Rozdział XVI: Przepraszam
- Shane, co ty robisz? - potknęłam się o coś i upadłam na łóżko - Shane, do cholery, to nie jest śmieszne.
- Alice, przepraszam. To nie miało tak wyjść - zaczął bełkotać. Na 100% był naćpany i pijany. Złe połączenie.
- To może ze mnie zejdź?
Ale on jakby mnie nie słyszał.
- Nie chciałem tego zakładu... To tak tylko wyszło... Nie gniewaj się. Wiem, że już się nie gniewasz. Wszystko będzie dobrze.
- Shane, złaź! - nie sądziłam, że mógłby mi coś zrobić, ale czułam się niezbyt komfortowo przygnieciona jego ciężarem. Ale on nie słuchał, a ja miałam za mało siły, żeby go zepchnąć. Poza tym byłam wstawiona.
- Braaad! - zawołałam.
- Nie, nie, nie... - usłyszałam przy uchu. Nagle coś stuknęło w wejściu.
- Brad?!
Ale to nie był Brad, tylko chichocząca Jeniss z szampanem w ręku. Świetnie, jeszczejej tu brakowało.
- Będziesz tak stała czy mi pomożesz?
- Hahahaha... W czym? Rozebrać się?
No i wtedy się przeraziłam.
- Brad!!!
- Hahahahahahaha, wołaj sobie, wołaj.
Cholera. Cholera, cholera, CHOLERA.
- Shane, przestań! - znowu spróbowałam go zwalić, ale nic to nie dało. Trudno było mi już złapać oddech, bolała mnie klatka piersiowa. Jeniss nadal chichotała jak wariatka, a w mojej głowie nerwowo kołatały myśli.
Zrobi to?
A ona będzie stała, patrzyła i nic nie zrobi.
- Zabieraj łapy - udało mi się uderzyć go łokciem w twarz, ale w efekcie zostałam tylko mocniej unieruchomiona.
Wzięłam najgłębszy wdech jaki zdołałam i wydarłam się na całe gardło.
- POMOCY!!!
Ale nic się nie działo. Nikt mnie nie słyszał. Przez chwilę przestałam się wyrywać. Nagle usłyszałam krótki pisk Jeniss.
- Moja sukienka!
Do pokoju wparował Brad. Podniósł Shane'a i uderzył go tak, że ten poleciał na drugi koniec pokoju. Nie miałam nawet siły się podnieść. Poczułam tylko jak ktoś ciągnie mnie za rękę, a potem podnosi. Pamiętam kilkoro ludzi stojących przy drzwiach, światła na suficie, a potem chłodną trawę, kiedy postawił mnie na ziemi, a pode mną ugięły się kolana. Opadłam na czworaka, jedną dłonią kurczowo trzymając się jego koszuli. Klęczał przy mnie. Odwróciłam się, żeby zwymiotować. Ale wciąż go trzymałam. To dawało mi jakieś minimum poczucia bezpieczeństwa. W końcu wstałam. Chciał mnie przytulić, ale zaraz gwałtownie cofnął ręce.
- Alice...
Sama nie wiem co chciał powiedzieć. Zaproponował, że odwiezie mnie do domu, ale nie wsiadłam do samochodu. Poszłam przed siebie. Szedł kilka kroków za mną.
Doszliśmy w milczeniu aż na dworzec kolejowy.
-Alice, gdzie idziemy?
Zebrałam się w sobie, żeby odpowiedzieć.
- Pojadę do babci.
- Masz pieniądze?
- Mhm. Dam sobie radę. Możesz już wracać.
- Poczekam z tobą. A dokąd konkretnie jedziesz?
- Brad, po prostu już idź.
Zawahał się. Spojrzałam na niego błagalnym wzrokiem.
- Proszę, po prostu już idź.
Wtedy zaczął się cofać, a po chwili odwrócił się i ruszył w stronę ulicy.
Przeszłam podziemnym przejściem na środkowy peron. W oddali zobaczyłam migocące światła pociągu. Powoli ześlizgnęłam się z podwyższenia i stanęłam na torach. Poczułam taki spokój. Już po wszystkim, już niczym nie muszę się martwić. To koniec. Wciągnęłam do płuc chłodne, wieczorne powietrze.
Nagle ktoś uniósł mnie i położył na zimnym betonie. Brad. Wskoczył na peron i odsunął mnie w stronę ławki, po czym sam padł przy niej na plecy i odetchnął głęboko. Zakrył twarz dłońmi.
Spokojnie wstałam i spojrzałam w stronę torów. Pociąg już się zbliżał.
- Przepraszam, Brad - wyszeptałam tak cicho, że nie mógł tego usłyszeć.
Zrobiłam krok w przód. Jedna moja noga była już w powietrzu. Pociąg coraz bliżej.
W końcu to zrobiłam. Nie miałam już gruntu pod nogami.
Nagle poczułam ucisk w brzuchu, a zaraz potem rozdzierający ból w głowie.
Wszystko zniknęło.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top