnął w niego, jego penis wszedł w blondyna, skutecznie, choć nie bez oporu; Dean dotknął lewą ręką twarzy, potarł nią po niej. – Boże, jest taki duży.
– Uznam to za komplement – Cas odparł, na wydechu. – Choć twój był także. Masz pełne prawo mówić mi, że mam przestać, posłucham cię natychmiast. Rozumiesz? Rozluźnij mięśnie – przesunął dłonią po deanowych plecach, mięśnie blondyna, spinające się pod jego skórą oblewała czerwona poświata bijąca od choinki, podobnie jak wszystko w jej zasięgu. Cas złapał go za lewą dłoń, tą, którą sięgał do buzi, złapał go za nią i ściągnął mu ją na dywan, splótł z nim palce. Zakołysał biodrami, ruszając się w nim. – Jezu, Dean. Rozluźnij się.
Umysł Deana wprost zalany był przez samą realizację tego, jak głęboko Cas znajduje się w nim, kiedy wpuścił go dalej i Castiel zszedł daleko w dół, zanurzając się w jego ciele niemal po samo podbrzusze. To była jego jedyna myśl, jedyna wypełniająca w tamtym momencie całą jego czaszkę. Lubił poczucie bliskości i złączenia, jakie dawał seks, jednak TAKIEGO złączenia nie doświadczył nigdy. Otwarcie własnego ciała na partnera było inne niż wszystko, co znał. Wpuszczenie go. Wydawało mu się, że unosi się nad ziemią, że dryfuje, utracił świadomość uziemienia. Zapomniał wszystkiego, poza Casem, szepczącym mu do ucha słodkie rzeczy, leżącym na nim i posuwającym go od tyłu tak cudownie, chyba słyszał kiedyś określenie la petite mort. Możliwe, że wiedział nawet, co oznacza. La petite mort znaczyło z francuskiego „mała śmierć" i było używane w kontekście chwilowej utraty przytomności poprzez orgazm. Nie zakwestionowałby już nikogo porównującego dojście na szczyt do doświadczenia śmierci, bo w gruncie rzeczy różniły się od siebie niewiele. Dochodząc pod Casem poczuł się, jakby wyszedł na moment z ciała. Jak gdyby zobaczył na milisekundę wszystkich świętych i cały zastęp aniołów, jak gdyby znalazł się hen daleko od swej cielesnej powłoki, a pod powiekami eksplodowały mu konstelacje. Definitywnie umarł i narodził się na nowo, Cas do tego doprowadził – do jego śmierci i ponownych narodzin.
Poczucie haju zeszło z niego, zobaczył, że Cas leży obok, na dywanie.
– Poważnie aż tak było ci dobrze? – brunet z cichutkim śmiechem odgarnął z jego czoła jasny kosmyk. – Witaj z powrotem z Bieguna Północnego, Dean. Zobaczyłeś elfy i Panią Mikołajową?
So kiss me under the mistletoe, pour out the wine, let's toast and pray for December snow, I know there's been pain this year but it's time to let it go, next year? You never know, but for now – Merry Christmas.
We'll dance in the kitchen while embers glow, we've both known love but this love we got is the best of all, I wish you could see it through my eyes then you would know, My God you look beautiful right now, Merry Christmas!
♥
Nieśmiałe zimowe promienie słoneczne wlały się przez okno w salonie Deana do jego wnętrza, padając na choinkę, na stół, na kubki z nietkniętą, zimną już herbatą – na czerwony dywan i dwa splecione ze sobą pod drzewkiem ciała przykryte skąpo kocem z kanapy. Zatańczyły na deanowej twarzy, Cas obejmował go od tyłu, ciasno do niego przylegając. Był ranek, dwudziesty szósty grudnia.
– Mhm – Dean potrząsnął głową, nie podnosząc powiek, dzwonek telefonu Casa wyrwał go z przyjemnego snu. – Cas – burknął, marszcząc brwi. – Cas – sięgnął za siebie ręką i szarpnął Callaghana za ramię. – Telefon ci dzwoni.
Wyczuł za sobą ruch. Castiel ściągnął komórkę ze stołu, rzucił okiem na wyświetlacz.
– To Gabe – oświadczył, odrzucając połączenie i wyrzucając telefon, urządzenie wylądowało na ich spodniach. – Nie odpuści sobie. Jak ci się spało? – spytał, zmieniając temat. – Wygodnie ci?
– W tej chwili? Ujdzie. Jak się podniesiemy połamie mnie, jestem tego pewien.
– Nie musimy się podnosić – Cas roześmiał się, jego głos chrypiał, tak krótko po przebudzeniu. – Pół godziny damy chyba radę uleżeć, zanim zaburczy nam w brzuchach? – Pewnie. Deanowi zaburczało jak na zawołanie, co tylko wyciągnęło z Casa jeszcze jedną falę ochrypłej wesołości. – Okej, cofam to. Zrobię nam śniadanie, co ty na to? Masz ochotę na coś specjalnego?
Dean odwrócił głowę. Popatrzył na bruneta, spod w połowie spuszczonych powiek, wyraźnie wbił wzrok w jego usta; Cas załapał w mgnieniu oka. Pochylił się, by go pocałować, ten pocałunek był leniwy, wolny i czuły, nigdzie się im nie śpieszyło. Ledwo się obudzili i nie mieli zbyt wielu sił, za to Dean zdecydowanie i bezsprzecznie miał wzwód. Całowanie się w tym nie pomagało. Cas zamruczał, wymieniając się z nim słodkimi liźnięciami, a wtedy jego telefon rozdzwonił się ponownie, oderwał się od blondyna, przewracając oczami.
– Odbiorę i spławię go, bo nie da nam spokoju – stwierdził, łapiąc za wyrzuconą komórkę. – Palant. Gabe, na miłość boską – odezwał się do telefonu, wreszcie go odebrawszy. – Czy coś jest tak pilne, że naprawdę nie możesz... – urwał. Dean zatrzymał spojrzenie na jego twarzy, sennie próbując wyczytać z niej, o co chodzi, Cas słuchał brata przez chwilę, nic nie mówiąc. – Rozumiem – powiedział, jego ton... jakby się zmienił. – Okej. Przywiozę go, spotkamy się na miejscu.
– Coś się stało? – upojony wspaniałym wieczorem, wspaniałą nocą i leniwym porankiem Dean prawie zapomniał, kim jest, kim jest Cas i dlaczego są tutaj razem. Było mu tak błogo, że wyparowały mu z głowy wszelkie okoliczności, jakie do tego doprowadziły. – Cas? O co chodzi?
Jedno spojrzenie błękitnych tęczówek przywróciło to wszystko.
– Anna – Castiel odpowiedział i jakby ktoś zbił szklaną ścianę. – Obudziła się.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top