VII

Czułam jak mężczyzna przyciska mnie do swojego torsu niosąc mnie w nieznanym mi kierunku. W tym momencie pewnie powinnam zacząć panikować. Nie miałam pojęcia, co się stało i kto stoi za atakiem. Jednak w życiu nie dałabym sobie wmówić, że to jego wina. Bo w niego wierzyłam i mu ufałam. I pomimo okrucieństwa które sobą reprezentował wiedziałam, że wcale nie był aż tak zły. Dla mnie zawsze był delikatny. Było to kompletne szaleństwo, jednak czułam, że jest między nami swego rodzaju więź. A on jest ostatnia osobą, która mogłaby mi zagrażać.

— Słyszałem, że znowu wpakowałaś się w niezłe dziadostwo Saffer. — Oświadczył a ja zmusiałam się, by otworzyć oczy. I na Boga on po trzech latach wyglądał dokładnie tak jak w dniu naszego pierwszego spotkania — Przyciągasz problemy, jak patusiarze napalone nastolatki.

— Głupi jak zawsze. — Mruknęłam, próbując mu się wyrwać. — Już możesz mnie postawić. — Zapewniłam, chociaż gdyby mnie postawił, zapewne skończyłabym leżąc na betonie. Nie chciałam jednak, by mnie niósł. Czułam się wtedy głupio.

— Zapomnij. Teraz czujesz działanie adrenaliny, jednak możesz mieć połamane żebra, nogi i wiele innych kości, o których istnieniu żadne z nas nie ma pojęcia. — Zauważył zresztą całkiem trafnie. — Jak ja kiedyś dachowałem, skończyłem nieprzytomny na kilka dni.

— Zawsze byłeś debilem. — Zauważyłam, uśmiechając się mimowolnie. Ten facet tak już na mnie działał. Umiał poprawić mi humor i to często wychodziło mu mimowolnie.

— Tak jak ty zawsze byłaś szczęściarom. A jak wiadomo, debile zawsze mają najwięcej szczęścia. — Zauważył, wsadzając mnie do samochodu. Sam wsiadł z drugiej strony zapinając pasy. — Obstawiam, że masz jakiegoś lekarza, który cię zbada.

— Zabierz mnie do domu. Lekarz zbada mnie tam. — Zapewniłam, spoglądając na Latynosa. — Nie patrz tak. Jestem wilkołakiem, nic mi nie będzie.

— Niech Ci będzie. — Rzucił chyba średnio przekonany do mojego pomysłu. Już miałam podać mu adres domu, jednak on mi na to nie pozwolił. — Wiem, gdzie mieszkasz. Właśnie tam jechałem.

— Niby po co? — Spytałam, biorąc głębszy wdech.

— Żeby cię zobaczyć. Dawno cię nie widziałem, poza tym słyszałem, że masz kłopoty. I stwierdziłem, że potrzebujesz mojej pomocy. — Wyjaśnił, na co przewróciłam oczami.

— Nie potrzebuje rycerza na białym koniu. Poradzę sobie sama ze wszystkim, co zgotuję mi los. — Zapewniłam, krzywiąc się lekko. Chyba jednak miałam połamana żebra.

— Dlatego wyszłaś za mąż? — Dopytał, czym kompletnie mnie zszokował.

— Poślubiłam Harry'ego, bo go kocham. A nie dlatego, że potrzebowałam wybawiciela. — Zapewniłam, poprawiając się na fotelu.

— Niech Ci będzie. — Mruknął cicho jakby urażony.

— Ale ty jesteś zazdrosny. — Rzuciłam uśmiechając się cwaniacki, co spotkało się z jego oburzeniem.

— O ciebie? Sorry, ale mamuśki mnie nie kręcą. — Zapewnił, skupiając spojrzenie na drodze.

— Czyli wiesz, że mam męża i dziecko? Widzę, że wiernie stalkowałeś mnie przez te wszystkie lata. — Mruknęłam z pewną radością, oglądając niepewność malująca się na jego twarzy.

Szczerze schlebiało mi to, że Santiago Casas nie umiał o mnie zapomnieć przez te wszystkie lata. I nieco mnie pocieszało, bo ja sama nadal o nim myślałam. W przypadkowych momentach zaczynałam zastanawiać się, co teraz robi? I inne takie pierdoły. Co było straszne. W końcu nic sobie nie obiecaliśmy. Jedynie parokrotnie... No dobra może trochę więcej razy uprawialiśmy przygodny seks, który nic nie znaczył.

— Ciężko było się nie dowiedzieć. Zwłaszcza że... Zresztą nieważne. — Rzucił, ostatecznie rezygnując z dalszej dyskusji na ten temat.

— Lepiej powiedz mi czy istnieje jakaś Pani Casas? — Spytałam ciekawa czy przez ten czas ułożył sobie życie.

— Moja mama nie żyje Seleno i to od lat. — Przypomniał, unikając konkretnej odpowiedzi na moje pytanie.

— A tak poważnie. — Naciskałam, czując, że chce znać prawdę. — No weź. Mi nie powiesz?

— Zdążyłem się ożenić i rozwieść. — Wyznał, na co zmarszczyłam brwi zdziwiona. Raczej spodziewam się usłyszeć o tym, że ma kilka lasek, z którymi sypia na zmianę. Lub, że w ogóle preferuje jedynie przygodny seks bez powtórek. Santiago nigdy nie wydawał mi się być facetem, który kiedykolwiek będzie szukał stabilizacji. — Długa historia. Może na inną okazję. — Dodał, parkując przed moim domem. Już miałam wysiać, jednak ten mnie zatrzymał. — Czekaj. Wyniosę cię. — Oświadczył i wysiadł z samochodu, wyjmując mnie z niego ostrożnie.

— Pani Saffer. — Zaczął jeden z moich ochroniarzy, jednak nie dałam powiedzieć mu nic więcej.

— Mój mąż jest w domu? — Spytałam, na co ten skinął głową twierdząco.

Santiago widocznie nie musząc wiedzieć nic więcej, wniósł mnie do domu. Ten sam ochroniarz otworzył mu drzwi i ruszył w głąb domu, by znaleźć Harry'ego. W tym czasie Latynos położył mnie na kanapie, rozglądając się po salonie.

— Nie wyglądasz na kobietę, która ma taki burdel w domu. — Stwierdził, rozglądając się po salonie.

— Powiedział ten, co z domu robi burdel. — Rzuciłam zaczepnie, na co ten spojrzał na mnie morderczym wzrokiem. — Będziesz miał dzieci, to zobaczysz jak to jest. — Zapewniłam czując się dziwnie z tym, co do niego powiedziałam. Zresztą ze względu na okoliczności, w których się znaleźliśmy, nie było to dziwne.

— Sel co się stało? — Spytał z troską Harry, wchodząc do salonu.

Ubrany był jedynie z dresowy spodnie. Najpewniej przed chwilą siedział na naszej domowe siłowni. Która okupował równie często co ja. Był dobrze zbudowany i posturą ciała bardzo przypominał mi Santiago. Zresztą pod wieloma względami byli podobni. Oboje mieli ciemne oczy i włosy. Przez co moja przyjaciółka śmiała się ze mnie, twierdząc, że Harry to zapchajdziura po Santiago.

— Ktoś we mnie wjechał i mój samochód zaczął dachować. — Wyjaśniłam, kątem oka spoglądając na Santiago.

Latynos wpatrywał się w mojego męża, oglądając go od góry do dołu. Ten podszedł do mnie i zaczął mnie oglądać.

— Charo jest z moją mamą. Uparła się, żeby zabrać ją na spacer. — Wyjaśnił w międzyczasie, mnie oglądając.

Mama Harry'ego była zachwycona wnuczką. Spędzała z nią tyle czasu, ile tylko mogła i rozpieszczała ją w masakryczny sposób. Zeresztą tak jak moja mama. To dziecko będzie ponadprzeciętnie rozpieszczone.

— Ładne imię. — Wtrącił Casas, jakby chciał przypomnieć nam o swoim istnieniu.

— Ty pewnie jesteś Santiago. — Stwierdził Harry, patrząc na mężczyznę. — Jestem Harry Saffer.

— Przyjąłeś nazwisko Seleny? — Dopytał, jakby to wcale nie było takie oczywiste. No w końcu nie jednemu psu burek na imię.

— Tak. W naszej rodzinie przyjmuje się nazwiska po kobietach. Taka tradycja. — Wyjaśnił, na co Casas skinął głową.

— Zostawię was. Mam jednak nadzieję, że wkrótce się spotkamy. — Oświadczył, kierując te słowa do mnie.

— Możesz przyjechać jutro do mojego biura. Obstawiam, że te lokalizacje też znasz? — Dopytałam, na co ten uśmiechnął się cwaniacko wychodząc z naszego domu.

— Dobra gość jest straszny i kompletnie w twoim typie.

No co ty kochanie nie powiesz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top