#1. Szkarłatni Wybrańcy / Elusive

Tytuł: Szkarłatni Wybrańcy

Autor: LivHarrods

Status: zakończone (one-shot)


Recenzowanie pracy innej recenzentki na pewno nie jest rzeczą do końca komfortową, tym bardziej że — akurat w tym przypadku — wzięłam na warsztat pracę, do której miałam zajrzeć w prywatnym czasie. Nie nastawiałam się więc na rozbieranie jej na czynniki pierwsze i zastanawianie się, czy dostrzegam elementy, które mogłyby zostać poprawione. Niemniej jednak od początku spodziewałam się dobrego jakościowo tekstu, zadbanego i przemyślanego. Obawiałam się trochę, że, właśnie przez moje oczekiwania, będę starała się doszukiwać dziury w całym, wynajdując coraz to nowsze problemy, które niekoniecznie mają jakiekolwiek znaczenie w kontekście ogółu.

Mam szczerą nadzieję, że udało mi się zachować obiektywizm, a recenzja okaże się w jakimś stopniu pomocna.

Wyobraź sobie świat, w którym kolory są przywilejem dla wybranych.

Wyobraź sobie świat, którym rządzą arystokraci o burgundowej barwie krwi.

Wyobraź sobie świat, w którym prawdziwa i szczera miłość jest zaledwie mrzonką pośród piętna władzy.

Wyobraź sobie świat, którym rządzą Szkarłatni Wybrańcy!

***

Pozwólcie, że nie będę rozwodzić się nad okładką. Jako jej autorka nie jestem w stanie w pełni ocenić, co jest tutaj nie tak. Mogę jedynie powiedzieć, że osobiście lubię tę pracę, chociaż na pewno nie należała ona do prostych. Cieszę się z efektu końcowego, a wiem, że Autorka także jest z niej zadowolona.

Dłużej zatrzymam się za to przy opisie, który... Przyznam, że jest nietypowy — a przynajmniej ja rzadko spotykam się z tego typu konstrukcjami. Nie zdradza on, o czym właściwie będzie traktował one-shot, chociaż, bez wątpienia, zasiewa w czytelniku ziarno ciekawości; szczególnie pierwsze zdanie uważam za bardzo udane, bo koncepcja, o jaką został oparty świat przedstawiony, jest niezmiernie interesująca. Już po lekturze całej pracy mogę stwierdzić, że z chęcią przeczytałabym więcej, gdyż z pomysłu można wyciągnąć naprawdę sporo.

Mimo to blurb jest bardzo tajemniczy. Oczywiście znajdzie się grono ludzi, którzy uznają go za zupełnie wystarczający, by wzbudzić ich zainteresowanie. Jednak innym może wydać się aż nadto mglisty. Osobiście wyobraziłam sobie ten świat, o którym mowa...

Tylko niezbyt umiałam stwierdzić, co dalej.

Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać w środku, z jaką historią będę mieć do czynienia. I chociaż niekoniecznie uważam to za wadę w przypadku niektórych opowiadań, nie potrafię powiedzieć, czy czułabym się wystarczająco zachęcona do przeczytania tej historii, gdybym trafiła na nią całkowicie przypadkowo. Może się to wiązać z moimi preferencjami, które z góry zakładają wybredność w stosunku do one-shotów, ale tak czy siak postanowiłam zaznaczyć to na wypadek, gdyby Autorka zastanawiała się nad rozbudowaniem opisu albo jego zmianą.

Zwrócę także uwagę na drugie zdanie. W pierwszym momencie nie do końca rozumiałam, dlaczego posiadanie burgundowej krwi powinno robić na mnie wrażenie; dopiero później zdałam sobie sprawę, że w świecie przedstawionym jest to dość nietypowe zjawisko. Tak naprawdę wystarczyłaby tutaj maleńka wzmianka, że nie tylko widzenie kolorów stanowi cechę wybrańców. Bo, technicznie rzecz biorąc, to, że ktoś nie dostrzega barw, nie znaczy z automatu, że jego krew żadnej nie posiada. To naprawdę drobnostka, może zresztą tylko mi rzuciło się to w oczy, ale takie rzeczy łatwo się naprawia.

TREŚĆ

Zostawmy już opis, przejdźmy do sedna. "Szkarłatni Wybrańcy" to one-shot, którego główną bohaterką jest niejaka Anahita z rodu Szafirów — jednej z pięciu rodzin, należących do arystokracji. Zasadniczą cechą, odróżniającą elitę od ubóstwa, był właśnie kolor krwi — szkarłatny. Umożliwiał im on dostrzeganie wszystkich barw na świecie. Ci, którzy szkarłatnej krwi nie posiadali, zmuszeni byli do życia w szarości.

Wspomniałam już, jak interesująca jest ta koncepcja i myślę, że wiele osób się ze mną zgodzi. Bez wahania przeczytałabym historię — dłuższą, rzecz jasna — w której fabuła opierałaby się o taki pomysł. Po przeczytaniu shota poczułam niedosyt, co zdarza mi się często, ale jest jednocześnie ogromnym komplementem w stronę Autorki. Nie będę zagłębiać się tutaj w zawiłości funkcjonowania świata, jako że sama nie poznałam ich na tyle dużo, by czyniło to ze mnie eksperta, ale absolutnie nie miałam wrażenia, że wiem za mało. Wszystko wydawało mi się zrozumiałe, klarowne — a przynajmniej tak, jak to tylko możliwe w jednostrzałówce.

Wracając do głównej bohaterki i samego początku opowiadania... Tutaj już mam nieco mieszane uczucia. Głównie dlatego, że Anahita od pierwszej chwili zyskała moją szczerą, niewymuszoną niechęć, która nie opuściła mnie już do końca. Zastanawiałam się, jakimi słowami najlepiej opisać tę arystokratkę, bo bardzo nie chciałam posługiwać się naskrobanym w notatkach określeniem: rozpuszczona jak bicz dziadowski paniusia. No ale... Właściwie jest to trafna charakterystyka.

Nie powiem, żeby Anahita została wykreowana źle. Jej zachowanie i osobowość naprawdę mają sens, zważywszy na środowisko, w jakim przyszło jej dorastać. Piękna, charyzmatyczna, inteligentna... Gdyby nie była próżna i rozpuszczona, z miejsca stałaby się naszą ulubioną Mary Sue. Przez moment obawiałam się zresztą, że nawet jej nie do końca przyjemny charakter nie będzie w stanie zniwelować wrażenia idealności — całe szczęście Autorka dobrze wybrnęła z sytuacji.

Dlaczego jednak w ogóle pojawiły się u mnie takie obawy?

Początek opowiadania to dość gęste nagromadzenie ekspozycji i opisów. Są one, rzecz jasna, potrzebne, żeby czytelnik potrafił odnaleźć się w świecie. Mimo to trochę się do nich przyczepię, bo właśnie za ich sprawą moja niechęć wobec Anahity urosła do niebotycznych rozmiarów w ekspresowym tempie. Całkowicie rozumiem potrzebę podkreślenia, że nasza panna na wydaniu była piękna, inteligentna i korzystała ze swojego powabu, kiedy tylko mogła tym coś wskórać.

Ale... W pewnym momencie zrobiło się tego wszystkiego za dużo. Przyznam szczerze, że z pierwszej połowy tekstu pamiętam tylko kwieciste opisy wyglądu Anahity, jej próżności, talentu muzycznego... Tylko problem polega na tym, że wszystko to mówił mi narrator, niejako wymuszając na mnie taki, a nie inny odbiór. Po którymś razie z kolei miałam ochotę machnąć ręką i powiedzieć do siebie: "Tak, tak, czaję... Piękna, wyjątkowa, a jej jestestwo zapiera dech w piersiach".

Naprawdę niepotrzebne to wszystko, bo wolałabym sama dojść do podobnych wniosków, obserwując interakcje Anahity z innymi bohaterami. W dialogach widać jej próżność, widać, jak wysokie ma mniemanie o sobie... Po co więc co chwilę przypominać czytelnikowi, że nikt nie mógł się jej równać?

Najbardziej zapadł mi w pamięć opis sukni arystokratki, który — wybacz mi, droga Autorko — najchętniej wyrzuciłabym z pamięci. A właściwie nie opis samej sukni, a tego, jak prezentowała się w niej Anahita. Co za dużo, to niezdrowo — tyle powiem.

Mimo tych nie do końca potrzebnych momentami opisów, już na początku zarysowuje się nam sytuacja bohaterki. Ma wyjść za mąż, chociaż miłość jest ostatnią rzeczą, która chodzi jej po głowie. Bardziej przejmuje się tym, czy olśni swoją urodą wszystkich arystokratów podczas balu, organizowanego — notabene — z okazji jej własnych zaręczyn.

Pierwsza połowa tekstu wywołała we mnie złudny spokój; wciąż nie do końca wiedziałam, dokąd zmierzamy fabularnie. Nie spodziewałam się jakichkolwiek zwrotów akcji i dramatów — a jednak je otrzymałam. I to podane w naprawdę ciekawy sposób.

Nie będę tutaj streszczać fabuły; zaznaczę tylko, że przez długi czas sprawy szły po myśli bohaterki. Plany pokrzyżowała jej — a jakże — miłość. Ta sama miłość zaczęła napędzać akcję i spowodowała, że zaczęłam niemalże oczekiwać momentu, w którym wszystko runie niczym domek z kart. I choćby dla samego punktu kulminacyjnego warto zagłębić się w lekturę "Szkarłatnych Wybrańców", bo został on naprawdę dobrze zaplanowany. Nie mówiąc już o tym, że prowadzi do zakończenia, które — według mnie — jest wisienką na torcie całego shota.

Wiem, że nie wszyscy się ze mną zgodzą — szczególnie entuzjaści jednoznaczności. "Szkarłatni Wybrańcy" kończą się tajemniczo — i to właściwie czytelnik decyduje, jak dalej toczą się losy bohaterów. Ta wolność wyboru niezwykle przypadła mi do gustu, a jednocześnie sprawiła, że jeszcze bardziej zapragnęłam możliwości powrócenia do wykreowanego przez Autorkę świata, przy innej okazji.

Chciałam jednak zwrócić uwagę na bardzo istotny element, który rzucił niewielki cień na całą historię, przynajmniej w moim odczuciu. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to przyspieszenie fabuły było aż za mocne. Posłużę się tutaj dość matematycznym przykładem.

Jako że Autorka udostępniła mi tekst w osobnym pliku, mogłam swobodnie wrócić do początku i jeszcze raz prześledzić wydarzenia. Całość liczy dziewiętnaście stron, co, jak na shota, jest naprawdę przyzwoitą długością. Mimo to pierwszych dziesięć stron kręci się wokół balu, zaręczyn Anahity, przedstawienia tła historii. Natomiast rzeczywiste zawiązanie akcji, punkt kulminacyjny i zakończenie zostały zmieszczone w dziewięciu stronach.

Miałam naprawdę silne wrażenie, że w pewnym momencie zaczęliśmy niemalże pędzić do mety. Zniknęły opisy, zniknęła pewna staranność o dokładne przedstawienie nie tylko wydarzeń, ale także ich tła, emocji im towarzyszących. I chociaż czytało mi się przyjemnie — a nawet pokuszę się o stwierdzenie, że ta druga część wypada stylistycznie znacznie lepiej — to jednak żałowałam, że pewne elementy zostały mocno uproszczone i potraktowane po macoszemu.

To właśnie w tych ostatnich dziewięciu stronach dzieje się najwięcej. To właśnie tam należałoby się bardziej pochylić nad rozwojem bohaterów, nad zbudowaniem napięcia, które — w efekcie — jedynie wzmocni wydźwięk zakończenia. Podkreślę raz jeszcze — ostatnie zdania całego tekstu były dla mnie wisienką na torcie. Ale jednocześnie boleśnie zdawałam sobie sprawę, że jeszcze — wydawałoby się — sekundę wcześniej czytałam o sukni Anahity i jej próżnym podejściu do życia. Naprawdę chciałabym, żeby to ta fabularnie istotna część została wzbogacona o opisy — i nie, nie mam na myśli opisów wyglądu.

Chodzi raczej o opisy, które zmusiłyby mnie do przeżywania wydarzeń razem z bohaterami. Nie piszę tego z łatwością, bo zdecydowanie doceniam całokształt i czerpałam z czytania przyjemność... Ale wolałabym kończyć lekturę z niedosytem związanym tylko i wyłącznie z fascynacją konceptem i jego wykonaniem — a nie z takim wynikającym z pośpiechu.

Oczywiście rozumiem, że one shot nie powinien trwać w nieskończoność. Ale myślę, że nawet dodatkowe tysiąc słów zrobiłoby tu ogromną różnicę i uczyniłoby to niejednoznaczne zakończenie znacznie mocniejszym. Bo, tak naprawdę, jako czytelnik nie do końca potrafię zdecydować, co stało się potem. Mogę bazować tylko na zarysie postaci i ich charakterów z pierwszej części, jako że kompletnie nie wiem, do jakiego stopnia się zmienili — i czy w ogóle. Zwyczajnie zabrakło mi ukazania tego poprzez narrację, której podstawą nie byłoby streszczenie wydarzeń, polegające na dotarciu z punktu A do punktu B, a jednak na czymś głębszym.

Mimo to "Szkarłatni Wybrańcy" zasługują na pochwałę. Jeśli ktoś lubi opowieści fantasy, z mocno zaznaczonym wątkiem romantycznym, ze zwrotami akcji, wynikającymi z nieprzewidywalności życia, na pewno znajdzie tu coś dla siebie. Nie wspominając już o tym, że tekst — wyłączywszy kilka potknięć technicznych — został napisany przez osobę, która wyraźnie ma pojęcie o pisaniu. Ale do tego wrócimy później.

BOHATEROWIE

Zastanawiałam się, czy w ogóle umieszczać w recenzji tę sekcję; w przypadku one-shota nie ma tych bohaterów wielu, a i sądzę, że rozwodzenie się nad każdą postacią odebrałoby innym frajdę z czytania.

Wspomniałam już o głównej bohaterce, ale podkreślę raz jeszcze — została ona wykreowana bardzo konsekwentnie. Moja niechęć wynika jedynie z preferencji, ale absolutnie nie oznacza, że Anahita jest postacią złą. Budzi emocje, a to zawsze najważniejszy element procesu twórczego — bohaterowie muszą być jacyś, jeśli nie chcemy napisać historii o chodzących meblach.

Warto zaznaczyć, że arystokratka, mimo swoich paskudnych cech, zgromadziła wokół siebie całkiem spore grono przychylnych jej (albo chociaż posłusznych) ludzi. Na pierwszy plan wysuwa się, bez wątpienia, Blayne z rodu Topazów — najlepszy przyjaciel Anahity. Wydaje mi się, że relacja z arystokratą była dla bohaterki jedyną prawdziwą, chociaż ona sama chyba nie do końca zdawała sobie z tego sprawę. Nieustannie dziwiłam się Blayne'owi, że toleruje wszystkie humorki przyjaciółki, ale bardzo podobała mi się jego kreacja. Polubiłam go i żałowałam, że to nie jego historię przyszło mi śledzić.

Na wspomnienie zasługuje także mąż Anahity, Rufus z rodu Rubinów. Zakochany po uszy mężczyzna również wykazywał się zaskakująco wysoką tolerancją na wyczyny swojej ukochanej, aczkolwiek w jego wypadku było to usprawiedliwione miłością. Nie mogę powiedzieć o nim wiele więcej, bo przez większość czasu przewijał się raczej na drugim planie, chociaż także otrzymał swoje pięć minut. Stwierdzam za to, że bardzo mi go szkoda. Bo to zła kobieta była.

Pojawił się jeszcze jeden bohater, którego znaczenie dla historii było ogromne — ale o nim pisać nie będę. Nie chciałabym odebrać nikomu przyjemności z przekonania się na własnej skórze, dlaczego uważam go za aż tak zasłużonego.

JĘZYK I BŁĘDY

Jak zaznaczałam na początku, spodziewałam się tekstu zadbanego, stojącego na wysokim poziomie technicznym. Nie zawiodłam się, chociaż — rzecz jasna — kilka potknięć tu i ówdzie się przytrafiło. W każdym razie nic na tyle dużego, aby wpływało na płynność czytania.

Zwrócę jednak uwagę na kilka drobnostek, które rzuciły mi się w oczy. Autorka zdecydowanie ma swój styl, którego konsekwentnie się trzyma. Jeśli jesteście entuzjastami barwnych opisów, dość bogatego w określenia języka, na pewno opowiadanie przypadłoby Wam do gustu.

Osobiście miałam momentami problem ze wspomnianą kwiecistością. Nie chodzi nawet o to, że poetyckość w nadmiarze mi zwyczajnie przeszkadza, ale raczej o sposób, w jaki ta poetyckość została osiągnięta. Posłużę się przykładem, bo tak będzie najprościej:

Zauważyłam tu pewną — nie do końca ładnie mówiąc — manierę. Opis jest, fakt faktem, bardzo plastyczny, ale w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że na każdy rzeczownik musi przypadać jakieś określenie. Wszystko musi być jakieś. Muśnięcia klawiszy? Delikatne, ale stanowcze. Melodia? Zachwycająca. Sufit? Wysoki, zdobiony malowidłami (jakimi? ano wymyślnymi). Wszystko ma swoje cechy, których ilość czasami mnie przytłaczała. Szczególnie w przypadku, gdy długość i złocistość loków została podkreślona — po raz enty — w imię zasady, że muszą zostać jakoś opisane.

Absolutnie nie zachęcam do rezygnacji z ubarwiania opisów — żeby nie było, że plotę jakieś głupoty. Dobrze by było jednak zrezygnować z dopisywania do każdego rzeczownika kilku określeń, a zamiast tego wywołać poetyckość w inny sposób — może metaforą, może trochę szerszym opisem, niezamykającym się w pojedynczym słowie.

Przykładowo: zamiast złocistych loków, "loki, które swoją barwą przywodziły na myśl kłosy pszenicy, oświetlone pierwszymi promieniami słońca". Cokolwiek, co wybiłoby czytelnika z rytmu i wprowadziło nieco świeżości oraz płynności.

Wrócę na moment do tego, o czym wspomniałam już wcześniej. Mam wrażenie, że, podczas gdy druga część tekstu nieco pędziła fabularnie, językowo prezentowała się znacznie lepiej niż pierwsza. Na przestrzeni pierwszych stron pojawiło się zdecydowanie więcej technicznych usterek i zgrzytów stylistycznych, a nawet opisy sprawiały wrażenie bardziej wymuszonych.

Z tymi początkami chyba już tak jest — wypadają trochę gorzej, bo nawet sam autor nie zdążył się w stu procentach wczuć w tworzoną opowieść. Zachęcam Autorkę, żeby jeszcze raz przyjrzała się tym pierwszym stronom, dopieściła je, zmniejszyła ilość suchej ekspozycji, na rzecz wplecenia istotnych informacji między wiersze. Tak na zakończenie — zwróciłabym także uwagę na imiesłowy przysłówkowe, które czasami gromadziły się tłumnie w miejscach, gdzie niekoniecznie powinny.

Nie zmienia to faktu, że językowo tekst stoi na naprawdę wysokim poziomie i bardzo chciałabym, żeby wszystkie recenzowane przeze mnie prace miały jedynie takie mankamenty. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że klimat "Szkarłatnych Wybrańców" w dużej mierze został uzyskany przez spójność językową, a czytelnik rzeczywiście mógł się zanurzyć w innym świecie, dzięki odpowiedniemu operowaniu słowem.

PODSUMOWANIE

"Szkarłatni Wybrańcy" to naprawdę dobra praca — począwszy od konceptu, na wykonaniu skończywszy. Nie jest pozbawiona wad, ale większość moich uwag — mimo wszystko — opiera się o dość subiektywne obserwacje. Jestem jednak pewna, że gdybym czytała tę historię jedynie dla przyjemności, na wiele rzeczy przymknęłabym oko — zwyczajnie pominęłabym je, nie chcąc sobie psuć frajdy.

Mam nadzieję, że ta recenzja okaże się pomocna w dalszych pracach nad doskonaleniem tekstu. A — kto wie — może Autorka da się nawet namówić na stworzenie zupełnie innej historii, opartej o ten interesujący pomysł. Ja na pewno z chęcią bym do niej zajrzała :)

Póki co pozostaje mi jednak życzyć sporo weny i motywacji do dalszego rozwoju pisarskiego warsztatu. Cieplutko pozdrawiam!

Elusive



PS. Przypominam o trwającej rekrutacji. Termin wysyłania zgłoszeń mija 25.11.2020 :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top